Rozdział 30 "Karmelka, Kremówka, Rdza"
Nico
Od godziny jakaś natrętna mucha nie chciała dać mi spokoju. Pole jest takie wielkie, a ona uparła się akurat na mnie.
Na dworze robiło się coraz jaśniej. Promyki przedzierały się przez drzewa, gęsto ustawione obok siebie. Niektóre z nich ustanowiły sobie cel mnie razić. Podniosłem rękę, by zasłonić moje oczy. Poczułem ból, większy niż wczoraj. Wszystkie mięśnie, które teraz użyłem, narzekały tak, jakbym miał zakwasy.
Nie robiłem nic ostatnio, co mogło mnie tak nadwyrężyć. Ani nie podróżowałem cieniem, ani nie uciekałem przed żadnym potworem, co najwyżej wczoraj niewygodnie spałem. Da się znieść ten ból, więc chyba po prostu go zignoruje.
Z namiotu wyszła Luna. Ubrana była w biały T-shirt i krótkie spodenki. Jej włosy przybrały kolor miedzi, a spięła je w wysoką kitkę. Na jej szyi wisiały perły, które dostała od Posejdona.
– Hej. – przywitała mnie. – Jak minęła noc?
– Bezproblemowo.
Odkąd wróciliśmy do USA, przyjaciółka uśmiecha się szczerze. Przełamała się w niej kolejna bariera.
Córka Posejdona usiadła obok mnie i oparła głowę o moje ramię.
– Zaraz ruszamy. – powiedziała. – Już tak blisko końca.
– Tydzień.
– Ale tylko dwa miasta na naszej drodze: Filadelfia i Allentown. I skończy się misja.
– Tak bardzo tego chcesz?
– Kiedy będziemy już w obozie, zniknie ciągła czujność i pojawi się nieco beztroski i odpoczynku.
– Może zacząć się niedługo wojna.
– Ale i tak damy sobie radę.
– Jak możesz być tego taka pewna?
– Staram się być optymistką, a ty mi nie pomagasz.
– Urodziłaś się realistką i lepie żebyś nią została.
– Odezwał się.
Już po kwadransie wędrowaliśmy przez pole jakiegoś zboża, które wyglądało na pszenicę lub coś podobnego. Kłosy sięgały mi do piersi, ale Lunę łaskotały w nos, przez co mocno go pocierała, a chwilami nawet kichała.
Rośliny ciągnęły się, i ciągnęły i nie było widać końca. W południe, gdy było najgoręcej, a pot lał się z nas jak z fontanny, postanowiliśmy przystanąć i odpocząć. Delikatny wiatr, również ciepły, poruszał kłosami, więc wszędzie było słychać szelest.
Z ponad chmur wyłoniło się klucz dużych ptaków, które coraz bliżej obniżały swój lot. Na początku były tylko czarnymi punktami na niebie, ale wkrótce rozpoznałem w nich jakieś inne zwierzęta.
– Percy, Luna, spójrzcie. – wskazałem na stado.
– To coś migruje? – zadała pytanie przyjaciółka.
Z roślin wyłoniły się para orlich głów, a z nieba zapikowało kilkanaście następnych bestii. Percy i ja dobyliśmy mieczy, a Luna zaczęła celować z łuku w te, które znajdowały się jeszcze daleko od nas.
Potwory otoczyły nas w ciasnym kółku. Zboże ograniczało naszą widoczność, przez co trudno było kreślić ile jest stworów. Nasza sytuacja przedstawiała się coraz gorzej.
– O bogowie, co to jest? – spytał syn Posejdona.
– Nie sfinks, nie chimera... – próbowała przypomnieć sobie jego siostra. – Z Harry'ego Pottera... Nie bazyliszek... Gryfony!
Bestie rzuciły się na nas. Dwie zaatakowały mnie ostrymi jak brzytwa pazurami. Jednego pokonałem bez trudu, a druga drasnął mnie lekko w ramię. Gdyby miała lepszego cela, odcięłaby mi kończynę.
Dzieci Posejdona nie radziły sobie gorzej. Wkrótce przy naszych nogach leżało mnóstwo czarnego prochu. Pomimo pokonanych kilku potworów, reszta gryfów wcale się nie cofała. Albo są na tyle głupie, albo wiedzą, że mają przewagę.
Stwory zaczęły unosić się do góry, tylko stojące najbliżej nas zostały na swoich miejscach. Na tle nieba krążyło jakaś setka pół-orłów, pół-lwów. Miały wielkie skrzydła, a pióra w słońcu wyglądały na zrobione ze złota. Dzioby ustawiły w naszą stronę i przyjęły pozycje do pikowania.
Luna przestała kontrolować swoje myśli, które wielkimi strumieniami zalały moją głowę.
– O bogowie... Zabiją nas... Rozszarpią... Jesteśmy ich posiłkiem...
Czułem jej strach, wręcz przerażenie. Sam czułem się podobnie.
Percy zamachnął się mieczem, zabijając kolejne bestie. Ma racje: trzeba skupić się na priorytetach.
Po chwili najbliższe stwory zamieniły się w pył, za to te na górze zaatakowały. Rozbiegliśmy się, co na niewiele się zdało.
– Gryfonki, patrzcie! – krzyknęła Luna, a coś w jej ręce błyszczało jasnym blaskiem.
Potwory spojrzały na nią i skierowały się w jej stronę. Przyjaciółka zaczęła biec przed siebie, wrzeszcząc w stronę gryfów ponaglające komendy. Bestie jakby o nas zapomniały i skupiły się na iskrzącej kuli.
Przez te przeklęte rośliny, straciłem córkę Posejdona z oczu. Usłyszałem jej krzyk albo raczej pisk. Przeszył mnie dreszcz.
Stwory zniknęły za widnokręgiem, przez co zacząłem obawiać się najgorszego. Ruszyłem w kierunku, gdzie powinna być Luna, a Percy poszedł w moje ślady.
Widziałem przed sobą tylko zboże. Ogromne pole złotych roślin. Zniknęły bestie, zniknęła przyjaciółka... Nie mogę jej stracić. Za bardzo ją kocham.
I wtedy przypomniał mi się dar Hadesa, ta cała lokalizacja czy jaką nazwę on temu nadał. Przystanąłem, zamknąłem oczy i się skupiłem. Zapomniałem o palącym słońcu, o bólu wszystkich mięśni, ale zwróciłem swoje myśli na Lunę; na jej zmienny charakter, na wygląd, który non stop się zmienia, na bliznę, a na końcu na uczucie, którym ją darzyłem.
Poczułem gdzie jest. To tak, jakbym był igłą w kompasie, a ona biegunem północnym. Inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć.
"Powróciłem" do rzeczywistości. Percy patrzył na mnie niepewnie.
– Co się stało? Wyglądałeś, jakbyś się wyłączył. – stwierdził.
– Wiem gdzie jest Luna. Chodź.
Pognaliśmy w stronę, w której zostało uwite "gniazdo". Tak naprawdę było to coś w rodzaju parterowego budynku, zbudowanego z gałęzi, siana i tym podobnych. Cała konstrukcja nie wyglądała zbyt solidnie, szczególnie że miała około pięciu metrów wysokości. Otwór drzwiowy był większy niż w standardowych mieszkaniach i przez niego spokojnie mógł się zmieścić gryf.
Nie było widać ani śladu potworów, tak samo jak przyjaciółki.
– Robi wrażenie, ale gdzie jest...
– W środku. – odparłem. – W samym centrum...tego.
– Nie mam ochoty na odwiedziny u gryfów. Wchodzimy głównym wejściem?
– Nie. – złapałem go za rękę i zniknęliśmy w małym cieniu zboża.
Znaleźliśmy się w ciemnym pomieszczeniu, ale bardzo dużym. Na środku zostało uwite duże gniazdo, które wyglądało jak ptasie, tylko w dużym powiększeniu.
Oparłem się o ścianę, ponieważ zakręciło mi się w głowie.
– Nienawidzę tych podróży. – narzekał Percy, przez co znowu chciałem mu przywalić.
– Percy, Nico, jesteście tu? – usłyszeliśmy głos przyjaciółki.
Siedziała pośrodku gniazda, trzymając na rękach malutkie zwierzątka, które okazały się gryfami. W porównaniu z dorosłymi osobnikami, były małe, nie większe niż labradory, podczas gdy ich rodzice nie przewyższają koni.
– Luna, nic ci nie jest? – podeszliśmy do niej i próbowaliśmy z niej zdjąć małe stwory, ale ona je do siebie przytuliła. – Co ty robisz?
– Dorosłe osobniki gonią mojego sobowtóra, a te maluchy są takie słodkie i tak przypominają mi Miętuskę...
Nie wiem gdzie ona widziała podobieństwo. Szczeniak ma kremową sierść, a te bestie posiadają karmelowe pióra.
– Weszliśmy na ich terytorium, dlatego się zezłościły. Ale Karmelkę, Kremówkę i Rdze bierzemy ze sobą.
– Kogo? – spytał Percy.
– Te gryfony. Czy gryfki... Nie wiem jak to się odmienia.
– Skąd wiesz, że to dziewczyny? – zadał kompletnie nieistotne pytanie.
– Dziewczyny mają skrzydła, a chłopaki nie. Samice są wściekłe, bo maluchy się właśnie wykluwają, a wtargnęliśmy jako obcy, a więc...
W oddali rozległ się dziwny dźwięk. Coś pomiędzy odgłosem wydawanym przez orła, a rykiem lwa.
– Idziemy. – zarządziłem, chwytając obu przyjaciół za ręce.
Trzy małe gryfony pobiegły za nami, co nie było zbyt pomyślne dla nas. Skoro samice mają świra na punkcie młodych, lepiej by nas nie spotkały z ich dziećmi u boku.
Ruszyliśmy małym korytarzem, który coraz bardziej się zmniejszał. Nie wiedziałem gdzie idę, chciałem się tylko stąd jak najszybciej wydostać.
– Trzymajcie je blisko, to wtedy matki nas nie zaatakują. – zaproponowała Luna, co nie uznałem za zbyt dobry pomysł.
Gdy tylko wyszliśmy zza zakrętu, natknęliśmy się na mężczyzn-gryfów. Na szyi miały pozawieszane łańcuchy, a na łapach błyskotki. Zatrzymałyśmy się, a małe stwory ryknęły groźnie. Dorosłe osobniki mierzyły nas orlimi ślepiami. Na razie nas nie zaatakowały, co już można było uznać za sukces, ale stały nam na drodze w ciasnym tunelu i za torowały drogę, a od drugiej strony szły wściekłe samice i na pewno zaraz będzie po nas. Musiałem coś wymyślić.
Mógłbym spróbować przenieść nas cieniem, ale nie wiem czy dam radę. Wzywanie szkieletów? Czy to w ogóle pomoże?
Małe gryfony ryknęły jeszcze raz, a samce nas przepuściły i stanęły na drodze samicą. Już słyszeliśmy za sobą głosy wściekłych matek, więc nie zastanawiając się dalej, pognaliśmy przed siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top