Rozdział 10 "Kalafior wpada na rodzinny obiad"
Percy
Po śniadaniu od razu udałem się do mieszkania mamy. Musiałem przejechać parę przystanków metrem, aż dotarłem do celu. Zapukałem do drzwi, a otworzyła mi uśmiechnięta mama.
– Cześć Percy. – powiedziała półszeptem– Wejdź, ale bądź cicho, bo dopiero uśpiłam maluchy.
Wszedłem do pomieszczenia i zdjąłem buty, obok podwójnego wózka z zamontowanymi gondolami. Przeszedłem dalej i zobaczyłem porozrzucane grzechotki, gryzaki, koce i parę pluszaków.
– Zaraz wróci Paul i zjemy razem obiad. – powiedziała kobieta.
– Jak sobie dajesz radę? – spytałem.
– To nie są moje pierwsze dzieci.
– Wiem, ale ja byłem jeden, a ich jest dwójka.
– Za to teraz mam do pomocy Paula.
– A są grzeczni?
– Jak na osiemnastodniowe noworodki, to tak.
Usłyszałem cichy płacz z sypialni.
– Dopraw zupę, a ja zobaczę dlaczego Charlotte płacze.
– Rozpoznałaś, że to Charlotte? – zdziwiłem się, odbierając od niej solniczkę.
Dosypałem przyprawy do wywaru, gdy mama wróciła z małym bobaskiem, owiniętym w żółty kocyk.
– Chodź Percy. – powiedziała i położyła siostrę na kanapie.
– Ale jest słodka. – stwierdziłem– I malutka.
– Urodziła się tydzień przed terminem. Praktycznie cały czas śpi.
Przez kolejne 20 minut bawiłem się z małą dziewczynką, a w końcu dołączył do nas Eryk. Po tym czasie wrócił Paul, a mama przyniosła talerze z zupą na stół.
– Gdzie chciałbyś spędzić twoje tegoroczne urodziny? – spytała.
– Nie wiem. Postaram się dotrzeć do domu, chyba że będę walczyć z potworami na drugim końcu Ameryki.
– Ale w tym roku kończysz osiemnaście lat. Powinieneś jakoś to zaplanować.
– Mamo, wiesz jak wygląda planowanie w moim wydaniu.
– Ale Percy...
– Może Annabeth będzie chciała to zaplanować?
– Nie zwalaj wszystkiego na jej biedną głowę. Teraz cały czas myśli o studiach. – wtrącił się Paul.
Już miałem coś odpowiedzieć, gdy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Mąż mamy wstał i poszedł otworzyć.
– Percy, ktoś do ciebie. – krzyknął.
Minąłem go w korytarzu. Miał dziwną minę. Podszedłem do otworu wejściowego i zobaczyłem w nim staruszkę na wózku.
– Przepraszam młodzieńcze, pomógłbyś mi z zakupami? – spytała niskim głosem.
– Yyyy... No dobrze. – wyminąłem ją, zamknąłem za sobą drzwi i zacząłem schodzić po schodach.
Nagle ktoś mnie popchnął i stoczyłem się po stopniach. Żebra makabrycznie bolały, aż na chwilę zabrakło mi tchu. Podniosłem głowę, a na szczycie schodów stał centaur w przebraniu babci. W każdej z ludzkich rąk trzymał jeden, duży miecz, o długim ostrzu i bogato zdobionej rękojeści.
– Znowu się spotykamy, Perseuszu Jacksonie. – odparł potwór, którego już spotkałem w francuskim miasteczku. – Tym razem tylko jeden z nas przeżyje.
Wyjąłem długopis z kieszeni, który zmienił się w Orkana. Odwróciłem się i szybko wybiegłem z klatki, bo na dworze nasza walka będzie "bezpieczniejsza". Bestia wybiegła za mną. Była naprawdę dobra w szermierce , no i miała przewagę w postaci dwóch ostrzy.
Potwór zamachnął się na mnie mieczami, a śmiertelnicy zaczęli uciekać. Byłem ciekawy co widzą. Unikałem jego ciosów, ale miałem wrażenie, że półkoń gdzieś mnie zagania. Zaatakowałem, ale nie dosyć, że prawie mi wytrącił Orkana z rąk, to jeszcze drugą bronią zranił mnie w brzuch. Zgiąłem się w pół, ale musiałem walczyć (albo raczej się bronić).
Cios za ciosem, walczyliśmy parę minut. Opadałem z sił, bo ciągle musiałem odbijać ciosy strasznie silnego przeciwnika. Nie pomagały w tym poobijane, albo nawet połamane żebra i krwawiąca rana. Doszliśmy do Riverside Boulevard, która sąsiadowała z rzeką Hudson. To moja szansa.
Metr ode mnie wbiła się w chodnik srebrna strzała, która musiała należeć do Luny. Po chwili usłyszałem jej głos niedaleko.
– Ej, Kalafior!
Odwróciło to uwagę centaura, a ja w tym czasie wytrąciłem mu miecz z ręki. Teraz mieliśmy w miarę wyrównane szanse. Zauważyłem między samochodami kolejne półkonie. Połowa z nich pobiegła w moją stronę, a druga część do Nica, a kalafior zajął się siostrą.
Jeden z potworów stanął dęba i kopnął mnie przednimi kopytami. Poleciałem do tyłu i wpadłem do rzeki. Wyszło mi to na dobre, bo zyskałem nowy zapas sił, rana się zagoiła, a żebra już nie bolały. Zebrałem wodę i stworzyłem ogromną falę, która zabrała z lądu stwory i (przypadkowo) kilka samochodów. Bestie zaczęły się topić w cieczy, gdy wypchnąłem je daleko na Ocean Atlantycki.
Po odniesionym sukcesie, wezwałem prądy, by poniosły mnie do brzegu. Gdy wyszedłem na ląd, wszystkie siły mnie opuściły, a nogi zrobiły się jak z galarety. Rozejrzałem się za przyjaciółmi. Nico leżał pod latarnią z rozbitą głową, a Luna się nad nim pochylała.
– Nico, proszę, otwórz oczy. – klepała go po policzku spanikowana.
– Co się stało? – uklęknąłem obok niej.
– To przez te głupie konie. – miała niebezpieczny błysk w oczach, któremu towarzyszył gniew- Jeden z nich wierzgał kopytami i kopnął Nica, a ta latarnia musiała tu stać! – zmierzyła słup morderczym spojrzeniem.
– Chodź, weźmiemy go do mieszkania.
Chwyciliśmy po jednej ręce syna Hadesa. Coś mruczał, ale nie dało się tego zrozumieć. Weszliśmy do budynku i od razu przeszliśmy do windy. Wjechaliśmy na odpowiednie piętro i wkrótce położyliśmy chłopaka na kanapie.
– Hedwig, przynieś wodę utlenioną i ręczniki papierowe! – krzyknęła siostra.
Zamiast ambrozji, wyjęła z torebki fiolkę z przezroczystym płynem. Nabrała trochę cieczy w pipetę i polała nią ranę na czole. Krew zmieszała się z płynem, który przybrał różowawy kolor. Rozcięcie zaczęło się zmniejszać, aż kompletnie zniknęło, zostawiając bliznę w postaci cienkiej, nieco zakręconej, kreski.
– Co to jest? – wskazałem na małą buteleczkę.
– Jesteś ranny? – nie odpowiedziała na moje pytanie.
Z kuchni wyszła Hedwig, niosąc na tacy rzeczy, o które poprosiła dziewczyna.
– Co się stało? – spytała kucharka.
– Mieliśmy niespodziewaną przygodę. – odparłem.
Luna wyjęła z torebki batonik z ambrozją i mi go podała. Skąd ona bierze te wszystkie rzeczy?Nalała na czoło Nica wodę utlenioną i wytarła ją papierem, zmywając przy okazji krew. Dopiero teraz zauważyłem, że całe ręce jej się trzęsą. Na szczęście nie odniosła poważnych obrażeń. Miała potargane włosy, a pot spływał z jej twarzy, ale ucierpiała z naszej trójki chyba najmniej.
Chłopak otworzył oczy. Miał mętne spojrzenie.
– Nico, coś cię boli? – zadała pytanie siostra.
– Głowa. – odpowiedział i skrzywił się.
– Powinniśmy go zaprowadzić do pokoju.
Dziewczyna przytaknęła. Pomogliśmy przyjacielowi wstać i zaprowadziliśmy go do jego pokoju. Wystrój był podobny jak w domku Hadesa. Położył się na łóżku, a Luna przykryła go kołdrą.
– Prześpij się. – powiedziała i razem wyszliśmy na korytarz.
– Co to było w tej fiolce? – spytałem po raz już nie wiem który.
– Specjalna mieszanka, na którą dała mi przepis pani Jones. – wpatrywała się w pustą przestrzeń. Nie byłem przekonany czy mówi prawdę. – Idę się przebrać. – powiedziała, po czym zniknęła za jednymi z drzwi.
Sam udałem się do swojego pokoju, by dokonać zmiany ubioru. Założyłem ciemne jeansy i obozową koszulkę. Lubiłem ją. Przypominała mi wszystkich przyjaciołach, których poznałem przez te, wbrew pozorom, wspaniałe pięć lat.
Spojrzałem na stolik nocny. Pojawiło się tam zdjęcie Charlotte i Eryka, słodko śpiących z smoczkami w buzi. Wyglądali tak słodko.
Opuściłem pokój i poszedłem do salonu. Okno było otwarte, więc wyszedłem na balkon. Dzisiejsza temperatura urosła od dnia wczorajszego. Gdy podszedłem do balustrady, widziałem mnóstwo samochodów stojących w wężyku oraz przechodniów śpieszących się w różne miejsca, pomimo tego, że dzisiaj jest niedziela.
– Jak minęła wizyta u mamy? – podskoczyłem na głos Luny.
Obejrzałem się. Siedziała na wiklinowej kanapie, a na stole były porozrzucane podręczniki, luźne kartki i długopisy oraz inne przybory szkolne, a na samym środku szklanka z wodą.
– Poznałem moje rodzeństwo, ale obiad został przerwany.
– Czyli Charlotte i Eryk są moim kuzynostwem? – spytała.
– Chyba tak. Nie wiem, gubię się w tych drzewach genealogicznych.
– Powinniśmy to chyba uwzględnić w drzewie, które zrobił dziadek Eddie. – zamyśliła się. – Ale ja jestem głupia. – zbeształa się.
– Dlaczego?
– Gdy wyszedłeś z mieszkania, zaklęcia już nie ukrywały twojego zapachu, więc nic dziwnego, że Kalafior cię wyczuł. Powinnam jakoś to rozwiązać... – postukała długopisem o wargę.
– Jesteśmy herosami, więc dla nas to normalne.
– Ale skoro mogę coś poradzić, to powinnam.
– Nie bierz za dużo na tę swoją małą główkę. – zmierzwiłem jej włosy i usiadłem na kanapie. – A jak tam się znaleźliście?
– Uczyłam się włoskiego, gdy Nico miał złe przeczucie. Wyszliśmy na balkon i cię zobaczyliśmy.
– Słuchaj, muszę cię o coś zapytać, bo nieco mnie to zastanawia.
– Dawaj. – odłożyła słownik angielsko-włoski na stół.
– Czy kochasz Nica?
Luna otworzyła buzie, by coś powiedzieć, ale jednak przymknęła usta. Zaczęła wpatrywać się w ścianę, jakby głęboko rozważała odpowiedź.
– Tak, kocham go. – odpowiedziała po długiej ciszy. – Jak przyjaciela czy brata. – popatrzyła na mnie. – Tą drugą miłością.
– To znaczy?
– Inaczej kochasz mamę czy rodzeństwo, a inaczej na przykład Annabeth. Pierwsza miłość jest zarezerwowana dla partnera życiowego, a druga dla rodziny i przyjaciół.
Nastąpiła kolejna długa chwila cisza, gdy przerwała ją wybuchająca szklanka.
– Jak to się stało? – spytałem, patrząc na jej resztki rozsypane po całym stole.
- Tak się czasami dzieje, gdy się zezłoszczę. – westchnęła. – Dlatego skrywałam uczucia. By nikogo nie zranić. – spuściła wzrok i przygryzła wargę. – Pójdę zanieść obiad Nico. – wstała i poszła do kuchni.
Nigdy tak nie patrzyłem na miłość, ale w sumie, chyba ma rację.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top