Rozdział 65 "Abelia daje upust swojej wściekłości"

Mark

Kiedy szliśmy korytarzem za kolejnymi Tarkinami, moje serce biło jak oszalałe. Zapewne podobnie ludzie czują się przed randką. Jednak w normalnej sytuacji boją się, że palną coś głupiego, nie że mogą nie uratować swojego ukochanego. Po tej sytuacji każdy film, kolacja przy świecach czy teatr będą dla mnie pestką. 

Abelia się nie myliła. Pierwszy strażnik, który pojawił się w celi, wykręcił jej ręce i założył na nie kajdanki, które później zabezpieczył taśmą izolacyjną (widać, że też wychodzą z założenia, że jest dobra na wszystko) oraz jeszcze zawiązał sznurem. Jakikolwiek Abelia miała sposób, aby pozbawić cały Ruch pistoletów, raczej zostało jej to utrudnione. Miałem jedynie nadzieję, że nie uniemożliwione. 

Tarkiny przed wyjściem dały rodzeństwu i Frankowi wiatrówki, aby nie zmarzli (Jak się troszczą o więźniów!), a ja zostałem w swojej skórzanej kurtce z Pytona. Czekała ją próba, czy faktycznie jest jak skóra z lwa nemejskiego. Miałem wrażenie, że być może tylko ona uratuje mnie przed strzałami wypuszczonymi przez łuczników Ruchu. 

Po mnóstwie zakrętów (miałem wrażenie, że specjalnie prowadzą nas taką drogą, by kompletnie nas zmylić) wreszcie wyprowadzili nas na parter, skąd dało się wyjść na dziedziniec pomiędzy budynkami wybudowanymi na kształt kwadratu. Został on wybetonowany, ale na środku nosił ciemne ślady jak od płomieni i sadzy. 

W samym centrum tej czarnej gwiazdy stał kamienny, około metrowy cokół, na którym ustawiono również poczerniałą grecką kolumnę, wykonaną z białego marmuru. Wokół był ułożony wielki stóg siana, który wyglądał jak góra. 

Do kolumny właśnie przywiązywano Lunę. Serce mi się krajało, kiedy na nią patrzyłem. Była zakneblowana, ręce wygięto jej do tyłu i obwiązano wokół pala. Cała drżała, bo w przeciwieństwie do nas, nie dano jej kurtki, więc stała w samym T-shircie i jeansach. Kiedy tylko nas ujrzała, próbowała się wyrywać, ale kobieta, która ją wiązała, umocniła supeł, krępując jej nogi. 

Kiedy podeszliśmy bliżej, zobaczyłem siniec na jej twarzy. Trudno mi było stwierdzić, czy nabawiła się go wcześniej, czy zafundowali jej go Rzymianie (jestem pewien, że nikt inny nigdy nie miał podobnych dylematów). Jej warkocz należał do przeszłości, a włosy, smagane zimnym wiatrem, wpadały jej do oczu i nawet nie miała jak odgarnąć ich za ucho. 

Luna patrzyła na nas błagalnie. Wiedziała pewnie, że to od nas zależy jej los. Chociaż pragnąłem rzucić się do niej i już teraz ją uwolnić, wiedziałem, że nie mogę. Wtedy cały plan by się posypał i zginęłaby. Chciałem tylko dodać jej nadziei, by wiedziała, że mamy jakiegoś (raczej byle jakiego) asa w rękawie. 

Na dziedzińcu znajdowało się już jakieś dwadzieścia osób. Nas ustawiono na prawo od głównego koksownika, który dawał tu jedyne światło. Oczywiście asystowało nam kilku strażników. Trzymali oni ręce na pistoletach, gotowi w każdej chwili ich użyć. W tym czasie paru innych ludzi polewało Lunę, jak i siano, jakąś cieczą – jak się domyśliłem po zapachu, benzyną. 

Przybywało coraz więcej osób, a ja nie traciłem kontaktu wzrokowego z Luną. Co chwilę spojrzenie pełne strachu uciekało jej na bok. Było to nietypowe, że w takiej sytuacji nadal przezwyciężała nad nią nieśmiałość. Kiedy próbowałem podążyć za jej oczami, zauważyłem, że wpatruje się w swoje lewe udo. Za każdym razem. To było trochę dziwne. 

Im więcej było członków Ruchu, tym więcej obelg pod adresem Luny słyszałem. Większość z nich nie nadawała się nawet do zacytowania. Ledwo się powstrzymywałem, aby nie przywalić tym wszystkim ludziom, ale spotykałem się ze zdecydowanym spojrzeniem Franka. Poza tym, odebrałbym frajdę Abelii. 

W końcu na dziedzińcu znalazło się jakieś siedemdziesiąt osób. Ustawili się w kole, ale zostawili przejście dokładnie na przeciwko Luny. Wkrótce, tą wytyczoną alejką, szli Tertia i Secundus. Dziewczyna wyglądała już lepiej od naszego ostatniego spotkania. Jej brat miał na sobie purpurowy płaszcz z kapturem, wykończony czerwoną lamówką. Nie byłem specem od mody, ale nawet ja widziałem jak te dwa odcienie się ze sobą gryzą. 

Kiedy stanęli w naszym pobliżu przy ogniu, aby wszyscy ich widzieli, Ruch klaskał jak oszalały. Jeśli nie mieli tu telewizji i internetu, to była pewnie jedyna forma rozrywki w tym miejscu. Szkoda, że takim kosztem. 

Secundus ze swoim sztucznym uśmiechem podniósł rękę, aby uciszyć tłum. Tertia jak zwykle wydawała się znudzona. Kolejna egzekucja. Po iluś razach to musi zamienić się w monotonię. 

— Ave Roma! — wykrzyknął mężczyzna, a Ruch powtórzył za nim. — Zgromadziliśmy się tutaj, aby oczyścić świat. Może jeden Grek to niewiele, ale ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka. — Ludzie zaczęli wiwatować. — Ta plugawa Greczynka narobiła nam problemów, szczególnie kiedy zaczęła używać jakiś greckich zaklęć i innych sztuczek. 

— Zamiast podziękować, że od razu jej nie zabiliśmy, tak się odwdzięczać! — Tertia kręciła głową. — Czy to dobre postępowanie? Najwyraźniej tak są wychowywani Grecy. Dlatego trzeba ich się pozbyć! 

— Dzisiaj swą wierność Ruchowi mają szansę udowodnić dwoje Rzymian, którzy spoufalili się z nią. — Secundus wskazał z obrzydzeniem Lunę. — Mamy jednak nadzieję, że przejrzeliście na oczy i wiecie, że taka relacja nie jest zdrowa. Ona was wykorzystywała. Może i udawała dobrą i milutką, ale pod tym kryje się zepsucie, zło i pycha. 

Krew buzowała mi w żyłach. Nie mogłem ich słuchać. Wcześniej miałem wątpliwości, czy chociaż w czymś nie mają racji. Jednak słuchając teraz tych słów, doszedłem do wniosku, że wszystko to musiało być kłamstwem. Luna nawet nie wyglądała na taką osobę, jaką opisywali. Była słodka, niewinna, opiekuńcza, a jednocześnie odważna i wytrzymała. Może tacy byli inni Grecy, ale nie moja Luna. 

— Dzisiaj niestety tylko jeden z was może dowieść swojej lojalności — Tertia oznajmiła z żalem, zwracając się do mnie i Franka. — Czy ja mam wybrać tego szczęśliwca czy któryś z was się zgłosi? 

— Ja chcę — powiedziałem. 

Frank, Adler i Abelia wytrzeszczyli oczy. Tego nie było w planie. Ale to ja musiałem uratować Lunę. Nie mogłem jej życia powierzać nikomu innemu, nawet Frankowi, któremu bardzo ufałem. To ja musiałem to zrobić. Może to była "męska" intuicja, ale czułem, że to ja powinienem chwycić za pochodnię. 

— Gratuluję decyzji. — Tertia była bliska uśmiechnięcia się. — Dzięki temu krokowi, wstąpisz do naszego kochanego Ruchu Rzymian. Wcześniej nie pytaliśmy cię o imię, bo to nie miało znaczenia. Ale teraz stajesz się jednym z nas. Jak się nazywasz lub jak chcesz, żeby cię nazywano? 

Strażnik mnie popchnął i stanąłem bliżej rodzeństwa. Czułem na sobie oczy wielu ludzi, ale nie tylko. Łucznicy za mną nałożyli strzały na cięciwy. Od tamtego momentu znajdowałem się na muszce. 

— Jestem John — odpowiedziałem, wprawiając Secundusa i Tertię w osłupienie. 

— John? — zdziwiła się kobieta. — Jesteś pewny? Możesz wybrać cokolwiek. Dosłownie cokolwiek

— Jestem John — upierałem się przy swoim. 

— No dobrze. — Secundus przywrócił na twarz profesjonalną minę. — Johnie, czy przysięgasz być wierny Ruchowi Rzymian? Czy przysięgasz być bezwzględnie posłuszny jego przywódcom? Czy przysięgasz zabić każdego Greka na swojej drodze, nawet jeśli uratował ci życie? Przysięgnij na Styks. 

Oblało mnie jeszcze większe przerażenie. Obietnice na Styks były poważną sprawą. Ich złamanie przynosiło klątwy, pech i inne tego typu rzeczy. W Obozie Jupiter słyszałem, że niektórzy herosi musieli bardzo sobie napracować, by Fata były im z powrotem przychylne. Niektórzy tracili w tych próbach życie, co nie wątpliwie tak by również się skończyło, jeżeliby nie błagali Styks o przebaczenie. 

W tamtej chwili konsekwencje zepchnąłem na dalszy plan. Moim priorytetem było uwolnienie Luny. Jeśli przez to miałem nabawić się jakieś klątwy, to trudno. Potem o tym pomyślę. Na razie nie było czasu na zamartwianie się tym. 

— Przysięgam na Styks. 

Mina Tertii się nie zmieniła, ale Secundus uśmiechnął się i tym razem chyba szczerze. Przybliżył się do koksownika i zapalił pochodnię. Pokazał mi gestem ręki, abym podszedł. Na moment oddał ogień swojemu strażnikowi i mnie objął. Mocno pachnął wodą kolońską, jakby brał w niej prysznic. Miałem wrażenie, że się uduszę. 

— Nic nie kombinuj — wyszeptał mi do ucha. — Jeśli tylko zwietrzymy jakiś podstęp, zostaniesz zabity. A ten śmieć zginie i tak czy siak. Jednak wierzę, że masz łeb na karku. 

Secundus odsunął się ode mnie i podniósł jedną moją rękę, jakbym wygrał pojedynek bokserski. 

— Oto, moi drodzy, nasz nowy towarzysz, przyjaciel, brat. Za moment dowiedzie swojej lojalności. Dodajcie mu odwagi! 

Tłum zaczął znowu klaskać, wiwatować, skandować "moje" imię. Normalnie może nawet by mi się to podobało, gdybym nie cała otoczka sytuacji. 

— Nie przynieś nam wstydu. — Podał mi pochodnię, przez której żar do oczu napłynęły mi łzy. 

Odwróciłem się do rodzeństwa tyłem. Słyszałem naciąganie cięciw przez łuczników. Pomimo zdenerwowania, pamiętałem plan. Zwlekać, by jak najbardziej ich zmęczyć. 

Powoli ruszyłem do stogu. Luna wpatrywała się we mnie z przerażeniem swoimi pięknymi, cyjanowymi oczami. Przez głowę przebiegła mi myśl, że widzę je po raz ostatni. Szybko ją odgoniłem. Nie mogłem się tak depresyjnie nastrajać. 

Jednak to, co mnie dekoncentrowało, to jej oczy cały czas uciekające na lewo. Kiedy jej spojrzenie spoczywało na mnie, widziałem w nim nie tylko strach, ale również nieco gniewu i determinacji. Mogła się obawiać, że naprawdę chciałem ją spalić, ale o co chodziło z tym przenoszeniem wzroku? 

Mimo że poruszałem się małymi kroczkami, stóg nieubłaganie się zbliżał. Tłum milczał, jakby zastygł w bezruchu, ale wiedziałem, że tylko czeka na gwóźdź programu. Lecz ja, zamiast przygotować się do skoku według planu, ciągle próbowałem zrozumieć, o co chodzi Lunie. Miałem wrażenie, że próbuje na coś zwrócić moją uwagę. 

Podążyłem za jej spojrzeniem, który zatrzymywał się po lewej stronie, na wysokości jej bioder. Normalnie w tym miejscu znajdował się jej sztylet, ale w tej chwili nic tam nie było. 

Nagle mnie olśniło. Na balu u Aleksandra też wydawało mi się, że nie miała swojego magicznego sztyletu, ale tak naprawdę ukryła go pod Mgłą pomiędzy fałdami sukienki. Czy kiedy Rzymianie ją aresztowali, oddała swoją broń, czy może...

Mgła wreszcie się rozwiała jak po odkryciu domu Aidy. Zobaczyłem wysadzaną szmaragdami rękojeść, której reszta znajdowała się w pochwie u boku Luny. Ona sama wpatrywała się we mnie jeszcze mocniej, jakby chcąc mnie przewiercić wzrokiem. Jej mina wyraźnie mówiła "Użyj tego". 

— Johnie. — Usłyszałem zniecierpliwiony głos Tertii. — Czy masz jakieś wątpliwości? 

Nigdy nie podejrzewałem siebie o taką sprawność i szybkość. Może jeszcze działało błogosławieństwo Apolla, bo to, co zrobiłem, zakrawało o cud. 

Rzuciłem pochodnię w stronę tłumu, co załatwiło kilku łuczników. Strzały pozostałych utknęły by w moich plecach, gdyby nie kurtka z Pytona. Gdy skoczyłem do Luny, sztylet gładko wysunął się z pochwy, jakby tylko czekał na odegranie swojej roli. Nawet stóg siana nie utrudnił mi roboty i błyskawicznie przeciąłem liny krępujące ręce Luny. I wtedy zaczęła się jatka. 

Luna wystrzeliwała strzałki usypiające w takim tempie, że Rzymianie padali jak muchy. W tym samym czasie Frank zdobył skądś miecz i również otumaniał członków Ruchu. Waleczne rodzeństwo wybrało walkę wręcz i okładali pięściami wszystkich dookoła. Ja też nie stałem bezczynnie, bo paru łuczników było osłanianych, więc strzały cały czas leciały w naszą stronę. Sztylet jednak zamienił się w miecz, dzięki czemu mogłem nim odbijać pociski. Przypomniały mi się dni w Wilczym Domu, kiedy nie miałem jeszcze własnej broni i posługiwałem się właśnie tym. 

Nie wiedziałem, jak Abelia pozbawiła cały Ruch pistoletów, ale niewątpliwie jej się to udało, bo nie było słychać ani jednego wystrzału. 

Abelia w końcu znudziła się "zwykłymi" członkami Ruchu i skoczyła w stronę Tertii, która uciekała z eskortą z dziedzińca. Jednak jej gwardziści uciekli z krzykiem, na widok pędzącej w ich stronę Abelii z żądzą mordu w oczach. 

Luna musiała jakoś wywnioskować, że Abelia i Adler są po naszej stronie, bo do nich nie strzelała, a unicestwiała ich wrogów. Wkrótce cały dziedziniec był zapełniony cicho chrapiącymi Rzymianami i dwójką okładających się dziewczyn w postaci Abelii i Tertii. Ta druga przegrywała. Jednak nigdzie nie widziałem Secundusa, co trochę mnie niepokoiło. 

Tertia padła półprzytomna na ziemię. Jej twarz była praktycznie cała we krwi. Abelia stała nad nią. Zabrała od jakiegoś człowieka miecz i już chciała zadać jej ostateczny cios, jednak przerwał jej krzyk Adlera. 

— Nie rób tego! — Podbiegł do siostry. Objął jej twarz dłońmi. — Nie jesteś morderczynią, Abelio. Nie bądźmy jak oni. Nigdy. — Pocałował ją w czoło. Kiedy odsunął się od siostry, zwrócił się do Luny: — Możesz ją uśpić? 

Jej cienka strzała utknęła w piersi Tertii, która zapadła w sen. Jeszcze chwilę staliśmy w pełnej gotowości, ale nikt się nie wyłonił. Odnosiliśmy wrażenie, że wszyscy nasi przeciwnicy już udali się na drzemkę. 

Dopiero wtedy napięcie opadło. Luna wyjęła knebel z ust. Oddychała ciężko, cała nadal się trzęsąc. Palce jej wręcz krwawiły od puszczania cięciwy. Rozciąłem mieczem sznur, który pętał jej nogi. Pomogłem jej zejść z cokołu, po czym mocno ją przytuliłem. 

Wtuliła się we mnie, cała drżąc. Powoli głaskałem jej włosy. Jej owocowy zapach był stłumiony przez ostrą woń benzyny. Nadal była mega łatwopalna, więc musiała trzymać się z dala od ognia. Kiedy jednak czułem jej lodowate dłonie zaciskające się na moim T-shircie, kamień spadł mi z serca. Była już znowu ze mną. Nie groziło jej spalenie na stosie jak jakąś czarownicę. Nie zamierzałem mówić, że już jest bezpieczna, bo za każdym poprzednim razem, kiedy tak myślałem, wynikało coś nieprzyjemnego. Nauczyłem się, że nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Albo wschodem. Nie ważne. 

— Naprawdę chciałeś to zrobić? — zapytała, szczękając zębami. 

— Nigdy w życiu. 

— Złamałeś przysięgę na Styks. 

— Wiem. 

Oparła głowę o moje ramię. 

— Zawsze nazywali mnie czarownicą — powiedziała nagle. — Ta śmierć tak do tego pasowała...

Przytuliłem ją mocniej.

— Hej, Romeo i Julia! — krzyknął Adler. Podeszliśmy do niego, Abelii oraz Franka. — Ile będzie działał ten środek? — spytał. 

— Z kwadrans. 

— Na pewno nikogo nie zabiłaś? 

— Tak. 

— Co zamierzacie z nimi zrobić? — zadał pytanie Frank. 

Rodzeństwo wymieniło spojrzenia. 

— To nie wasz interes — burknęła Abelia. — Macie pół godziny, aby się stąd wynieść. Idźcie do magazynu — sięgnęła do najbliższego żołnierza i wyjęła mu klucz z kieszeni, po czym nam go podała — weźcie swoje rzeczy i do widzenia. 

— Może jakieś "dziękuję"? — zaproponowałem. 

— Może nie? 

— Abelia. — Adler spojrzał na nią z dezaprobatą. — Dzięki za pomoc. Ale niech tu nasze drogi się rozejdą. 

— Poradzicie sobie? — zwątpiłem. 

— Raczej tak. 

— Czy możemy wejść już do budynku? — poprosiła Luna. 

Zdałem sobie sprawę, że marznie w tym T-shircie. Okryłem ją swoją kurtką. Obiecałem ją chronić, a pozwoliłem jej prawie zamarznąć. Nieźle się zaczyna. 

------------------------------------

A w następnym rozdziale...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top