Rozdział 59 "Trzeba to zakończyć raz na zawsze"
Mark
Ocknąłem się, leżąc na podłodze. Światła w przedziale mrugały, a nasze plecaki pospadały z półek nad siedzeniami. Luna klęczała obok mnie, równie przestraszona jak ja.
— Nic ci nie jest? — spytała, kiedy się podnosiłem.
Podczas wypadku wylądowaliśmy na drzwiach oddzielających przedział od korytarza. Nad nami znajdowało się okno, przez które widzieliśmy granatowe niebo. Wokół panowała dziwna cisza, jakby w całym wagonie nie było nikogo poza nami.
— Co się stało? — zapytałem, chociaż nie oczekiwałem odpowiedzi.
— Musimy sprawdzić. Ale to chyba on.
Przewróciło mi się w żołądku. Jego obecność czułem od walki z nim w Gillam, ale od tamtej pory tyle się działo, że spychałem to na boczny tor. Jednak byłem pewny, że jest blisko, skoro nawet Luna go wyczuła.
— Jak się wydostaniemy? — zadałem kolejne pytanie.
— Przez okno.
— Obawiam się, że się nie zmieszczę.
— Ale ja tak. Wybiję je od zewnątrz.
— Dasz radę? W pociągach chyba nie robią aż tak słabych okien.
A jednak robili.
Zostałem zasypany gradem szkła, ale przynajmniej wydostałem się na zewnątrz. Ukazał mi się wtedy widok poprzewracanych najbliższych wagonów oraz wykolejone pozostałe. Jakkolwiek to się stało, musiało być wielu rannych. Znajdowaliśmy się na środku pola przykrytego całą masą śniegu, więc zanim jakiekolwiek służby by się tu dostały, ludzie poumierają.
— To musiał zrobić on — oznajmiła Luna , zeskakując z wagonu z gracją zawodowego gimnastyka.
(Dopiero później uświadomiłem sobie, że jest gimnastyczką.)
— Jednego twoje przyjaciela już załatwiłem... — Krzyknąłem nagle i upadłem na kolana, kiedy głos Pytona wdarł się do mojej czaszki, jakby ktoś postanowił mi ją żywcem rozłupać dłutem. Wprowadziło to w mojej głowie takie zamieszanie, że na moment zapomniałem nawet, jak się nazywam. — Twoja Julia się myliła. To nie twój wiary w ojca jest twoją piętą Achillesssa, tylko ona sssama. Zobaczymy jak sssilny będziesz bez ssswojej lilii.
Ból ustał na tyle, że mogłem wstać, ale to nadal była migrena stulecia. Luna podtrzymała mnie i wpatrywała się we mnie przerażona swoimi pięknymi oczami, które w tej chwili zdawały się świecić jak gwiazdy na niebie.
— Mark, co się dzieje?
Stanąłem na własnych nogach i naładowałem kuszę. Pyton gdzieś tu był i walczył z Frankiem. Jednak wokół mnie znajdowały się tylko tony bieli.
— Musimy znaleźć Franka — powiedziałem. — On gdzieś tu jest.
— Stumetrowy wąż z łbem wielkości dużego czołgu tak łatwo się nie zniknie na tej równinie. — Rozglądała się dookoła.
— Mógł się gdzieś ukryć.
— Gdzie? Obawiam się, że za drzewem nie starczy dla niego miejsca. Chyba że...
— Chyba że co?
Luna wyciągnęła rękę, jakby chciała ściągnąć wielką płachtę ze swojej nowej rzeźby. Kiedy mocno szarpnęła, nagle jak zza mgły (właściwie to Mgły) ukazał się ogromny, czarnozielony wąż z ogromnymi żółtymi ślepiami, które nawet z tej odległości trzystu metrów powodowały, że zastygałem z przerażenia. Gad pędził w naszą stronę, ukazując wielkie, jadowite kły.
— Pamiętasz, co ci mówiłam? — Luna złapała mnie mocno za ramię, patrząc prosto w oczy.
— Musisz się ukryć — zadecydowałem.
— Nie ma mowy.
— On chce cię zabić.
— On chce zabić wszystkich, ale to na ciebie poluje najbardziej.
— Nie rozumiesz.
— Nie zostawię cię.
Naciągnęła trzy strzały na cięciwę swojego łuku i wystrzeliła je w oczy Pytona, tylko go tym rozjuszając. Wąż przyśpieszył. Zaczął unosić swój łeb, jakby chciał nas nim zmiażdżyć i mieć sprawę z głowy.
— Powinniśmy się rozdzielić — oznajmiła Luna, wystrzeliwując kolejną salwę pocisków. — On pobiegnie za tobą, a ja będę go rozkojarzać od boku.
— Nie, Luna, nie!
Oczywiście mnie nie posłuchała. Pobiegła w bok, ale Pyton, ku jej zaskoczeniu, skierował się w jej stronę. Rolę w planie się zmieniły. Teraz ja byłem odwracaczem uwagi.
Moje ręce same ładowały kusze i strzelały do potwora. W tym czasie moja mózgownica pracowała na pełnych obrotach. Jak do tej pory pokonywaliśmy Pytona? Za pierwszym razem Luna użyła czarów. Teraz to było wykluczone, bo księga z zaklęciami była zakopana pod gruzami w Gillam. Stworzenie iryfonu? Pyton nie nabrałby się na to drugi raz. Podtopienie w wodzie? Brakowało wody.
Za każdym razem to Luna i Frank mieli główny wkład w pokonanie go. To oni walczyli najzacieklej, mimo że on chciał zabić mnie. Teraz już rozumiałem taktykę potwora: pozbył się ich i zostałem sam, skazany na przegraną.
W głowie cały czas miałem słowa Luny sprzed kilku minut. Już zwodziliśmy Pytona, uciekaliśmy, ale nie może to trwać wiecznie. Trzeba to zakończyć raz na zawsze.
Zacisnąłem palce mocniej na kuszy. Pyton twierdził, że "załatwił" już Franka. Cokolwiek to znaczyło, pozwoliłem mu skrzywdzić mojego przyjaciela. Teraz próbował zabić Lunę. Nie mogłem do tego dopuścić.
— Zapewne słyszysz mnie, Apollinie. Znaczy... ojcze — poprawiłem się. — Nie muszę ci mówić "tato", prawda? W każdym razie miło by było, gdybyś trochę pomógł. Podzielił się doświadczeniem czy coś.
Oczywiście nic się nie stało. Nawet do końca nie wiedziałem, czego oczekiwałem. Że pożyczy piorun od Jupitera i strzeli w węża? To byłoby fajne.
Strzały mi się kończyły. Zazdrościłem kołczanu Lunie. Z braku nieskończonych strzał, musiałem wymyślić plan, aby spożytkować je jak najlepiej.
Mnóstwo srebrnych lotek wystawało z żółtych ślepi Pytona, ale on zdawał się ich nawet nie używać. Poprzednio też go oślepialiśmy i nie przynosiło to wielkiego rezultatu. Mogło się wydawać, że posługuje się nimi tylko do oszałamiania spojrzeniem, co teraz robił z Luną.
Dziewczyna musiała zrobić ten jeden błąd i spojrzała mu w oczy. Została sparaliżowana strachem. Stała nieruchomo, a łuk wypadł jej z ręki. Nie było już czasu na obmyślanie planu. Trzeba było działać.
— W imieniu Apolla, MOJEGO OJCA, rozkazuje ci odejść stąd i przestać nas nękać.
Nie spodziewałem się, że wąż nagle usłucha i potulnie wycofa się do swojej dziury. Jednak odwróciłem uwagę Pytona od Luny, która otrząsnęła się. Jednocześnie dowiedziałem się, że węże potrafią się śmiać.
— Jaki jesssteś głupi, Marku Watersssonie. — Jego głos cały czas rozrywał mi głowę. — Walka ze mną nie ma sssensu. W całej historii świata zossstałem pokonany tylko raz, przez boga Apolla. A ty jesssteś tylko nędznym śmiertelnikiem. Apollo nawet w żaden sssposób nie chce ci pomóc.
Podsycił myśl, która tkwiła we mnie od dawna. Wysiliłem całą swoją silną wolę, aby jej nie ulec.
— Czy nie uważasz za okrucieńssstwo, że płacisz za czyny Apolla? — zapytał drwiąco.
— Mojego ojca — poprawiłem go uparcie. — Taka jest kolej rzeczy. Tak jak dzieci zyskują spadek po rodzicach, tak i wrogów.
Mój mózg nagle zaczął pracować bardzo klarownie. Do wszystkich zgromadzonych w nim informacji miałem dostęp, nie były przykryte przez mgłę. To tak, jakby wyczyścić całą pamięć RAM komputera, który zaczyna chodzić jak błyskawica.
Przypomniały mi się co do szczegóły nauki Leonardo na temat mocy. Zanim zdążyłem o tym dobrze pomyśleć, załadowałem kuszę i wyobraziłem sobie najgorsze choróbska o jakich kiedykolwiek słyszałem: HIV, cholera, ptasia grypa, katar sienny. Strzała zaczęła dymić. Pyton, patrząc na mnie z góry, nie mógł dojrzeć tego, co robię, przez gadzie rozstawienie oczu. Dzięki temu dopiero zorientował się, co knuje, kiedy zatruta strzała wbiła mu się w nozdrze, a on zaczął wdychać choroby w stanie gazowym.
Pytona odrzuciło, jakby kichał (węże kichają?). Wiedziałem, że nawet gdybym ściągnął na niego dżumę, hiszpankę i inne choroby, przez które umierały miliony, to go nie pokona. Taka gadzina była na to odporna. I zaryzykowałbym tylko życie swoje i Luny.
— Mark, Tezeusz! — krzyknęła Luna.
— Co?
Nawet z tej odległości widziałem, jak przewraca oczami. Nie miałem pojęcia, kim był Tezeusz ani jak mógłby nam pomóc, więc to zignorowałem.
Luna, jakby nagle dostała super mocy, wdrapała się łatwo na wagon. W tym czasie Pyton wykrztusił strzałę, która została wykatapultowana na śnieg, który zaczął zmieniać kolor na czarny.
— Odwróć jego uwagę! — zwróciła się do mnie dziewczyna, stojąc na przewróconym pociągu ze swoim mieczem w dłoni.
Pyton się otrząsał. W międzyczasie wystrzeliłem strzałę w jego skórę, ale ona nie zrobiła mu żadnej krzywdy. Aby go zranić, trzeba by trafić między łuski, co jest praktycznie niewykonalne. Lepszymi celami zdawały się nabłonki: nos i wnętrze jego paszczy. Ale zwykłe dźgnięcie go w dziąsło nie mogło go pokonać. I dochodził jeszcze problem ogromnych, ostrych kłów, które ociekały jadem.
— Hej, glonojadzie! — wykrzyknąłem, rzucając w niego największą w moim życiu kulą światła.
Odepchnęło go, jakby został spoliczkowany.
— Nie jadam glonów. Wolę herosssów.
— Kurde, a miałem nadzieję, że jesteś wegetarianinem.
Dla Pytona musiała to być wielka obraza, bo uderzył mocno łbem w ziemie, prawie mnie miażdżąc. W ostatniej chwili odturlałem się. Zdecydowanie nie doceniłem jego szybkości.
W tej samej chwili Luna wykonała wielki skok na głowę potwora. Jednak łuski były na tyle śliski, że zjechała po jego szyi jak po wielkiej zjeżdżalni wodnej. Po raz kolejny rozjuszyła Pytona. To nie była dobra strategia.
Dziewczyna jednak na końcu zjeżdżalni nie wpadła do basenu, a wyrżnęła w śnieg. Tak się na niej skupiłem, że nie zauważyłem pędzącego do mnie ogona Pytona. Zostałem przez niego zmieciony i z wielkim łomotem przywaliłem w dach przewróconego wagonu. O dziwo nie straciłem przytomności, ale podniosłem się na nogi, chwytając w dłoń miecz. Bolało mnie, ale dostałem kolejnego zastrzyku energii.
Pyton znowu skierował się na mnie. Nie miałem gdzie uciec. Za mną były wagony. Wąż uderzył znowu łbem w ziemie, ale przed podróżą do jego przełyku ocaliły mnie jego długie kły, przez które nie mógł mnie dosięgnąć. Mocno to go zirytowało.
Gdy z powrotem się podniósł, odturlałem się w bok. Ostatnio, kiedy poczułem jego oddech, zemdlałem, a teraz jedynie czułem się trochę otumaniony. Nie rozumiałem, czemu tak wszystko mi teraz uchodzi płazem (gadem), ale nie zamierzałem narzekać.
Nadal nie miałem planu, aby go pokonać, ale Luna znowu wspinała się na wagon, pewnie by ponownie skoczyć na Pytona. Nie wiedziałem, dlaczego to robi, ale postanowiłem odwrócić uwagę węża.
— Hej, pamiętasz Tezeusza? — Miałem nadzieję, że dobrze wymówiłem jego imię.
Pyton był chyba nieco skonfundowany.
— Co mi z nim wyjeżdżasz?
— Bo w jego stylu zamierzam cię pokonać. — Ciąłem mieczem powietrze.
Znowu usłyszałem w głowie jego śmiech.
— Zamierzasz mnie zjeść? Bardzo zabawne. — Znowu machnął swoim ogonem, ale zdążyłem się uchylić. — Jego filozofia była do bani. "Pokonuj wroga jego własssną bronią" — zadrwił, dając mi wskazówkę.
Nadal nic mi nie mówiło imię "Tezeusz", ale samo powiedzenie już tak. Jeśli Luna chciała pokonać Pytona jego własną bronią, to znaczy jak?
Spojrzałem na nią. Nadal stała na wagonie, szykując się do skoku. W ręce połyskiwał jej sztylet.
Przypomniała mi się historia miecza Griffindora z Harry'ego Pottera.
Jeśli dobrze rozumowałem, Luna planowała nasycić swój miecz trucizną Pytona. Najłatwiej dostępnym miejscem, gdzie można dało się wbić sztylet, były oczy. Dlatego Luna skakała na jego łeb.
Postanowiłem jej to ułatwić. Musiałem tylko sprawić, aby wąż trzymał swoją paszczę blisko ziemi. No i mnie.
— Masz zeza!
Oprócz wegetarianizmu, musiał być również przewrażliwiony na punkcie wzroku. Wściekł się i znowu przywalił w ziemie. Postanowiłem dużo zaryzykować, aby utrzymać go przy parterze.
Zacząłem się cofać i liczyłem, że tak jak w filmach, Pyton zdradzi mi swój plan, podążając blisko mnie, żebym jak najdłużej delektować się moim strachem. Należało go jeszcze jednak trochę podrażnić.
— Wegetarianizm jest super. Jesz warzywka, owocki, zero mięsa. Powinieneś pomyśleć o takiej diecie. — Starałem patrzeć się na jego nozdrza, aby nie zostać sparaliżowanym przez jego spojrzenie. — Och, a co powiesz na weganizm? Jeszcze lepiej! Możesz jeść... W sumie mało co, ale na pewno jest pyszne.
Pyton przyglądał mi się uważnie, jakby obliczał, ile może być białka w moim mięsku.
— Apollo też mnie tak zagadywał — rzekł. — Opowiadał ssswoje okropne haiku, które doprowadzało mnie do szału. A później nagle wbił grad zatrutych ssstrzał między moje łussski. A za co? Za niewinność.
— Jakoś trudno mi uwierzyć. Na pewno zjadłeś bezprawnie jakąś owce czy coś.
Luna skoczyła. Tym razem lepiej wycelowała, bo sztylet wbił się prosto w gałkę oczną węża. Zaczęła wyciekać z niego żółta substancja. Kiedy Luna wydobyła sztylet z jego oka, ostrze połyskiwało na złoto.
— Mark, łap!
Mimo że rzuciła krzywo, sztylet w locie zmienił się w włócznię, a ja idealnie ją złapałem. Czułem promieniującą od niej moc, jakby to była broń jakiegoś boga.
Pyton podniósł się wściekły, znowu zrzucając dziewczynę. Zasyczał w gniewie. Musiałem tylko sprawić, by był trochę niżej...
Z pomocą przyszedł znikąd smok, który wylądował na łbie Pytona, zmuszając do schylenia się. Kiedy widziałem jego zbliżające się kły, złapała mnie lekka trema, ale wiedziałem, co muszę zrobić.
Wyskoczyłem z okrzykiem i wbiłem jak najgłębiej włócznię w dziąsło węża. Zatoczyłem się do tyłu, powalony oddechem potwora. Z miejsca wbicia grota zaczęła sączyć się ta sama żółta substancja, co z oka. Kiedy spływała po gardle Pytona, towarzyszyło temu dziwne syczenie, przypominające otwieranie puszki coli.
Nabłonek zaczął się grudkować, jakby dziwna ciecz wżerała się w gardło. Pyton podniósł łeb do góry, szamocząc się, jakby spływał mu po długiej szyi najostrzejszy, meksykański sos. Jego krzyk rozłupywał mi czaszkę.
Nagle na łuskach zaczęły tworzyć się dziury, jakby ktoś wypalił je kwasem żrącym. Wkrótce Pyton stał się jak ser z dziurami, aż zaczął świecić na żółto. Kierowany instynktem zacisnąłem powieki. Rozległ się wielki huk i jasny rozbłysk. Jeszcze przez chwilę piszczało mi w uszach, a oczy, mimo że zamknięte, nie mogły przyzwyczaić się do ciemności nocy.
Kiedy hałas niósł się już daleko polami, odważyłem się spojrzeć. Po Pytonie został jedynie wydeptany placek śniegu, sztylet Luny oraz jakieś czarne coś leżące obok niego. Wiedziałem, że potwór tak wielkich gabarytów nie mógł od tak zniknąć, więc czy to możliwe, że go... Nie.
Smok wylądował, na ziemi stając już jako Miętuska. Luna podbiegła do mnie i z taką siłą rzuciła mi się na szyję, że prawie przewróciła mnie na śnieg. Wpatrywała się we mnie z mieszaniną radości i zdziwienia. Jej twarz była oblana żółtym światłem.
— Mark, ty się świecisz — oznajmiła.
Miała rację. Byłem otoczony jakąś dziwną, jasną poświatą, która przypominała mi promienie słońca. Byłem jak latarnia, oświetlając teren w promieniu kilku dobrych metrów.
— Co się ze mną dzieje? — zapiszczałem jak mała dziewczynka.
Dopiero co walczyłem z ogromnym wężem, cudem go pokonałem, mogłem zginąć, a najbardziej bałem się tego, że zacząłem świecić. Ale trzeba przyznać, że to też niepokojąca oznaka.
Pomimo tego całego wysiłku, nie czułem zmęczenia. Stworzyłem ogromną kulę światła, przywołałem straszne choróbska, a nadal miałem tyle energii, że mógłbym przebiec maraton. Z szokiem zauważyłem też, że nic mnie nie boli, pomimo wyrżnięcia w pociąg.
Kolana nagle ugięły się pod Luną. Upadła na klęczki ze spuszczoną głową, jakby w jednej chwili opuściły ją wszystkie siły. Jednocześnie miałem wrażenie, że wszystko zwolniło. Wiatr ucichł, Luna oddychała bardzo wolno. Jakby ktoś zaginał czasoprzestrzeń.
— Ten ktoś to ja. — Usłyszałem męski głos.
Za mną stał mężczyzna przed trzydziestką. Jego włosy były proste, nieco dłuższe i ciemniejsze od moich. Facet na pewno spodobałby się moim siostrą, bo gustowały w przystojnych i niegrzecznych surferach z Australii. Przypominał żywy posąg, podobny do tych, które widziałem kiedyś w jakimś muzeum. Na sobie miał jasny T-shirt i skórzaną kurtkę z mnóstwem naszywek z logami, jakby był żywą reklamą. Na szyi zwisał mu naszyjnik z wielkim kłem jako głównym wisiorkiem. Moim zdaniem wyglądało to tandetnie, ale chyba dobrze się w tym czuł, bo stał pewny siebie i uśmiechał się zawadiacko, może nawet nieco arogancko.
— Masz chwilę, aby pogadać? — spytał takim tonem, jakby nie tolerował odmownej odpowiedzi.
— Kim jesteś? — zapytałem.
— Z tego, co wiem, twoim ojcem.
---------------------------
Ugh, jak ja nie lubię pisać scen walki! A tu bitwa praktycznie przez cały rozdział. Chciałam, żeby wyszło spektakularnie, dynamicznie, by Pyton wydawał się być mega trudnym przeciwnikiem... A tymczasem brzmi to tak, jakby Mark cały czas stał i myślał.
Wtorkowy rozdział prawdopodobnie będzie mieć opóźnienie, ponieważ jadę do rodziny, a nie napisałam niczego na zapas. To cała zorganizowana ja. Mam nadzieję, że mi wybaczycie. :-)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top