Rozdział 47 "Karaluch i tłusta mucha"
Luna
Kiedy wychodziliśmy z domu pani Waterson, atmosfera była tak gęsta, że możną ją było mieczem przeciąć. Mama Marka miała łzy w oczach. On unikał jej wzroku.
— Przygotowałam wam kanapki i dałam jej do przechowania. — Pani Waterson obdarzyła mnie nieprzyjemnym spojrzeniem.
— Uważaj na siebie. — Mama Marka podeszła do syna i mocno go uściskała. — Wierzę, że wam się uda. — Pocałowała go w czoło. — Pilnujcie się nawzajem, dobrze? — zwróciła się również do mnie i Franka.
— Poczekaj moment. — Pani Waterson szybkim krokiem poszła do salonu i wróciła z grubym tomikiem oprawionym w skórę. Na grzbiecie świeciły złote litery i krzyż. Biblia? Wręczyła ją Markowi, patrząc na jego zdziwioną oraz skonsternowaną minę. — Jest po łacinie. Przeczytaj List do Rzymian 12:21.
Wymieniłam spojrzenie z Frankiem. Mark przewracał strony z niemal matematyczną precyzją, po czym było widać, że kolejność ksiąg ma wykutą na pamięć.
— "Noli vinci a malo, sed vince in bono malum" — odczytał.
Nic nie zrozumiałam, ale z pomocą przyszedł Frank.
— "Nie dawaj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj" — przetłumaczył.
— Dziękuję, babciu — powiedział Mark, oddając kobiecie Biblię. Chwilę się wahał, jakby nad czymś myślał. — Postaram się.
Tata Marka podwiózł nas na lotnisku. Jego pożegnanie z synem nie było aż tak wylewne, jednak również wymienili się uściskami. Zaraz po wejściu do budynku spotkaliśmy Mike'a. Wyglądał na bardzo zmęczonego, za co winiłam siebie. Jego ciemne włosy, zwykle gładko zalizane i doprawione toną lakieru, były w nieładzie, jakby dopiero co wstał z łóżka, co po części mogło być prawdą. Od progu mierzył chłopców wzrokiem od stóp do głów. Wyjątkowo długo przyglądał się Frankowi, jakby ciał ocenić, czy są tego samego wzrostu, czy może przerósł go o centymetr.
— Z tego co wiem, śpieszy się wam — prowadził nas przez terminal — więc część procedur naginamy. Bądźcie na tyle mili i nie róbcie problemów. Notabene, załoga liczy na premie. A ty, Lunita, fajnie gdybyś wyczarowała z Mgły paszporty.
— To nie do końca tak dzia...
— Nie ważne, po prostu to zrób.
Życie herosa składa się z naprawdę wielu przekrętów. Półbóg z bardzo mocnym kręgosłupem moralny miałby duże problemy w szybkim i skutecznym przeprowadzaniu misji. Już wielokrotnie retuszowałam różne swoje wpadki, a ostatnio zaczęłam również używać do tego magii. I tym razem, łącząc Mgłę i zaklęcia z książki Hekate, stworzyłam fałszywe paszporty. Przeszliśmy z nimi przez bramki bez problemu i szybko udaliśmy się w stronę płyty postojowej dla prywatnych samolotów.
— My mamy do pogadania — zwrócił się do mnie Mike, kiedy zbliżaliśmy się do gulfstreama.
Kiedy weszliśmy do środka, pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, była Hedwig siedząca na jednym z foteli. Rozmawiała ze stewardessą Katie, a kiedy mnie zobaczyła, w jednej chwili jej twarz wyrażała dwie różne emocje: złość i ulgę.
Hedwig była w naszym domu odkąd pamiętam. Mama zatrudniła ją tuż po otrzymaniu wynagrodzenia za jedną z pierwszych i największych kampanii reklamowych, na których się wybiła, a jej imię, głównie ze względu na ponadprzeciętną urodę, było na okładce każdego magazynu, co później spotęgowała wygrana w konkursie Miss Świata. Hedwig miała wtedy z trzydzieści lat, pochodziła z prowincji, gdzie razem z mężem miała nieduże gospodarstwo. Nie wiedziałam, jak w ogóle doszło do ich małżeństwa, ale kobieta rzadko jeździła do domu, aby się z nim spotkać. Nazywała to trudną miłością. Nie mogli żyć ze sobą, ani bez siebie.
Pod koniec wakacji, kiedy jej małżonek niespodziewanie zmarł, sprzedała farmę i, biorąc swoje pozostałe rzeczy, przeprowadziła się na stałe do Nowego Jorku. Dzięki moim namowom zamieszkała ze mną, już nie jako pomoc domowa, ale raczej dobra ciocia, która równie dobrze mogłaby być moją mamą i spisałaby się o wiele lepiej niż moja prawdziwa matka.
Hedwig zawsze kojarzyła mi się ze spokojem i bezpieczeństwem. Na jej jasnej twarzy, ze względu na czterdzieści parę lat na karku, pojawiały się zmarszczki, ale one nadawały jej jeszcze więcej ciepła. Była kobietą przy kości, ale potrafiła się tak ładnie i jednocześnie klasycznie ubrać, że krągłości dodawały jej punktów do urody. Zwykle spinała swoje włosy w ciasny kok, ale dzisiaj, zapewne przez pośpiech, zostawiła je rozpuszczone. W takim wydaniu widziałam ją chyba po raz pierwszy.
Przytuliłam ją mocno. Pomimo gniewu również mnie objęła. Niepokój, który narastał we mnie od pewnego czasu stracił swą siłę i został zastąpiony poczuciem bezpieczeństwa.
— Tak za tobą tęskniłam — powiedziałam.
— Co ja mam powiedzieć! — wykrzyknęła. — Tak się bałam, że to twoje herosowanie źle się skończyło.
— Nie tak łatwo mnie zabić. Jestem jak karaluch.
Odgarnęła moje kosmyki za ucho, bo uważała, że porządnie związane włosy to takie, z których nie wystaję ani jeden włosek. Uśmiechnęła się z uczuciem.
— Może przedstawisz mi swoich kolegów?
— Na to przyjdzie czas później — stwierdził Mike. — Teraz musimy już startować.
Usiedliśmy na fotelach i zapieliśmy pasy. Za oknami przesuwał się beton płyty lotniskowej, a po chwili pasa startowego. Zanim się zorientowałam, mknęliśmy nad światłami Winnipeg, zanurzając się w chmury.
— Mam ciasteczka — oznajmiła Hedwig, kiedy zgasła już kontrolka o zapięciu pasów. — Dostaniecie je, kiedy wszystko opowiecie.
Nawet jeśli skróciliśmy wersję naszych przygód, mówiliśmy bez przerwy ponad dwie godziny. Katie jednak się nad nami zlitowała i postawiła na stół ciasteczka Hedwig. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, chłopcy się w nich zakochali.
— Tak smakuje moja ambrozja — wyznałam, kiedy skończyliśmy już zdawać relację i po prostu zapychaliśmy się kaloriami.
— Są naprawdę genialne, proszę pani — powiedział Mark. Kruszynki miał wszędzie: na T-shircie, brodzie, ustach, nawet na nosie. Wyglądał przez to przesło... Nie kończ tej myśli, Lunita!
— Bardzo dziękuję — Uśmiechnęła się skromnie. Po chwili kontynuowała na inny temat: — Co zobaczyłeś w tej wizji, która zaprowadziła cię do Gillam?
— Uhm... Aidę.
— Dokładniej? — dopytywał Mike.
— Aida była w Gillam z mężem i dziećmi.
— Oni nie mieli się rozwodzić? — spytał.
— To miało być chyba w formie pogodzenia. — Drapał się za uchem. — Ale tam się z nim pokłóciła.
— Skąd było ich stać na wyjazd tak daleko, skoro w Reginie zabrali im dom? — zapytał Frank, marszcząc czoło.
— Chyba rodzina ich tam zaprosiła. To było popularne w tamtych czasach.
— Czy wiesz, gdzie jest dokładnie ta jaskinia? — drążył Mike, a jego bujne brwi zjeżdżały coraz niżej, już prawie przysłaniając oczy.
Mark wyglądał na nieco speszonego. Mężczyzna zachowywał się tak, jakby mu nie ufał.
— Przypominam sobie coraz więcej z pobytu tutaj z rodziną — wyjaśnił. — Na tę wysepkę prowadziła taka wąska kładka.
— Od której strony? Północnej? Południowej?
— Daj już mu spokój, Mike. — Hedwig położyła szczupłą dłoń na szerokim ramieniu mężczyzny. — Niech lepiej się zdrzemną. Potrzebują odpoczynku przed dalszą częścią misji.
Resztę lotu spędziłam skulona na fotelu z Miętuską na kolanach. Podróże samolotem zawsze wprawiały mnie w senne otępienie: miarowe buczenie silnika, powolne, lecz ciche kroki stewardessy i przyciszone rozmowy. Mark i Frank również postanowili trochę odpocząć. Ten drugi zasnął prawie od razu kamienny snem, ale Mark cały czas wiercił się, nie mogąc zmrużyć oczu. Miałam lekki sen i ciągłe jego zmienianie pozycji doprowadzało mnie do szewskiej pasji.
— W łóżku też się tak wiercisz? — zapytałam szeptem.
Mark, siedzący naprzeciwko mnie, zwrócił głowę z moją stronę z nietęgą miną. Znowu wydawało mi się, że widzę w nim coś dziwnego, przez co niepokój się przebudził.
— Czasem podczas snu robię to nieświadomie. Wtedy Rafael wali mnie książką w twarz.
— Widać, że cię kocha.
— Szczególnie kiedy rano zabiera mi kołdrę i poduszkę z czystej złośliwości.
Uśmiechnęłam się.
— Naprawdę aż tak hałasuję? — spytał.
— Obudziłbyś martwego.
— Frank nadal śpi.
— Frank jest poza skalą. On zaśnie w każdych warunkach.
— To chyba nie jest dla półboga najlepsze. Atakuje cię w śnie potwór i nawet nie usłyszysz, kiedy się zbliża.
— Nie słyszałam jeszcze o herosie z takim problemem.
Umilkł, jakby się nad czymś zastanawiając.
— Skoro masz lekki sen, jak zasypiasz w Nowym Jorku?
— To inna historia. To tak, jakbyś porównywał coś przyjemnego z denerwującym. Jak szum morza i brzęczenie tłustej muchy nad uchem.
— Porównujesz mnie do tłustej muchy?
— Siebie porównuję do karalucha.
— Daj rękę — powiedział niespodziewanie, wyciągając swoją dłoń.
— Dlaczego?
— Mogę sprawić, abyś spokojnie zasnęła.
— Umiesz tak? — zdziwiłam się.
— Leonardo nauczył mnie wielu bezużytecznych rzeczy.
Jego dłoń była ciepła, w przeciwieństwie do mojej. Miałam ochotę jej nie puszczać, tylko rozkoszować się tym kontaktem, połączeniem z Markiem.
— Dobranoc, Luna.
Obudziłam mnie woń czekoladowych ciasteczek. A może to był zapach Marka? Nie, nie, ciasteczka Hedwig. Postawiła cały ich talerz na stoliku. Miały one chyba robić nam za śniadanie.
Za oknami samolotu nadal było ciemno, ale wskazówki zegarka wskazywały, że dochodziła ósma. Mike wyszedł właśnie w kabiny pilotów, a lampka z zapięciem pasów się zapaliła.
— Lądujemy, dzieciaki.
Umówiliśmy się, że samolot zaczeka na lotnisku. Jeśli szybko znajdziemy Element i Mark będzie mieć kolejną wizję, zabiorą nas od razu do kolejnego miejsca. Bałam się, że ten plan zawiedzie i przez jakiegoś potwora zostaniemy wystrzeleni do Republiki Południowej Afryki, więc na wszelki wypadek pożegnałam się z Mike'iem i Hedwig.
Kiedy wyszliśmy z samolotu, a później opuściliśmy teren małego lotniska, zobaczyłam okolicę, która bardziej przypominała mi Grenlandię niż Kanadę. To całe Gillam bardziej przypominało osadę ukrytą pod metrowym śniegiem niż jakieś miasto. Było parę ulic z jednorodzinnymi domami i mnóstwo śniegu dookoła. Śnieg, śnieg i więcej śniegu.
Jednak najbardziej zachwyciły mnie widok na ciemnym, nocnym niebie. Pokryło się ono zielenią, czerwienią i błękitem, a gdzieniegdzie prześwitywał róż. Wyglądało to tak jak droga wytyczona dla jakiegoś króla. To wszystko poruszało się jak płomienie. Chwilami wyglądało to jak materiał powoli falujący na wietrze. Te przejrzyste, kolorowe wstęgi lśniły na bezchmurnym nieboskłonie. Przypominały mi magiczną granice między tym co ludzkie a boskie.
Już nigdy nie zapomnę widoku zorzy polarnej. Było to zdecydowanie najpiękniejsze zjawisko, jakie kiedykolwiek widziałam. Cała nasza trójka wpatrywała się w niebo oczarowana, nie mogąc oderwać wzroku, zapominając o całym świecie. Liczyły się tylko te rozbłyski.
— To jest przepiękne — wydusiłam z siebie.
— Ustawię sobie zorzę polarną na tapetę w komputerze — oznajmił Mark. — Musimy już iść — otrząsnął się. — Zaraz będzie świtać.
Lotnisko znajdowało się nad brzegiem rzeki, z której wynurzało się kilka małych wysepek, które w całości były porośnięte drzewami iglastymi lub, jakby to stwierdziły dzieci, choinkami. Na najbliższą z wysp prowadził spróchniały, wąski pomost, tak jak opowiadał Mark. Przypominał mi starą, niestabilną bieżnię, na której miałam kiedyś wątpliwą przyjemność ćwiczyć. Zaraz po moim wejściu na nią się złamała. Nie chciałam, aby kładka poszła w jej ślady, szczególnie że znajdowała się zaledwie parę centymetrów nad lodowatą wodą.
Jednak Mark postanowił wyłączyć racjonalne myślenie. Zanim zdołaliśmy go z Frankiem zatrzymać, wszedł na pomost i pewnym, szybkim krokiem dostał się na wysepkę. Każda deska trzeszczała pod jego stopami, ale tak parł do przodu, że tego nie zauważył. Gdy znalazł się po drugiej stronie rzeki nawet się nie zatrzymał, by na nas zaczekać, ale ruszył dalej w las.
— Co on wyprawia? — Frank pokręcił głową z dezaprobatą. — Idź, będę cię asekurował — powiedział, po czym wzbił się w powietrze w ciele ptaka. Miętuska poszła w jego ślady.
Byłam lżejsza od Marka, więc pomost aż tak bardzo nie jęczał, kiedy po nim przechodziłam. Starałam się go pokonać jak najszybciej i na szczęście uniknęłam kąpieli w rzece. Frank nadal szukał od góry chłopaka, a ja podążałam za nim. Przedzierałam się przez zaspy śniegu i kilkukrotnie potknęłam się o wystające korzenie. Widać było, że wysepka nie ma często gości, bo oprócz stóp Marka i moich, widziałam tylko małe ślady leśnych zwierząt.
Podłoże robiło się coraz bardziej kamieniste. W końcu przed nami wyrósł wielki głaz, wyglądający wręcz jak mała góra, przypominając nieco Pięść Zeusa. Okrążyliśmy go, aż dotarliśmy do wejścia jaskini. Mark już wbiegał do środka, nie oglądając się za sobą i zapalając na dłoni światło. Frank stanął w ludzkiej postaci obok mnie. Na jego twarzy malował się gniew.
— Czy on zwariował? Pali się, czy co? Nie możemy się rozdzielać! — Zacisnął pięści. — Luna, masz latarkę?
Wyciągnęłam z torebki dwie sztuki.
— Miętusko, zostań tutaj, na zewnątrz — rozkazałam szczeniakowi.
Weszliśmy powoli do jaskini, oświecając sobie drogę, aby nie wpaść w jakąś pułapkę. Było to bardzo prawdopodobne, patrząc na nasze poprzednie przygody z Elementami. Podłożę groty stanowiło błoto, w którym zapadały się nasze buty przy każdym kroku. Z sufitu ściekały krople z stalagmitów (A może stalaktytów? Albo stalagnatów? Nigdy nie byłam w tym dobra). Całe szczęście, nie widziałam nietoperzy. Ale niestety również Marka.
Jaskinia była głębsza niż mogło się z początku wydawać. Jej dno opadało, a ja starałam się nie myśleć, ile ton ziemi znajduje się nade mną i jak łatwo może się to zawalić. W uszach szumiała mi krew. Starałam się skupić myśli na Marku. Czy coś mu się stało? Zaatakował go jakiś potwór strzegący Elementu? Dlaczego tak się śpieszył?
Grota z jaskini zmieniła się w wąski, podziemny korytarz. Na domiar złego znajdowała się w nim woda, która sięgała nam po kostki. Czułam, jak moczy moje skarpetki w renifery. Niby powinna mi dodawać sił, ze względu na Posejdona, ale tylko przechodziły mnie dreszcze. Wielkie dzięki, tatku.
W pewnym momencie się zatrzymałam. Korytarz robił się tak ciasny, że trzeba było iść przez niego bokiem i jeszcze wciągając brzuch. Kawałek dalej z kolei się obniżał, więc, aby go przebyć, należało zejść na czworaki.
— Nie dasz rady dalej iść? — zapytał Frank bardzo zmartwiony.
— Muszę. — Wzięłam głęboki oddech, co w tych warunkach nie było łatwe. — Muszę.
— Dasz radę. — Złapał mnie za dłoń, by dodać otuchy.
Po, jak dla mnie, wieczności, miałam wrażenie, że korytarz zaczyna iść w górę. Nie miałam pojęcia, co znajdziemy na jego końcu i tym bardziej czy będzie tam Mark. Nadal nie rozumiałam, co strzeliło mu do tego pustego łba, aby tak się wyrywać do przodu na ślepo.
Nareszcie usłyszałam jego głos. Jego echo odbijało się od wilgotnych ścian, przez co słowa stawały się niezrozumiałe. Coś krzyczał. Czy to nie było... "Lizzie"?
Znaleźliśmy się w jeszcze większej jaskini niż ta pierwsza. Jedynym wyjściem z niej był wąski korytarz, którym przyszliśmy, a kolejna przeprawa przez niego nie napawała mnie optymizmem. W środku pieczary panowała ciemność, którą przecinały jedynie wąskie promienie naszych latarek. Gdzieś w głębi dojrzałam postać oświetloną żółtym światłem Marka. Po paru krokach dojrzałam dokładniej tę osobę. Była nią wątła blondynka w poszarpanych ciuchach, owinięta starymi kocami. Trzęsła się ze strach, jak i może zimna, patrząc przerażona na chłopaka.
— Lizzie, proszę... — Mark wyciągnął w stronę dziewczyny rękę.
— Nie podchodź! — krzyknęła tak głośno, że jej głos jeszcze długo odbijał się echem.
— Lizzie... To ja, Mark. Nie pamiętasz mnie?
— To twoja bliźniaczka? — Frank wydawał się równie zdezorientowany sytuacją jak ja. — Mówiłeś, że nie żyje.
Nagle poczułam, jak sztylet w pochwie przy moim boku wibruje. Kiedy go wyjęłam, odczułam mocne déjà vu. Jednak tym razem była to dłuższa chwila zawahania. Dokładnie tę scenę widziałam w swojej ostatniej wizji w domu pani Waterson – siebie rzucającą sztylet w tę dziewczynę, rzekomą Lizzie, która następnie rozpływała się w dym. Czy...
Miałam wrażenie, że ramię działa samowolnie. Sztylet leciał szybko, prosto, tak jak uczyła mnie pani Jones. W oczach Lizzie odbiło się przerażenie, ale kiedy tylko ostrze jej dotknęło, rozległo się syknięcie, a ona, jako niebieskawa chmura, została wessana do broni, która upadła cicho na wilgotną ziemię.
— To pułapka — rzekł Frank.
W tym samym momencie tunel za naszymi plecami zawalił się. Nasza jedyna droga powrotu, ucieczki. Zostaliśmy uwięzieni w jaskini. Bogowie wiedzą jak głęboko. Bez dostępu do tlenu.
Moje serce przyśpieszyło. Czułam, że się duszę. Miałam wrażenie, że ściany się do mnie zbliżają. Bodźce zewnętrzne docierały do mnie w zniekształconej formie. Jednak jedna myśl była jasna, klarowna, nie dało się jej zignorować w żaden sposób.
Mark nas zdradził.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top