Rozdział 44 "Historia Samuela de Champlain"

Mark

Dom był o wiele większy niż Frank i Luna się spodziewali, bo na kolejne skręty, korytarze i schody reagowali coraz bardziej zaskoczeni. Na niektórych z nich, ze względu na śliskie podłogi i skarpetki, tracili równowagę. Ja byłem ich przewodnikiem, prowadzącym przez zawiły labirynt połączonych budowli. Po drodze do naszego celu opowiadałem im historię mojej rodziny, której babcia wymagała ode mnie wykutej na blachę. 

W 1603 roku do Ameryki przyjechał francuski podróżnik, Samuel de Champlain. — Starałem się powiedzieć to z francuskim akcentem, ale nie używałem tego języka tak długo, że zabrzmiało to fatalnie. — Jako jeden z pierwszych Europejczyków widział wodospad Niagara. Później zwiedzał trochę Nową Anglię, aż przeniósł się do Kanady, na tereny dzisiejszej Nowej Szkocji. — Opowiadałem z zaangażowanie, ponieważ po raz pierwszy mogłem pochwalić się tą wiedzą przed kimś z poza rodziny. — Tam założył między innymi miasto Annapolis Royal. W 1608 roku zaczął zakładać kolonię francuską w Quebec. Chwilami było mu trudno, ale pomagali mu Indianie, którym później odwdzięczył, dając broń do walki z innymi plemionami. W 1615 roku sprowadził katolickich misjonarzy. 

— Masz problem, aby zapamiętać datę odzyskania niepodległości przez Stany, a historię kanadyjską z początku XVII wieku masz w małym palcu.  — Luna uniosła brew, drocząc się ze mną. 

— W końcu jestem Kanadyjczykiem. — Wzruszyłem ramionami. — Babcia nas tym katuje. Chce, aby każdy członek rodziny znał dokładnie dzieje de Champlaina. 

— Co to ma wspólnego z twoją rodziną? — spytał Frank. — Jest twoim przodkiem? 

— Bingo. 

Doszliśmy do drzwi z tabliczką "Nie wchodzić!". Tak naprawdę nie wiem, dla kogo babcia ją powiesiła. Jeśli ktoś z rodziny chciał tu wejść, to po prostu to robił, a nieznajomi nie zapuszczali się aż tak daleko. Zignorowałem znak i wpuściłem nas do środka. Znaleźliśmy się w okrągłym, wysokim pomieszczeniu bez mebli. Przypominało ono szeroki walec. Jedyne światło dochodziło z świetlika nad nami. Uwagę w tym pokoju mogły przyciągać jedynie linie i napisy wygrawerowane na na ścianach pokrytych metalowymi płytkami. To tu znajdował się najcenniejszy rodzinny skarb, ukrywany przed ciekawskimi obcymi. Ale Frank i Luna nie byli obcy. Potrafili utrzymać język za zębami. 

— To nasze drzewo genealogiczne — powiedziałem, patrząc na wszystko z dumą. — Tam, na samej górze, jest Samuel de Champlain. 

— Czyli jesteś jego potomkiem? — upewniła się Luna. 

— Tak i to w dosyć prostej linii. — Wskazałem imię mężczyzny. — De Champlain miał siedmioro dzieci, a najstarszy z nich odziedziczył po nim dom. Później to on miał siedmioro dzieci, wszystko dziedziczył najstarszy, czyli w tym wypadku akurat córka (jak na tamte czasy byli feministami). Zawsze dom przechodził w ręce najstarszego i tak się działo przez pokolenia. Babcia była najstarszym dzieckiem prababci. Urodziła siedmioro dzieci, a najstarszy jest wujek Ronald. Mama jest trzecie najstarsza, więc jej dzieci nie pochodzą w bardzo prostej linii od Samuela, ale i tak jesteśmy w głównej "gałęzi". 

— To niesamowite — oznajmiła Luna, wpatrując się w drzewo z zachwytem. Okulary nieco zsunęły się jej z nosa, ale ich nie poprawiła. Nie byłem przyzwyczajony, do widzenia jej w takiej wersji, ale wyglądała równie cudownie jak bez oprawek. — Czyli ci wszyscy ludzie są z tobą spokrewnieni? 

— W mniejszym lub większym stopniu. 

— Jesteście jedną wielką familią. Ilu was jest? 

— Trudno powiedzieć. — Podrapałem się za uchem. — Na drzewie są wszyscy, o których wiemy. Babcia średnio raz na tydzień dostaje list, że ktoś umarł lub się urodził. Zaufany grawer z Winnipeg jest na każde jej zawołanie. 

— Dlaczego Winnipeg? — spytał Frank. — Mówiłeś, że Samuel mieszkał w Quebec. 

— Rodzina przeniosła główny dom tutaj w XIX wieku. Od teraz tu jest siedziba rodu. 

— Jak to doniośle brzmi. A skoro mieszka tu twoja babcia...

— Tak, jest najstarszym żyjącym przedstawicielem de Champlainów. Z głównej linii. 

— Nie sądziłam, że istnieje jakaś rodzina niekrólewska z tak bogatą historią — powiedziała Luna, przyglądając się drzewu genealogicznemu. 

— Co dziesięć lat, w lata które kończą się na "3", czyli w dekadnice 1603 roku, kiedy Samuel de Champlain przyjechał do Ameryki, organizujemy wielkie zjazdy rodzinne. Wszyscy przyjeżdżają do Winnipeg, do tego domu. Impreza trwa dwa dni. Jemy, pijemy, bawimy się i spędzamy czas w rodzinnym gronie. Póki co, uczestniczyłem tylko w jednym zjeździe, ale ludzi było mnóstwo. Mówili o nas w każdej telewizji. Każdy nosił znaczek na agrafce, na którym miał napisane imię, nazwisko i stopień pokrewieństwa z babcią Celeste. Ja miałem napisane tylko "wnuk", ale niektórzy mieli po kilka linijek: "siostrzeniec stryja ciotki matki kuzyna ojca dziadka bratanicy prawnuczka siostry Głównego de Champlaina. 

— Czy istnieje takie słowo jak dekadnica? — zapytała. Spojrzałem na Lunę znacząco, ale udała, że tego nie widzi, lecz zdradził ją lekko uniesiony kącik ust. — Najbliższy zjazd w 2013? 

— Tak. Babcia ma pełne ręce roboty.

— Gdzie ty jesteś na drzewie? — zadał pytanie Frank, próbując znaleźć Watersonów. 

— Tu. — Wskazałem palcem. 

— Dlaczego są tylko cztery strzałki? — zdziwiła się dziewczyna. — Masz więcej rodzeństwa. 

— Ale Nina, Michael i bliźniaczki są adoptowane, więc się nie liczą. 

Luna przenosiła wzrok ze mnie, to na drzewo. Nadal jej się coś nie zgadzało. 

— Jest Mickey, najmłodszy, ten rudy. Jest dzieckiem twojej mamy, Nicole i ojczyma, Nathana. — Przytaknąłem. — Jest Rafael, syn Nicole i twojego taty, Marshalla, który teraz jest tu, w Winnipeg. — Wodziła palcem po wygrawerowanych napisach. — Jesteś ty, syn Nicole i Apolla. 

— Skomplikowana historia jak w "Modzie na sukces" — stwierdził Frank, z czym trudno było się nie zgodzić. 

— To mamy trzy strzałki. Czwarta to Elizabeth. — Przymknęła oczy, jakby próbowała sobie wszystko poukładać. — Ja może się pogubiłam, ale nie pamiętam, abyś miał siostrę o takim imieniu. 

Wiedziałem, że kiedyś do tego dojdzie. Mimo że minęło tyle lat, ja nadal czułem wielki ból, kiedy mówiłem o tej sprawie. Głos mi się łamał. Nigdy nie wspominałem o tym przy obcych. Ale Frank i Luna byli moim przyjaciółmi. Chyba mogłem im zaufać. 

— Elizabeth raczej nazywaliśmy Lizzie — zacząłem. 

— Nazywaliście? Och, rozumiem... — Frank położył dłoń na karku, jakby nagle poczuł się zakłopotany. 

— Kiedy miałeś gorączkę u Belli, często powtarzałeś to imię — oznajmiła Luna. 

— Mówiłeś coś konkretnego?

Zagryzła wargę. 

— Chyba nie. A co jej się stało? Znaczy, jeśli nie chcesz, nie musisz opowiadać — wycofała się niepewnie. 

— Zginęła w wypadku samochodowym, gdy mieliśmy pięć lat — powiedziałem to szybko, aby nie było słychać bólu w moim głosie. 

— Moment. — Frank zdawał się przetwarzać informacje. — Mieliście? Czy wy... — Nie dokończył. Zwrócił się w stronę drzewa genealogicznego i sprawdził nasze daty urodzenia. — Urodziliście się tego samego dnia. 

— Tak, byliśmy bliźniakami. 

Luna szerzej otworzyła swoje cudowne oczy. Frank zaczął mi się dziwnie przyglądać. Nie rozumiałem, czemu wiadomość o Lizzie wprowadziła ich w takie zdumienie. 

— Nigdy nie słyszałem, aby bogu urodziły się śmiertelne bliźniaki — stwierdził Frank. 

— Naprawdę? — zdziwiłem się. — Czyli jesteśmy... byliśmy nietypowi? 

— Zdecydowanie. 

Przed oczami zrobiło mi się ciemno, a po chwili usłyszałem hałas, który zazwyczaj kojarzy mi się z moim domem. Zobaczyłem czarnowłosą nastolatkę krzyczącą na młodszą dziewczynkę, która trzymała w ręku szmacianą, podartą lalkę. Obie były ubrane dość dziwnie, kolorowo, jakby chciały się przebrać za tęczę. Znajdowały się w małej, zielonej kuchni, w której część drzwiczek od szafek była naderwana. 

— Przestańcie się kłócić — powiedziała gotująca kobieta, w której rozpoznałem Aidę Easterbrook. 

Nie wyglądała już tak młodo i świeżo jak w poprzedniej wizji. Widać było u niej zmarszczki, które postarzały ją do wieku około czterdziestu pięciu lat. Ubrana w dzwony, wełniany sweter i fartuch wyglądała jak wychudzony obraz nędzy i rozpaczy. Jej włosy nie były już tak jedwabiste, a tłuste i poprzetykane siwizną. 

— Mamo, Azor podał mi lalkę! — płakała młodsza dziewczynka. 

— Głupi kundel — wymamrotała pod nosem Aida. 

— Trzeba było do niego nie iść — stwierdziła nastolatka, która mogła być w moim wieku. 

— Ale zszyjesz ją, mamo? 

— Teraz nie mogę, Beth. — Kobieta popatrzyła na nią smutno. — Muszę zrobić jeszcze obiad, a później idę do pracy. 

— Dlaczego musisz pracować w soboty? — zapytała starsza dziewczyna. 

— Bo nie mamy pieniędzy, Anno. Zaszyj jej tę lalkę. 

Anna wykrzywiła usta. Trudno mi było uwierzyć, że to ta Anna, która w ostatniej wizji była niemowlakiem, a miała już "-naście" lat. Nastolatka odziedziczyła po kobiecie ciemne włosy i oczy oraz trójkątną twarz, zakończoną spiczastym podbródkiem. Była nawet całkiem ładna, gdyby nie krzywe, żółte zęby, które nadawały jej wyglądu czarownicy. 

— Ale ja chcę iść z koleżanką do galerii — powiedziała żałośnie. 

— Pytałaś się taty o zgodę? — spytała Aida. 

Anna spuściła wzrok i zaczęła bawić się naszyjnikiem z dużych, drewnianych paciorków. 

— Chciałam wyjść i wrócić kiedy będzie w pracy. Mogę? 

— Beth ma dopiero siedem lat, nie może zostać sama w domu. 

— Mamo, to niesprawiedliwe! Matki moich koleżanek albo mają wolne weekendy, albo w ogóle nie pracują. 

— Anno, już o tym rozmawiałyśmy... — rzekła zrezygnowana, doprawiając jednocześnie zupę, smażąc jajecznicę i pilnując tosty, aby się nie przypaliły. Podziwiałem jej podzielną uwagę. 

Usłyszałem szczeknięcie. Cała trójka spojrzała w stronę schodów. 

— Idźcie na podwórko. — Aida otworzyła tylne drzwi i wypchnęła córki na zewnątrz. — Lepiej nie denerwować ojca od rana. 

Kobieta nakryła prędko do stołu. Tymczasem ze schodów zbiegł duży owczarek niemiecki, warcząc dosłownie na wszystko. Za nimi zwlókł się wysoki facet z przylizanymi włosami. Miał wielki nos, krzywe zęby, a koszula opinała się na jego piwnym brzuchu, mimo że reszta jego postaci była raczej żylasta. Kiedy to się jeszcze połączyło z kaczkowatym chodem, ogromnym czołem, na którym mogłyby lądować helikoptery i obrzydliwymi zwyczajami, jak drapanie się po tyłku i następnie przykładanie dłoni do nosa, facet był odpychający. Jednak Aida powitała go z uśmiechem, podając poranną gazetę. 

— Witaj, kochanie. Co sobie życzysz dzisiaj na śniadanie? 

— Zrób coś z włosami, wyglądasz okropnie — odpowiedział, a jej mina zrzedła. — Dlaczego tyle garnków jest wstawionych? — Złapał ją mocno za rękę, a Aida skuliła się, jakby obawiając się ciosu. Jak przez mgłę zdałem sobie sprawę, że widziałem kogoś w moim otoczeniu, kto przyjmował podobną postawę przy gwałtowniejszych ruchach. — Wiesz, kobieto, ile kosztuje gaz? Stoimy na skraju bankructwa, a ty tak trwonisz pieniądze! 

— Przepraszam, chciałam...

— Nie obchodzi mnie to! — warknął, a pies poszedł za jego przykładem. — Chcę tosty. 

— Oczywiście, kochanie. 

Po paru sekundach na stole leżała kupka tostów, różne dżemy i masło oraz kubek z parującą kawą. Mężczyzna po wzięciu łyka wypluł napój. Poderwał się z miejsca i spoliczkował zaskoczoną Aidę, która upadła na kafelkową podłogę. 

— Mam cię dosyć! Nie potrafisz nawet kawy zaparzyć! Nie urodziłaś mi syna, a te twoje córki i ty jesteście jak pijawki do mojego portfela. 

— To też twoje córki. Poza tym, ja też zarabiam. 

— Grosze! Nie wytrzymam z tobą ani dnia dłużej. Nie mam już pieniędzy na ten dom, musimy przeprowadzić się do mniejszego. — Kiedy się darł, pluł hektolitrami śliny. — Ale wiesz co? Nie obchodzi mnie to. Chcę rozwodu! Ty zostaniesz z Anną oraz Beth i to ty będziesz musiała się o martwić o twoje długi. 

— Nasze długi — mruknęła pod nosem.

Co mówiłaś? 

— Richard, zastanów się co mówisz. Ochłoń. — Z trudem utrzymywała spokój. 

— Nie odzywaj się do mnie! Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego! I jeśli chcesz wyjść z domu, przebierz się. Póki jesteś moją żoną, nie pozwolę abyś chodziła w spodniach. 

W oczach Aidy wezbrały się łzy. Wybiegła z kuchni, zdejmując po drodze fartuch. Wspięła się na piętro i weszła do sypialni. Zaczęła wyrzucać z szafy ubrania, aż dotarła do głęboko położonej szkatułki. Wyjęła z niej wisiorek z nogą brązowego Wilka – kolejny Element. Wsadziła go do torebki, a resztę z powrotem schowała. Wybiegła z pokoju, kierując się do drzwi wyjściowych. 

— Gdzie ty się wybierasz? — krzyknął za nią Richard z kuchni. — Gdzie spódnica? 

— Muszę pracować!

Aida szybkim truchtem przemierzała ulice miasta. Doszła do portu, z którego było widać linię widnokręgu. Kobieta przeszła tuż obok dużej tablicy, której napis głosił "Port w Thunder Bay". Podbiegła do jednego ze statków, który wyglądał jak krzyżowanie żaglowców rzymskich z "Asterixa i Obelixa" z tymi, na których pływał Jack Sparrow. Jednak nie była to uzbrojona łódź, a jedynie zabytek zamieniony w restaurację. Na burcie miał napisane "Bizantyjskie dziedzictwo". 

Kobieta zeszła pod pokład statku, który był pełen ludzi. Między nimi krążył barczysty kelner, który miał wymalowaną na fartuchu zbroję, podobną do tej, w której walczyłem podczas manewrów w Obozie Jupiter. Kiedy tylko mężczyzna zobaczył Aidę, podszedł do niej wesoło. 

— Dzisiaj wcześniej. Ojej, co się stało? 

Aida pociągnęła nosem i wytarła z policzków łzy. 

— Mam do ciebie prośbę, Justynianie. — Wyjęła z torebki Element i zmiętoloną kartkę. — Przechowaj to, proszę. Nie wiem za ile i czy ktoś się po to zgłosi, ale jeśli ktoś wypowie te słowa — wskazała na papier — daj mu to. 

— Co to jest? 

— To mój rodzinny skarb. Każda moja babka obiecała, że nigdy tego nie odda, a ja... nie mogę się już nawrócić. 

— Co ty mówisz? Kościół zawsze chętnie przygarnia ludzi, którzy na moment zboczyli z drogi. — Położył jej rękę na ramieniu. 

— Tu nie chodzi o wiarę. Mogę wziąć swoje rzeczy z zaplecza? 

Zszokowany Justynian (swoją drogą, strasznie dziwne imię) nic nie powiedział, a Aida go wyminęła, kierując się w stronę pokoju służbowego. Kiedy już się w nim znalazła, wyjęła z torebki scyzoryk i wyżłobiła w drewnianej ścianie symbol Eris. Nacięła swój palec i rozsmarowała swoją krew na znaku. Ten lekko zaświecił. 

— Mam nadzieję, że dotrzymasz obietnicę. 


Mark, nic ci nie jest? 

Pierwsze, co zobaczyłem, to piękne tęczówki Luny. Pochylała się nade mną ze zmartwieniem. 

— Długo byłem nieprzytomny? — spytałem, siadając. Rana postrzałowa boleśnie o sobie przypomniała. Najwyraźniej cudowny krem taty przestał działać. 

— Jesteście ulepieni dokładnie z tej samej gliny? — Frank pokręcił głową. — Strata przytomności, wstrząśnienie mózgu... Traktujecie to z takim pobłążaniem, jakby było to normalne. A nie powinno! 

— Jak tracisz przytomność piąty raz w przeciągu tygodnia, to zaczynasz się przyzwyczajać. 

— Dlatego to ty w naszej grupie jesteś tym odpowiedzialnym. — Luna dała Frankowi kuksańca w żebra. — Miałeś wizję z Aidą? — zwróciła się do mnie? 

Opowiedziałem im, co widziałem, pomijając jedynie mały szczegół. Nie rozumiałem, dlaczego Aida wyszła za Richarda. Była ładną, mądrą kobietą, więc dlaczego wybrała takiego bydlaka, damskiego boksera? Mama od dziecka surowo karała nas za bicie. Rafael i ja czasami wdawaliśmy się w walki, jak to bracia, ale jeśli tylko tknęliśmy Lizzie, dostawaliśmy porządną reprymendę. Pod tym względem, równouprawnienie w naszym domu było fikcją. 

Co to mogło być za miasto? — zapytał Frank. 

Wyraźnie widziałem znak w przystani "Port w Thunder Bay". Świadomie im o tym nie powiedziałem. W mojej głowie powstał plan. Jeśli odnajdę na strychu wskazówkę zostawioną przez porywacza Lizzie, będę mógł zaprowadzić Lunę i Franka w tamto miejsce, twierdząc, że to to miasto widziałem w wizji. Czułem się z tym źle, że będę musiał ich tak poważnie okłamać, narażając na niepowodzenie nasza misję. Ale chodziło o życie Lizzie. Miałem czas do wschodu słońca, czyli jakieś dwanaście godzin. Nie wiedziałam jak daleko jest ta miejscowość, więc miałem wielkie obawy, czy zdążymy. W dodatku czekałem na mamę i Rafaela. Jeśli ich samolot miał opóźnienie...

— Wydaję mi się, że miejsce z wizji widziałem na którymś z naszych rodzinnych zdjęć — stwierdziłem. Miałem nadzieję, że pomimo tego, że jestem synem Apolla, boga prawdy, moje kłamstwo zabrzmiało przekonująco. — Są na strychu i wszystkie powinny być podpisane. Jeśli je przeszukamy, może dowiemy się, gdzie to było. 

— Chyba nie mamy wyboru — uznała Luna, a Frank przytaknął. 

Pomimo gorączki, cały czas pamiętałem jak złapałem dziewczynę za dłoń w chacie Belli. Nie wyrywała jej, nie okazała zniesmaczenia, wręcz ją mocniej uścisnęła, jakby było to dla niej kompletnie naturalne. Tliła się we mnie nadzieja, że może odwzajemnia moje uczucie. Był to nikły płomyczek. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Obozu Jupiter, sądziłem, że uda mi się w niej odkochać, bo to nie była Lena, tylko Luna. Ale z każdym dniem i jej uśmiechem zadurzałem się w niej jeszcze bardziej. 

Wiedziałem jak ryzykowny jest mój plan i po jak cienkim lodzie chodzę. Mogłem utracić bezpowrotnie jej zaufanie. I nie tylko jej, ale i Franka. Jako konsul obozu mógł również wymierzyć karę. A jeśli jego decyzja w tej sprawie byłaby zabarwiona emocjami, mogłem spodziewać się surowego wyroku. 

— Chodźmy na strych — przerwałem moje rozmyślania. 


Strych był dosyć zagraconym miejscem, ale równie dobrze można go było przerobić na dodatkowy pokój (którego ten dom i tak nie potrzebował). Z sufitu zwisały stare lampy pokryte kurzem, który tylko tutaj mógł się rozgościć na dłużej. Wzdłuż ścian znajdywało się mnóstwo regałów, wypełnionych książkami, albumami czy pudłami ze starymi dokumentami. To, co się nie zmieściło na półkach, stało w wieżach na podłodze. Wieże zmieniały się w całe rzędy, które wytyczały ścieżki. Pośrodku było trochę wolnej przestrzeni, co przypominało polanę w gęstym lesie. Tam usiedliśmy, otaczając się poduszkami, których na strychu również nie brakowało.

Zaczęliśmy przekładać album po albumie. Przeglądałem już dziesiąty, ale nadal nic nie znalazłem. Za to Frank i Luna przejrzeli już połowę kompromitujących mnie zdjęć z dzieciństwa. 

— To też ty? 

Luna pokazała zdjęcie na którym znajdowałem się ja na plaży, wskazujący łopatką morze. Miałem na sobie kapelutek w czarno-białe łaty i krowie różki. Z pod niego wystawały moje złote, lekko kręcone włosy, które wtedy sięgały mi za ramiona. 

— Tak, to ja. 

— Jaki byłeś słodki — oznajmiła. 

— Teraz już nie jestem?

— Wyglądasz jak klucha — stwierdził Frank. 

— Jak słodka klucha. — Posłała mi uśmiech. 

— To teraz macie mnie już czym szantażować. 

— Kusząca propozycja. 

— Mark! — Usłyszałem z dołu wołanie taty. — Kolacja! 

— Słyszeliście? Nareszcie jedzenie. Jestem głodny. — Jak na zawołanie mój brzuch zaburczał. 

— Czy twoja babcia nie wrzuciła mi czegoś do herbaty? — zapytała Luna. 

— Wiesz, lepiej po prostu nie pij herbaty. 

------------------------------------------------------

Jednym z moich postanowień noworocznych było skończenie pisania tej części w zeszycie do marca i (ledwo) mi się udało. Za to do czerwca obiecałam sobie opublikować wszystkie rozdziały na Wattpadzie. 

Niewątpliwie porywam się z motyką na słońce, ale postanowiłam sobie, że będę publikować po dwa rozdziały tygodniowo: ten wtorkowy i drugi, albo gdzieś w weekend, albo również we wtorek (czyli na jeden dzień przypadałyby dwa). To zależy od tego, jak się wyrobię. 

Nie wiem (albo raczej wątpię) czy mi się to uda, ale warto spróbować. Rozdziały nie stracą na długości oraz, mam nadzieję, na jakości. Życzcie mi weny i powodzenia! :-)


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top