Rozdział 4 "Rytuał plemienny i rozmowa z wilkiem"

Mark

– Zanim przekroczysz próg, musisz znać kilka reguł. – powiedziałem Lenie, kiedy skręcaliśmy w ulicę, przy której mieszkałem. – Po pierwsze, nie wytykamy różnic między rodzeństwem. – zmarszczyła czoło. – Nina, Michael i Rosie są adoptowani. – wyjaśniłem. – Mickey, najmłodszy, jest synem mamy i Nathana, jej aktualnego męża. Ja i Rafael mamy wspólnych rodziców, więc tu komplikuje się twoja "boska" hipoteza.

– Dlatego chcę pogadać z twoją mamą. – nie rezygnowała.

– Po drugie, nazwa "Rosie" określa dwie bliźniaczki: Rosalie i Rose. To taka jakby liczba mnoga. Po trzecie, Rafael, najstarszy, jest takim Barney'em Stinsonem, więc uważaj na jego chamskie podrywy. Uważaj jeszcze na babcię i radzę nie wdawać się z nią w rozmowę na tematy religijne.

– Tego chyba nie unikniemy.

Doszliśmy do domu, jednego z wielu stojących w równych szeregach przy Hart Street. Weszliśmy po nieco oblodzonych schodach, a ja położyłem rękę na gałce. Niezbyt często wprowadzamy gości do tej Sodomy i Gomory, szczególnie bez zapowiedzi. Było po piętnastej, więc pewnie rodzeństwo już wróciło.

Otworzyłem drzwi i wpuściłem Lenę do środka. W przedpokoju zostały porozrzucane sześć par butów, a jedynie dwie ładnie stały. Powiesiliśmy kurtki na wieszaki, które aż się uginały od innych ubrań wierzchnich.

Zaprowadziłem Lenę do salonu. Na kanapie jak zwykle płaszczyły siedzenia bliźniaczki, oglądając My Little Pony (pierwszy odcinek drugiego sezonu). Mickey, dzisiaj wyjątkowo miał na sobie majtki, za to owijał się w toalecie papierem, prawdopodobnie przebierając się za mumię. Drzwi do gabinetu ojczyma były zamknięte, czyli pracował w swoim nieskazitelnie czystym pokoju, do którego nikt, oprócz mamy, nie miał wstępu. Mama, jeszcze w T-shircie z logiem sklepu, w którym pracowała, gotowała zupę w wielkim garnku, który przypominał kociołek.

– Cześć, Mark. – powitała mnie, przyprawiając zupę. – Jaki chcesz makaron? Świderki, nitki, muszelki czy kokardki? – spytała.

(Krótkie wyjaśnienie: u nas w domu prawie każdy jada z innym makaronem, a ugotowanie jednej potrawy, którą wszyscy lubimy, graniczy z cudem.) 

Musimy porozmawiać. – kontynuowała, nadal nie zauważając Leny. – Dzwonił do mnie dyrektor twojej szkoły i mówił, że wagarujesz. – odwróciła, chcąc spojrzeć na mnie groźnie, ale wreszcie zorientowała się o obecności dziewczyny. – Dzień dobry. – powiedziała niepewnie.

– Mamo, to Lena. Chce pogadać z tobą na temat taty.

– Marshalla? – nie kryła zdziwienia.

Marshall Roberts, pierwszy mąż mamy i mój tata, jest najbardziej ciapowatym człowiekiem na świecie. Nie miał nigdy swojego zdania, tańczył jak mu się zagrało i starał się dopasować, byle uniknąć kłótni. Dla wielu osób jest po prostu pośmiewiskiem, ale całkiem dobrze wypełnia rolę ojca. Wygląda kropka w kropkę jak Rafael. Po rozwodzie, nadal z mamą są "przyjaciółmi" i nigdy nie byłem świadkiem ich jakiejkolwiek sprzeczki. Bardzo kochał mamę i śmiem przypuszczać, że nadal kocha, lecz się do tego nie przyznaje, by nie rujnować naszego szczęścia rodzinnego. Nawet babcia Celeste go lubi (w przeciwieństwie do Nathana), a tata często ją odwiedza w Winnipeg, mimo że to daleko z Ottawy, w której mieszka.

– Chodzi mi o boskiego ojca Marka. – sprostowała dziewczyna.

Mama zamarła. Chochla od zupy wypadła jej z ręki. Nigdy jej takiej nie widziałem. Wyglądała, jakby jej największy sekret został ujawniony. Moja nadzieja, że Lena się myli, poszła w zapomnienie.

– Skąd wiesz? – zapytała cicho, bardzo blada.

Patrzyłem na mamę z niedowierzaniem. Czy ona zdradziła tatę? Takiego niewinnego, który kochał ją nad życie? Zauważyłem, że bliźniaczki nas obserwują, a nawet przyciszyły telewizor, by żadne słowo im nie umknęło.

– Już przyszłam! – zawołała z przedpokoju babcia Celeste. – W tym sklepie na rogu była promocja i za kilka kuponów z gazetek kupiłam zapas szamponu. Jednak ciągle nie mogę przyzwyczaić się do tych waszych pieniędzy.

Babcia weszła do salonu, a gdy tylko zobaczyła gościa, powieka zaczęła jej drżeć. Już widziałem, jak wydziera się na nas, że wprowadziliśmy kogoś w ten bajzel.

– Będzie musiał jechać do tego obozu? – mama zapytała Lenę, a mi w głowie zapaliła się czerwona lampka.

Dziewczyna przytaknęła.

– Jaki obóz? Co wy chcecie ze mną zrobić? To jakiś obóz śmierci?

– O czym wy mówicie? – zadała pytanie babcia, odkładając na podłogę siatkę z szamponami.

– Usiądźcie wszyscy. – mama wskazała krzesła przy stole.

Miałem nogi jak z waty, a w brzuchu zaczęło mi się tworzyć coś na kształt czarnej dziury, co dało się porównać z niepokojem, kiedy czekałem czy piłka wpadnie do kosza.

– Poznałam go, kiedy byłam z Rafaelem w teatrze dziecięcym. – zaczęła nerwowo.

– O czym ty mówisz, dziecko? – babcia była mocno zaniepokojona.

– O ojcu Marka.

– O Marshallu? Przecież poznałaś go na studiach i... Ale Rafael nie mógł wtedy istnieć!

– Nie o Marshallu.

– Ty chyba nie...

– Możesz, babciu, przestać przerywać!? – zdenerwowałem się. Czemu ta chwila jest przeciągana?! Zaraz zwariuje z tego niepokoju.

– Zwracaj się z szacunkiem, Marky.

– Poznałam go, kiedy byłam z Rafaelem w teatrze dziecięcym. – kontynuowała mama, nie zwracając uwagi na kobietę. – Był taki szarmancki, kulturalny, jak żadne facet, nawet Marshall. Miał takie piękne, złote włosy – spojrzała z rozczuleniem na moją czuprynę. – a w jego oczach można było wręcz utonąć. Był taki zabawny, na moją cześć układał wiersze i obiecywał, że dla mnie mógłby nawet wstrzymać słońce... Co poniekąd jest prawdą... To był taki romantyczny czas w moim życiu! Namawiał mnie, bym poszła na studia aktorskie, tak jak miałam to w planach, ale nie chciałam; musiałabym zrzucić na Marshalla całą opiekę nad Rafaelem. – westchnęła. – Niestety wszystko się skończyło. Już mnie nie odwiedzał, nie przesyłał kwiatów. Po tym romansie już nigdy nie mogłam spojrzeć twojemu tacie w oczy. – zwróciła się do mnie. – Robił dla mnie tak dużo, a jednak ja już go nie kochałam. Gdy urodziłeś się ty i Lizzie, wiedziałam, że nie jesteście jego dziećmi. On też to zauważył. Powiedziałam mu prawdę. Uznaliśmy, że dla waszego dobra będziemy utrzymywać, że to on jest waszym ojcem, Mark. Twój prawdziwy tata odwiedził mnie parę razy, ale zabroniłam mu zbliżać się do ciebie. Twierdził, że powinieneś pojechać do jakiegoś obozu, by nauczyć się walczyć i wykorzystywać swoje moce. Nie zgadzałam się, ale... ale chyba już czas. – popatrzyła na Lenę.

– Kim jest mój ojciec? – wreszcie pozwoliłem temu pytaniu wydostać się z ust.

– Apollo. – odpowiedziała jak zwykle z uśmiechem.

– Nie rozumiem. – wtrącił się Rafael, który też podsłuchiwał rozmowę. – Zdradziłaś tatę, nie pojmuję czemu ci wybaczył, ale co to za gościu, ten Apollo? To brzmi jak babskie imię.

– Masz szczęście, że teraz nic nie może ci zrobić. – mruknęła Lena.

– Apollo to ten bóg od skrzydełek przy butach i laski z wężami? – spytałem.

– Nie, to Hermes. – poprawiła mnie.

Czyli mam źle zadanie na sprawdzianie. – pomyślałem.

Babcia wzięła głęboki wdech, szykując się na długą przemowę.

– Czy ty śmiesz twierdzić, że Marky jest półbogiem?! – zaczęła krzyczeć na dziewczynę. – Cóż to za herezje! Nicole, powiedz coś temu dziewuszysku, bo ma zły wpływ na naszą rodzinę. Zadzwonię zaraz po księdza Anthony'ego, by wodą święconą was pokropił, to te głupie pomysły od razu uciekną. Szatan wam do ucha szepcze! A ty, młoda damo, już idź sobie. Nie jesteś mile widziana w katolickim, porządnym domu.

– Mamo, ale to wszystko jest prawdą. – sprzeciwiła się jej córka.

– Nie zamierzam was dłużej słuchać. – babcia wstała od stołu i skierowała się po schodach na górne piętro.

– Apollo jest bogiem sztuki, muzyki, nagłej śmierci, słońca, wyroczni... O czymś zapomniałam? – spytała mama.

– Mark jest rzymskim herosem, ponieważ rozumie łacinę – zabrała głos Lena. – więc jemu przeznaczony jest Obóz Jupiter.

– Co to za obóz? – zadałem pytanie.

– Nauczysz się tam walczyć, dzięki czemu potwory cię nie pokonają, słońce. – wytłumaczyła kobieta.

Dopiero byłem na etapie przetrawiania tego, że jestem półbogiem. Zawsze myślałem, że to kolejna fikcja literacka, z której będę musiał napisać esej. Nie przypuszczałem, że dokładne przeczytanie mitów kiedykolwiek mi się przyda.

Mogę zaprowadzić Marka do obozu, ale po drodze powinien jeszcze wstąpić do Wilczego Domu. – oznajmiła dziewczyna.

– Co to za miejsce? Na jak długo tam jadę? Będę mógł wrócić do domu? Czy tam jest więcej takich jak ja? – Mnóstwo pytań kłębiło mi się w głowie.

– Wszystko ci opowiem. – obiecała Lena. – A wiesz, że mi można ufać. – uśmiechnęła się lekko.

Przytaknąłem. Nadal odczuwałem dziwny niepokój, ale innego rodzaju.

– Mark, idź się pakować. – poleciła mama.

Natychmiast ruszyłem do pokoju. Babcia zamknięta była w pokoju Rosie i Niny, jakby nie chciała zarazić się jakimś choróbskiem. Ręce mi się trzęsły, kiedy szukałem w szafie plecaka. Wepchałem do niego kilka par spodni, parę T-shirtów i koszul, które jednak przeważały w mojej garderobie, trochę skarpet i bielizny. Zbiegłem na dół, po drodze biorąc jeszcze szczotkę do zębów. Kiedy byłem już na dole, mama dalej robiła obiad, Rafael grał na telefonie, a bliźniaczki oglądały telewizję. Nawet Lena się do nich dosiadła. Inaczej mówiąc, wszyscy mnie olali.

– Hej, rodzinka, wyjeżdżam i mogę nie wrócić. Może jakaś reakcja?

Mama mnie przytuliła, a w jej ramionach poczułem się bezpiecznie, jakby żaden ogromny wąż nie mógł mnie dopaść. Rafael klepnął mnie po plecach, co i tak było czymś więcej niż się po nim spodziewałem. Rosie jednak nadal nie ruszały się z miejsca.

– Może wyściskacie brata – odezwała się Lena. – a ja za to pokaże wam sztuczkę, dobrze?

Rose i Rosalie spojrzały na dziewczynę, ale w niemym porozumieniu wstały i mnie objęły. To było całkiem miłe, mimo że nie bezinteresowne.

– Mogę prosić jakieś całkiem spore naczynie z wodą? – poprosiła Lena.

Mama popatrzyła na nią zdziwiona, ale spełniła prośbę. Dziewczyna, z dzbankiem w ręku, wyszła tylnymi drzwiami na podwórko, a ja podążyłem za nią. Przywołała zmiennokształtnego szczeniaka - Miętuskę. Obserwowałem ją zmieszany.

– Co robisz? – spytałem.

– Chcę stworzyć mgiełkę.

– Po co?

– By powstała tęcza.

– Po jakiego grzyba?

– Zobaczysz. – odparła zniecierpliwiona.

Wielokrotnie zmieniała położenie dzbanka, aż znalazła odpowiednie miejsce. Wpatrywała się w dzbanek jak w wazon w kawiarni, cały czas mrucząc pod nosem słowa:

– "Gdy elementy znaleźć chcesz, zmianom zdarzeń musisz nadać sens. Zwroty i zakręty to część mojej gry, a wszystko znajdziesz tam, gdzie dróg początek był."

– To ta zagadka z My Little Pony. – rozpoznałem wierszyk. – To jakieś zaklęcie?

– Nie, ale wydaję mi się, że to ważne, więc próbuje to zapamiętać.

Rymowanka z bajki bardzo ważna? Traciłem przekonanie co do poczytalności dziewczyny.

Woda uniosła się w malutkich kropelkach i stworzyła mgiełkę. Przy pomocy promieni słonecznych powstała mała tęcza.

– I co teraz? – zapytałem.

Lena wyjęła z torebki małą, złotą monetę.

– Irydo, bogini tęczy, przyjmij mą ofiarę. – wrzuciła pieniążek do tęczy. – Wilczy Dom, Kalifornia.

To wyglądało jak jakiś obrzęd religijny, prowadzony przez zwariowaną szamankę. Brakowało tylko tańców plemiennych, oszczepów i ogniska.

– Na razie do obrony używaj tego. – wyjęła z pochwy (której jakimś cudem wcześniej nie zauważyłem) srebrnym mieczyk, który w porównaniu z wielkim wężem, nadawałby się na wykałaczkę. – Gdy znajdziemy się w obozie, dopasują ci odpowiednią broń.

– To prawdziwe? – przestraszyłem się. – A co jeśli coś sobie tym zrobię?

– Nie rozśmieszaj mnie.

Złapała Miętuskę, a drugą ręką mnie, ciągnąc do mgiełki. Poczułem drobniutkie kropelki na twarzy. Obraz się zamazał, jakby deszcz padał centralnie na okulary na moim nosie. Zewsząd słyszałem ryk wody, jakby znajdował się tuż obok Niagary.

Wszystko zniknęło tak nagle, jak się pojawiło. Teraz staliśmy w lesie. Słońce mocno świeciło przez drzewa, ale gęsta mgła nie pozwalała promieniom dotrzeć do ziemi. Było tu trochę cieplej niż w Nowym Jorku, ale nadal zimno.

– Gdzie jesteśmy? – spytałem.

Lena rozglądała się dookoła. Spojrzała na mnie, zaciskając wargi.

– Nie jestem pewna. – stwierdziła. – Może ma jakieś pole ochronne i Iris nie mogła przenieść nas bliżej? – zastanawiała się.

Ruszyliśmy w prawo. Nie było tu nic, oprócz drzew i pojedynczych krzaków. Moje zaufanie do dziewczyny kurczyło się. A co jeśli wyprowadziła mnie w pole (albo raczej las)? Nie mogłem zawrócić, bo z tego co zrozumiałem, znajdowaliśmy się po drugiej stronie Ameryki.

Po przejściu kilkunastu metrów, między drzewami zaczęło prześwitywać coś białego. Podeszliśmy jeszcze bliżej i zobaczyłem dużą willę, zbudowaną z białego kamienia. Przypominała mi dom bogatego Rzymianina. Jeśli to był cel naszej podróży, to czemu to miejsce nazywają Wilczym Domem?

Odpowiedź przyszła nagle. Zza drzew wyskoczyły ciemne sylwetki, które się na nas rzuciły. Przyznaję się, pisnąłem jak mała dziewczynka. Po chwili zostałem powalony, a o moją klatkę piersiową oparło się coś ciężkiego. Zobaczyłem przed sobą głowę wilka. Głównie rzuciły mi się w oczy jego kły i kapiąca z pyska ślina, nie mówiąc już o smrodzie, który wydostawał się z gardła zwierzęcia.

Może to była tylko moja (kolejna) paranoja, ale czułem się jak lunch tego wilka.

– Stop! – usłyszałem głos bardzo władczy, któremu koniecznie chciałem się podporządkować. – Możecie ich puścić, to nie pachołkowie Discordii.

Zwierzę się odsunęło, a ja starłem z policzka ohydną, kleistą ślinę. Wstałem na nogi i przed sobą ujrzałem całą watahę wilków. Patrzyli na mnie już nie jak na posiłek, ale bardziej... przyjaźnie? Jedno ze stworzeń stało bardziej z przodu. Posiadało rudobrązową sierść i ciemne oczy, którymi zdawało się mnie prześwietlać. Przeszył mnie dreszcz, kiedy dostrzegłem, jak bardzo zwierzę wydaję się inteligentne, w stosunku do pozostałych wilków.

– Jestem Lupa. – powiedział środkowy zwierz, który zapewne był przywódcą. – Wychowałam założycieli Rzymu. A ty kim jesteś i czym się odznaczasz?

– Nazywam się Mark Waterson i... i umiem tańczyć? – odpowiedziałem niepewnie.

Gdy wrócę do Nowego Jorku, muszę skonsultować się z psychiatrą. Przechodzę przez portale, walczę z wężem i gadam z wilkiem. Zwariowałem.

– Wiesz już czyim synem jesteś? – zapytała Lupa.

– Apolla. – wypiąłem dumnie pierś, chociaż tak naprawdę nie kojarzyłem gościa.

– A ona? – wilczyca wskazała nosem punkt za mną.

Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem Lenę leżącą koło jednego z drzew. Była nie przytomna, a na czole miała ranę. Na śniegu widniało kilka czerwonych plamek. Szczeniak polizał jej policzek, ale się nie obudziła. Krew zastygła mi w żyłach. Co teraz?

Od razu zrobię ci test z uzdrawiania. – Lupa ucieszyła się? Zwariowała? – Zanieś ją do atrium i się przygotuj.

Z mętlikiem w głowie spytałem:

– Co to atrium?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top