Rozdział 33 "Tonę w śniegu i brudnych skarpetkach"
Mark
— Naprawdę nie pamiętasz nic o Znaku? — zapytał Sol, kiedy wrócili do salonu. — Kiedy byliśmy na studiach, wkręciliśmy się na wielką imprezę na Olimpie.
— Coś sobie przypominam.
— Eris rzuciła jabłko i...
— Zrobiła się niezła jatka między Herą, Ateną i Afrodytą.
— Kiedy już ten wieśniak, Parys, rozsądził panienki, Atena powiedziała do Eris: "Kiedyś dwoje herosów powstrzymają cię od szerzenia Chaosu i przywrócą Równowagę". Apollo, również natchniony, zapewne chcąc stworzyć z tego haiku, dopowiedział: "A mój Znak ich zaprowadzi". Wtedy Atena jeszcze nie myślała o romansach, więc olała jego część wypowiedzi albo, jak wolisz, przepowiedni.
— Faktycznie, coś takiego było — stwierdził Akwilon.
— Jak wiesz, tych dwoje herosów pojawiło się dopiero teraz, kiedy Eris naprawdę zaczęła działać. Pomyśleć, że takie błahe słowa przyprawią Atenie tyle kłopotów... Musiała nakłaniać Zeusa, aby stworzył Wybranków, żeby jej "przepowiednia" się wypełniła. Ale wracając do tematu, Apollo twierdzi, że jego Znak też się już ujawnił.
— Ale to bez sensu! Przecież ta dwójka jeszcze o sobie nie wie. Znak ma prowadzić ich razem, a są osobno.
— No właśnie. Poza tym, jak Apollo zamierza kierować nimi, "dawać" im te znaki, czy cokolwiek to jest, skoro jest śmiertelnikiem?
Wszystkie informacje latały mi jak metalowe blachy podczas tornada w Obozie Jupiter. Przypominałem sobie o tej sprawie z Parysem i jabłkiem, ale nie pamiętałem nic o tych słowach Ateny. Jednak przez to wszystko przebijało się jedno. Apollo jest mega świrem.
— Już rozumiem — powiedział cicho Frank. Świdrował mnie brązowymi oczami. — To ma sens.
— Ale co?
— Najdziwniejsze jest jednak to, że Apollo prosi mnie o szukanie tego Znaku. — Sol prychnął. — Co ma na myśli? Wpatrywanie się w niebo i czekanie na tęczę? Twierdził jeszcze, że Znak jest w niebezpieczeństwie. To znaczy?
— Po prostu odbija mu przez przebywanie wśród śmiertelników. Nie może zmienić ich w popiół za skrytykowanie haiku. To daje się we znaki.
— Jakie ty masz beznadziejne poczucie humoru — westchnął Sol. — A co tam w twoich stronach?
Zaczęli pogawędkę, a ja układałem informacje w głowie do różnych szuflad, aby nie walały się jak brudne skarpetki po mojej sypialni. Eris ma pokonać dwoje półbogów. Greków czy Rzymian? Jak jakiś Znak ma prowadzić ich do tego prowadzić? Dawać wskazówki w walce? To bez sensu.
Chciałem zapytać o to Franka, ale on uporczywie się we mnie wpatrywał, poruszając bezgłośnie ustami jak ryba.
— Ty jesteś Znakiem — powiedział, a ja miałem ochotę go wyśmiać.
— Przecież nie jestem jakąś tęczą na niebie!
— Apollo nie chodziło o zjawisko fizyczne. Miał na myśli własne dziecko, które miało mieć wizje, które poprowadzą Wybranków do wygranej. Nawet teraz, kiedy nie jest już bogiem, jego przepowiednia może się spełnić. Mark, nawet twoje imię oznacza "znak".
Wszystkie szuflady z informacjami wybuchały, a ja stałem w górze brudnych skarpetek.
Już dawno się pogodziłem z tym, że Apollo nie jest kozakiem, a wszystkie jego dzieci są wykorzystywane i nie mają żadnej poważniejszej roli. A tu nagle, jak grom z jasnego nieba spada informacja, że niby ja, Znak pisany z wielkiej litery, mam być bardzo ważnym, kluczowym pionkiem w rozgrywce Olimpijczycy vs Eris. No to się kupy nie trzymało.
Kiedy dochodziły do mnie słowa Franka i (niestety) coraz bardziej przekonywałem się co do ich słuszności, wcale nie najbardziej przeraziła mnie myśl o prowadzeniu tych całych Wybranków (zrobię jeden błąd i cała ludzkość utonie w morzy chaosu. Nie, to bułka z masłem), lecz bycie w centrum uwagi. W wieloosobowej rodzinie to bardzo rzadkie zjawisko, wręcz na wyginięciu. Najczęściej przez mamę i ojczyma byliśmy traktowani jako całość. W salonie leżą zabawki rozwalone przez Mickey'ego? Wszyscy mają to posprzątać. Rafael nie wyrzuca brudnej bielizny do kosza do prania tylko zostawia na podłodze? Wszyscy słuchają godzinnego wykładu o współpracy w społeczeństwie. Nie posypałem oblodzonych schodów solą i babcia się przewróciła? Wszyscy dostają ochrzan (w tej sytuacji to może nie jest aż takie złe).
A tu nagle staję w świetle reflektorów. Mam ważne zadanie do wykonania i wszyscy na mnie patrzą. Wszyscy na mnie polegają. Nagle każdy zna moje imię, chociaż dzień wczesnej byłem dla nich tylko tłem do ich życia.
Działanie pod presją nigdy nie szło mi dobrze. Nie mogłem się skupić, a moje ADHD namawiało mnie do dziwnych, nieokiełznanych ruchów. Wszystko pogarszał jeszcze czas na zastanowienie. Zamyśliłem się na światłach i prawie przejechał mnie samochód? Zanim zorientuję się o jego bliskiej obecności, nieświadomie przestaję bujać w obłokach i odskakuję. Ale kiedy mam pokazać babci jak włączyć pralkę i mimo że robiłem to tysiące razy, patrzę na pokrętła, które nagle są bardziej skomplikowane niż genealogia średniowiecznych dynastii. Z każdą chwilą myślenia wiem coraz mniej, a panika narasta.
Zacząłem się trząść. Kichnąłem, co najlepiej obrazowało mój stres. Miałem wrażenie, jakby wszystko się we mnie zaciskało, żebym najlepiej zniknął i problem przestanie istnieć. Przynajmniej dla mnie.
— Nie chcę się w to angażować — powiedziałem trochę za głośno, ponieważ Frank znowu przyłożył palec do ust. — Wybierając się do obozu, nikt nie ostrzegł mnie o tych wszystkich wojnach ani tym bardziej, że będę mieć taką ważną rolę. — Znowu kichnąłem. — W każdym razie, Apollo musiał się pomylić, wybierając mnie na ten cały "Znak". Znajdźcie sobie innego Marka, a ja idę zmienić w urzędzie imię. Już wcześniej chciałem to całe "herosowanie" rzucić w cholerę, ale teraz ten pomysł jest atrakcyjny jak jeszcze nigdy.
— Mark, musimy znaleźć Element. — Zimne spojrzenie Franka nieco mnie otrzeźwiło. Powiedział to ostro, co przypomniało mi, że pomimo bycia moim przyjacielem, był również szefem. Dopóki tego nie rzucę w cholerę.
Kichnąłem jeszcze raz. Wszystko musi mieć swoją kolejność. Najpierw trzeba rozwiązać jeden problem, aby móc użalać się nad drugim.
Frank podszedł do zamarzniętego okna. Z trudem je otworzył. Do biura wpadł zimny powiew, który trzasnął nieprzymkniętymi drzwiami. Jeśli Akwilon to usłyszał, możemy już wymyślać sobie epitafium na nagrobki. Biuro było na parterze, więc bez problemu wylądowaliśmy w półmetrowej zaspie. Zostawiliśmy za sobą bałagan, typowy dla splądrowanego pomieszczenia.
— Gdzie jest Element? — spytałem.
— Trzydzieści kroków na wschód od południowego rogu budynku.
— Jak ty to odczytałeś z tej mapy? — Spojrzałem mu przez ramię.
Śnieg był zimny. Mieliśmy go po kolana. Nasze spodnie wkrótce zrobiły się mokre, jeszcze zanim zrobiliśmy chociaż połowę z tych kroków. Na dodatek, jak na złość, zaczął wiać lodowaty wiatr, który szczypał w policzki. Stopy mi odmarzały, a wszystko pogorszył jeszcze śnieg, który jak na zawołanie zaczął obficie padać. Połączenie silnych podmuchów i opadów wytworzyło coś w rodzaju zamieci.
Wszystko wokół mnie było białe. Szedłem za Frankiem, mając nadzieję, że chociaż on zachował resztki orientacji w terenie. Metr od nas coś kremowego zleciało z nieba. Obstawiałem, że to Miętuska, ale w tej zamieci ledwo widziałem własne dłonie. Zaczęła kopać, aż zniknęła gdzieś pod śniegiem. Z kopca zaczęły po chwili wylatywać grudki ziemi, które częściowo wiatr poniósł na moją twarz.
Usłyszałem jakieś niewyraźne słowa Franka. Po chwili pokazał mi malutką szkatułkę. W środku znajdował się wisiorek prawie identyczny jak ten znaleziony w fabryce w Vancouver. W momencie, w którym Frank wyjął Element z pudełka, rozległ się zimny głos. Miałem wrażenie, że jest wszędzie, jak otaczający mnie ze wszystkich stron śnieg.
— Nie było to mądre posunięcie — stwierdził, a ja rozpoznałem w nim beztroski dotychczas głos Akwilona. — Mam was w garści.
— Nie chcesz, aby wpadł w ręce Eris! — krzyknął Frank, a jego słowa porwał gdzieś wiatr.
— Obiecałem, że nikomu go nie dam.
— Chcemy go użyć, aby ochronić Obóz Jupiter!
Miałem wrażenie, że Akwilon się zawahał. Wiatr jakby trochę zwolnił, śnieg przestał padać tak intensywnie, nawet chyba trochę się ociepliło. Ale po chwili to wróciło z podwojoną siłą. Tym razem wokół nas zaczęło się tworzyć coś w rodzaju tornada, a my byliśmy w jego środku. Czułem potęgę Akwilona oraz jego gniew.
— To pułapka! — wrzasnął, a kolejny, śmierdzący powiew wiatru zwalił mnie z nóg, jakby był jego oddechem. — Jesteście szpiegami Eris!
Tornado wokół nas przyśpieszyło, a mi aż za bardzo przypomniały się momenty w oku cyklonu, kiedy Lena była blisko mnie, a blachy baraków latały nad naszymi głowami...
Kolejny lodowaty poryw wiatru odegnał ode mnie to wspomnienie. Jednak miałem wrażenie, że w pewien sposób trąba powietrzna chroni nas przed największymi wichrami.
Nagle rozległ się bardzo głośny wrzask Akwilona, który jeszcze długo dzwonił mi w uszach. Wiatr momentalnie zmienił kierunek. Wielki podmuch uderzył we mnie, przewracając, a wielkie pierzyny śniegu mnie przykryły.
Nie wiem, ile byłem nieprzytomny. Było mi naprawdę zimno i miałem wrażenie, że odmroziłem sobie wszystko, co tylko możliwe. Ocucił mnie ciepły język Miętuski, który wręcz parzył.
Kiedy podniosłem głowę z zaspy, szczękając zębami i otrzepując włosy z białego puchu. Otoczenie wyglądało kompletnie inaczej niż przed utratą przytomności. Niebo było bezchmurne, wiatr wydawał się abstrakcją, ale śniegu zdecydowanie przebyło. Ułożył się w pagórki, co przypominało mi wydmy na pustyni. Nigdzie nie było ani śladu Akwilona, ani Franka.
— A babcia mówiła, żeby nosić czapkę. — Podniosłem się z ziemi, cały dygocząc.
Miętuska zamieniła się z sporych rozmiarów, kremowego bernardyna i złapała zębami za rękaw mojej kurtki. Ciągnęła mnie w stronę budynku. Napierała łapami tak mocno, aż ruszyłem za nią. Przeszliśmy zaledwie parę kroków, kiedy się zatrzymała i zaczęła kopać w śniegu.
— O co ci chodzi? — Szczękałem zębami. — Musimy znaleźć Franka, uwolnić Lunę...
Szczeknęła. Ugryzła mnie w rękę i z uparciem pociągnęła w stronę ziemi. Dotknąłem dłonią miejsca, w którym kopała, aż poczułem coś twardszego niż śnieg, ale jednocześnie miękkiego. Spojrzałem na psa, którego wzrok wyraźnie mówił "Na co czekasz, idioto".
Zacząłem odgarniać śnieg, aż zobaczyłem to coś twardo-miękkie. Odkopałem więcej "tego", aż zrozumiałem, że to ludzka ręka. Jednak najgorsze było to, że znałem tego człowieka.
Luna była sino-zielona. Wyciągnąłem ją z śniegu i wziąłem w ramiona. Nie miała na sobie kurtki, była wręcz lodowata. Wyglądała jak martwa. Ledwo wyczułem jej puls w nadgarstku.
Ręce mi się trzęsły. Nie wiedziałem ile tu leżała. Kompletnie zapomniałem wszystkich zasad postępowania z kursów pierwszej pomocy. Wpadłem w panikę.
— Miętuska, znajdź Franka. Natychmiast.
Przytuliłem Lunę mocniej. Nie mogłem jej stracić. Była dla mnie ważniejsza niż nawet potrafiłem sobie wyobrazić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top