Rozdział 32 "Sol czy nie Sol. Oto jest pytanie!"
Mark
Byłem wściekły. Przez potężną śnieżycę byliśmy w Lethbridge dziesięć godzin później niż planowaliśmy. W dodatku Nico odwiedził nas dwa razy. To mnie wkurzyło najbardziej. Twierdził, że Luna musiała jeszcze tam zostać. Tam, to znaczy gdzie? Dlaczego? Coś jej się stało? Martwiłem się o nią. A Nico, będąc tak tajemniczy, wcale nie polepszał sytuacji.
W dodatku Luny już nie było z nami prawie dobę. Co prawda nie zrobiliśmy jakiś znaczących postępów, ale to, że spędziła tyle czasu z synem Hadesa mnie denerwowało. Zdawałem sobie sprawę, że są tylko przyjaciółmi, jednak to nie zmieniało faktu, że mu nie ufałem. Ponadto, do czego nie chciałem się otwarcie przyznać, tęskniłem za nią.
Po wyjściu z pociągu miałem nogi jak z waty. Po tylugodzinnym siedzeniu w jednej pozycji bolało mnie wszystko. Nie lepiej było z Frankiem. Oboje chodziliśmy jak połamani osiemdziesięciolatkowie.
— Co teraz? — spytałem, kiedy przepuściliśmy ludzi w pośpiechu wychodzących ze stacji.
— Lepiej włamywać się nocą, więc można powiedzieć, że okoliczności nam sprzyjają — powiedział bardzo cicho.
— Czekamy na Lunę?
Zastanowił się, drapiąc po brodzie.
— Dzięki tej bransoletce ma nas znaleźć. My jej nie mamy jak. Więc chyba powinniśmy ruszyć do domu pana Aquilo i ona nas odszuka.
Coś mnie uderzyło w nogę. Zobaczyłem, że stoi obok nas dorosły, kremowy labrador.
— Czy to Miętuska? — Frank zdziwił się. — Myślałem, że pojechała z Luną.
— Co ona tu robi? — Nachyliłem się i podrapałem ją za uchem. — Ostatni raz widziałem ją w fabryce.
Złapała zębami za moją kurtkę, ciągnąc mnie w stronę wyjścia ze stacji.
— Może Luna ją wysłała — zaproponował Frank.
Miętuska jakby przytaknęła i ruszyła jeszcze szybciej między nogami ludzi. Musieliśmy ruszyć biegiem, aby nie zgubić jej jasnego ogona. Zanim wydostaliśmy się ze stacji, już zebraliśmy wiele obelg.
Na dworze było puściej, więc Miętuska przyśpieszyła. W dodatku droga była słabo oświetlona lampami. Kiedy przebiegliśmy przez ulicę, samochody zaczęły trąbić. Skręciliśmy za budynek, prawie zderzając się z jakąś kobietą. Wyminęliśmy ją z przeprosinami. Widziałem ogon Miętuski znikający gdzieś w jakieś kawiarni.
— Co ona wyprawia? — zapytałem, kiedy z Frankiem zwolniliśmy.
Weszliśmy do kawiarni. Była urządzona we francuskim stylu. Panowały tu pastelowe kolory, a wszędzie było tyle słodkich dodatków, że aż mdliło. Przy prawie każdym stoliku siedziała zakochana para, trzymając się za ręce albo całując. Luna stała przy ladzie, składając zamówienie.
— Nic ci nie jest? — Uściskałem ją mocno, na co zareagowała mniej sztywno niż ostatnim razem.
Kamień spadł mi z serca, że była cała i zdrowa.
— Wszystko dobrze. Możesz mnie puścić? — poprosiła, a jej policzki były całe czerwone.
— Gdzie się podziewałaś? — zapytał Frank.
— Byliśmy w Obozie Herosów — powiedziała szybko, zaciskając usta. Nie wiem, czy zdawała sobie z tego sprawę, ale wiedziałem, że kłamie.
— Vous voilà.
Kelnerka położyła przed Luną dwa tekturowe kubki i... figurkę czekoladowego kota. Dziewczyna patrzyła na to zdziwiona, tak samo jak my.
— Nie zamawiałam tego. — Pokiwała głową. — Chodziło mi o chocolat chaud, nie chocolat chat.
Kelnerka patrzyła na nią dziwnie, chyba nie rozumiejąc angielskiego.
— Tu chyba chodzi o akcent — stwierdził Frank. — Usiądźcie, a ja zamówię czekoladę dla ciebie.
Przysiedliśmy przy jednym ze stolików. Napiłem się kawy, podczas gdy Luna głaskała Miętuskę. Po chwili zdałem sobie sprawę, że wyglądamy jak jedna z wielu par. Z jednej strony podobała mi się ta myśl, mimo to spaliłem buraka.
— Gdzie byłaś? — spytałem, żeby przestać o tym myśleć.
— W Obozie Herosów — powtórzyła, znowu zaciskając usta.
— Pamiętasz, że Apollo jest bogiem prawdy?
Luna spojrzała na mnie krótko, po czym spuściła wzrok. Gdziekolwiek była, nie chciała mi powiedzieć.
— Podobno Nico podał wam dokładny adres pana Aquilo.
— Tak, chociaż do czegoś się przydał. — Zacisnąłem pięść pod stolikiem.
Frank przyniósł czekoladę Lunie i się dosiadł.
— Prawdopodobnie będziemy musieli złamać prawo, aby dostać się do domu pana Aquilo — powiedział.
— Nie takie rzeczy się już robiło. — Uśmiechnęła się w taki sposób, że wolałem nie wiedzieć co to za rzeczy.
— Na pewno nikogo nie ma w środku? — zapytałem po raz któryś, kiedy zbliżaliśmy się do wielkiej posiadłości na uboczu.
Była ze wszystkich stron otoczona niezbyt gęstym lasem. Przez zimę drzewa były pozbawione liści, przez co prześwitywał biały dworek, który zlewał się ze śniegiem, którego dużo przybyło w ostatnich godzinach. Przez lasek została wytyczona droga, na której ledwo zmieściłby się samochód. Prowadziła na wprost drzwi wejściowych, ozdobionych kolumnami.
— Czy to rozsądne iść środkiem drogi? — spytałem.
— Musimy wyglądać pewnie — wyjaśnił Frank — bo inaczej ktoś pomyśli, że się włamujemy.
— A tak wyglądamy, jakbyśmy legalnie szli odwiedzić lokatora — dokończyła Luna, naciągając mocniej na głowę czapkę.
Oboje byli doświadczonymi herosami, wiedzieli zawsze co robić. Przez to czułem się przy nich jak idiota. Obawiałem się, czy kiedykolwiek będę tak dobrze wyszkolonym półbogiem jak oni.
— Jak wejdziemy do środka? — zadałem kolejne pytanie.
— Miętuska zamieni się w jakieś małe zwierzę, wemknie do budynku i otworzy nam drzwi od środka — wytłumaczyła Luna, jakby robiła to nie pierwszy raz.
Miętuska ruszyła przodem i jeszcze za nim dotarliśmy do pałacu, drzwi lekko się uchyliły. Wsunęliśmy się do środka, co jednak przeczyło działaniu bez podejrzeń.
— Zostań na zewnątrz — Luna rzuciła do szczeniaka, który zamienił się w sowę i wzbił się w powietrze.
W budynku nie było wcale cieplej niż na zewnątrz. Ściany holu były białe, tak samo jak marmurowa podłoga. Nasze kroki niosły się echem. Przeszliśmy do salonu, który był również urządzony w bielach. Wszystko było takie jasne, zimne, że brakowało tylko szronu na oknach, układającego się w śnieżynki.
— Już rozumiecie, dlaczego nazywałem go Zimowym Gościem?
Salon został urządzony jednak dość skromnie. Może i meble były jak z dawnych czasów, ale nie znajdowało się ich tu dużo, przez co pomieszczenie wydawało się jeszcze większe niż w rzeczywistości. Oprócz kanapy i foteli, stała tu jedynie mała biblioteczka. Kiedy do niej podszedłem, zobaczyłem, że większość książek ma łacińskie tytuły i, co wprawiło mnie w jeszcze większe zdziwienie, rozumiałem je.
— Pewnie mamy do czynienia z jakimś naukowcem — mruknąłem pod nosem.
— Nie zdążymy tego wszystkiego przeszukać do rana — powiedziała Luna.
— Musimy się podzielić — zarządził Frank.
— Ja mogę pójść na górę — zaproponowała, kierując się w stronę schodów.
Zacząłem wyjmować z biblioteczki książki i szybko kartkując, szukając w nich jakiś luźnych fiszek.
— To chyba biura pana Aquilo. — Usłyszałem stłumiony głos Franka, dochodzący z sąsiedniego pokoju.
Ruszyłem w stronę przyległego pomieszczenia, zerkając na schody. Niepokój o Lunę i dziwną, nadzwyczajną ciszę zrzuciłem na bok, dołączając do Franka przeszukującego biurko z milionem szufladek. Znajdowały się w niej najróżniejsze rzeczy, jednak zdecydowanie najdziwniejszymi były kulki śniegu. Na dodatek, było tak zimno, że się nie topiły, tylko zachowywały okrągły kształt.
— Coś mi tu nie pasuje — stwierdził Frank, ściągając brwi. Po chwili dodał: — A co jeśli pan Aquilo ma Element przy sobie?
Spojrzałem na niego. Wydawał się bardzo zmartwiony. I mi udzielił się jego niepokój. Po co miałby nosić go ze sobą?
Otworzyłem kolejną szufladę, a mają uwagę zwróciła zapieczętowana koperta. Na czerwonej pieczęci widniał znak Eris.
— Spójrz! — Podałem mu dokument, który obejrzał z wszystkich stron.
— Nie ma ani nadawcy, ani adresata.
— To na pewno dla Eris. Albo od Eris. Może Nico miał rację. — To zdanie ciężko przeszło mi przez gardło. — Pan Aquilo to bóg, który z nią współpracuje.
Frank otworzył nagle szerzej oczy, jakby dostał olśnienia.
— Akwilon.
— Co?
— Gwałtowny wiatr północny. W greckiej wersji Boreasz. — Coś mi się przypominało z lekcji mitologii. — Stąd ten wystrój.
— Czyli miałem rację co do Zimowego Gościa. — Już widziałem, jak śmieję się Nico w twarz. — Musimy to otworzyć.
— Nie powinniśmy — zaprotestował. — Nie bez powodu zostało zapieczętowane. Jeśli Akwilon zobaczy, że coś zostało naruszone, zacznie podejrzewać, że ktoś wykradł Element. Przekaże to Eris, która wzmocni pościg za nami.
— I tak Samantha chce nam odebrać Elementy, a im więcej ich będziemy mieć, tym atak będzie bardziej prawdopodobny.
Frank zastanawiał się, drapiąc po podbródku. Zerknął na mnie niepewnie, po czym przeczesał krótkie, czarne włosy, ścięte na żołnierza.
— Masz rację.
Starał się jak najdelikatniej oderwać pieczęć, ale nie szło mu najlepiej. Skończyło się na tym, że papier się podarł, a kartka ze środka wypadła na podłogę. Podniosłem ją i otworzyłem. Wyglądało to jak rysunek kredkami świecowymi jakiegoś przedszkolaka. Nie potrafiłem nawet powiedzieć, gdzie jest góra, a gdzie dół "dzieła". Jednak u dołu strony, typowo dorosłym, pochyłym pismem było coś napisane, czego odczytanie z moją dysleksją nie było takie łatwe.
— "Obiecałem, że odkrycie tego nie będzie łatwe". Co to znaczy?
— Może ta dziewczyna z twojej wizji poprosiła, aby Akwilon dobrze ukrył Element. Może tak jak ona nie chce pracować dla Eris.
— A ten rysunek?
— To chyba mapa. — Frank patrzył na to z różnych stron, szukając jakiegoś charakterystycznego punktu. — Czy to nie wejście do budynku? — Wskazał na coś, co według mnie wyglądało jak jedna z wielu innych, czarnych kresek. Nie potrafiłem użyć wyobraźni. — Tu jest chyba podwórko za domem, a tu ukryty Element.
— Zakopany pod ziemią?
— Prawdopodobnie.
— Na ziemi leżą czapy śniegu, nie ma szans na dostanie się do niego.
Rozległ się hałas. Wydawało mi się, że to otworzenie frontowych drzwi. Wymieniliśmy z Frankiem spojrzenia. Niedobrze, bardzo niedobrze.
— Akwilonie! A gdzie herbatka? Dlaczego przerwałeś naszą tradycję? — Ktoś krzyczał z holu, ale szybko zbliżał się do salonu. — Akwilonie!
— Akwilon jest w domu? — spytałem szeptem, ale Frank przyłożył tylko palec do ust.
— Już idę, Solu! — rozległ się odległy głos.
Wszystko mieszało mi się jeszcze bardziej. Sol? Ten Sol? Solis z Obozu Jupiter? Co on tu robi? Czy jest zdrajcą?
— Co ty taki niecierpliwy... — Słychać było trzeszczenie schodów, a Akwilon chyba właśnie schodził z piętra.
— Ten kolor torebki i kurtki pasuje ci do oczu — oznajmił Sol kpiąco. — Skąd je masz?
— Jakaś śmiertelniczka włamała się do domu. Twierdzi, że tylko szukała schronienia na noc, ale wygląda za dobrze na bezdomną. Mam dobry humor, więc tylko zamknąłem ją w jednym z pokoi i rano pomyślę co z nią zrobić.
Moje serce biło jak oszalałe. Mówili o Lunie. Chciałem się wyrwać i jakoś jej pomóc, ale nie wiedziałem jak. Miałem nadzieję, że Akwilon nic jej nie zrobił.
— Na kawę będziesz musiał trochę poczekać, ale powiedz w tym czasie co u ciebie — rzekł Akwilon, trochę się oddalając, bo jego głos stał się bardziej stłumiony.
— Po staremu. Nadal przyzwyczajam się do nowych godzin pracy. Niby wymieniamy się z Heliosem obowiązkami po tym, jak Apollo został zdegradowany do śmiertelnika, ale cały czas czuję się przepracowany.
— Ty to lubisz narzekać, co?
— To nie jest nasz Sol — szepnął Frank. — To Sol, rzymski bóg słońca.
— A jak u tego staruszka? — spytał Akwilon.
— Apolla? Wszystkim Olimpijczykom odbija w tym Obozie Herosów, ale jemu chyba najbardziej. Zawsze bredził od czasu do czasu o Znaku, ale ostatnio wspomina o nim cały czas i twierdzi, że właśnie teraz przyszedł jego czas. Wręcz błaga mnie, żebym go szukał.
— O jakim Znaku? — zdziwił się.
— Ty też już o nim nie pamiętasz? — westchnął Sol. — W takim razie muszę ci odświeżyć pamięć.
---------------------------------------
Ten rozdział zdecydowanie nadaje się do poprawki. Jednakże i tak już minął termin jego publikacji, przez jakiś czas będziecie widzieć go w takim stanie. Może nie był jakoś szczególnie emocjonalny, ale w następnych dwóch będzie się działo. :-)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top