Rozdział 21 "Kataklizmy w kraju"

Frank

Nasz ostatni przystanek odbył się nieco przed wschodem słońca, niedaleko Eugene. Zostało nam jeszcze jakieś siedem godzin drogi do Vancouver, czyli byliśmy w połowie trasy.

— Mam dwie wiadomości — oznajmiła Luna, wracając z Markiem ze sklepu na kolejnej stacji benzynowej. Uparł się, że chce iść z nią, najwyraźniej obawiając się kolejnej hipiski-potwora.

— Dobrą i złą? — zapytałem.

— Złą i gorszą. — Stwierdził Mark. — To coś w kubkach to raczej nie kawa, lecz brązowa woda. — Podał mi styropianowe naczynie z ciepłym napojem.

— A ta gorsza?

— Chyba jesteśmy poszukiwani. — Luna przygryzła wargę. — Ktoś odnalazł tego gościa z wypożyczalni aut.

— Ale nie było odcisków palców?

— Odcisków palców nie, ale kamery nagrały, jak atakujemy tamtych dwóch kolesi — dodał Mark.

— Wcześniej mówiliście, że oni was zaatakowali. — Spojrzałem na nich, nie wiedząc jaka jest prawda.

— Bo tak było! Ale to nagranie w telewizji jakoś spreparowali. Może to Mgła?

— Wątpię — powiedziała Luna. — Śmiertelnicy widzą to, w co są w stanie uwierzyć, a mało prawdopodobne jest to, że dwójka nastolatków...

— Albo jak stwierdzili w wiadomościach, nastolatek i dziewczynka...

— Pytałam cię o zdanie? Kontynuując, mało prawdopodobne jest, aby nastolatkowie zaatakowali gangsterów. Ktoś musiał specjalnie zmienić nagranie...

— A słudzy Discordii? — zaproponowałem. — Są wszędzie.

Luna przytaknęła, a Mark spojrzał na mnie nieco przestraszony.

— Co masz na myśli mówiąc "wszędzie"?

— To jej szpiedzy. Są głównie w miastach, aby śledzić półbogów i informować na bieżąco o naszych poczynaniach — wytłumaczyłem.

— To nieco przerażające. My też jesteśmy obserwowani?

— To bardzo prawdopodobne. — Nagle sobie coś uzmysłowiłem. — Co z tablicami rejestracyjnymi? Na pewno podali numer, przez który nas rozpoznają.

— Nagnę Mgłę, ale... — Znowu przygryzła wargę.

— Ale?

— W dużych miastach jest większa szansa, że ktoś przez nią przejrzy i zawiadomi policję.

— Musielibyśmy go gdzieś porzucić przed Vancouver — zaproponował Mark.

— To nie taki zły pomysł — przytaknąłem.

— Może Miętuska miała na myśli policję, kiedy patrzyła na południe? — zastanawiała się Luna.

Nagle, kompletnie niespodziewanie, pod Luną ugięły się nogi i gdybyśmy Mark i ja jej nie złapali, upadłaby na ziemię. Oparliśmy ją o samochód, a Mark zaczął spanikowanym głosem wysuwać oskarżenia.

— Ktoś ją postrzelił? Coś było w czekoladzie. Ta ekspedientka coś jej dosypała. Do jasnej rozgwiazdy, co jej jest?

— Nie wiem. — Pokręciłem głową. — Chyba straciła przytomność.

— Ale dlaczego? Mogę jej jakoś pomóc? Co mam zrobić? Może umarła! Luna! — Zaczął nią potrząsać.

— Uspokój się, Mark!

Dziewczyna otworzyła powieki, jakby walczyła z sennością. W końcu spojrzała na nas z déjà vu, po czym odgarnęła luźne kosmyki z czoła.

— Jak długo byłam nieprzytomna? — zapytała.

To z jakim spokojem to przyjęła stało się aż dziwne.

— Żartujesz sobie?! — Mark miał szeroko otwarte oczy. — Traktujesz to tak, jakby było to najnormalniejsze w świecie.

— Przepraszam, że tak was wystraszyłam. Powinnam o tym wspomnieć wcześniej. — Odgarnęła za uszy brązowe kosmyki. — Czasami mam wizje przyszłości, teraźniejszości albo przyszłości. Niektóre są w czasie snu, ale większość nawiedza mnie podczas dnia, przez to mdleję w bardzo nieprzewidywanych sytuacjach.

— A walka z potworem? — zadał pytanie syn Apolla.

— Też zdarzyło mi się raz czy dwa. Na szczęście nie byłam wtedy sama.

— To takie jakby odloty — powiedziałem, uzmysławiając sobie jak to omdlenie było podobne do, na szczęście, dawnych problemów Hazel.

— Można to i tak nazwać. Kiedy byłam Leną, nic takiego się nie działo? — Podniosła się z ziemi, otrzepując.

— Raz, ale sądziłem, że to było jednorazowe. Czy te napady odrętwienia mają z tym coś wspólnego?

— Napady odrętwienia? — spojrzała na niego pytająco.

— Jednego wieczoru bolało cię wszystko od najmniejszego poruszenia się. Było ci zimno, ale jednocześnie ciepło...

— Kiedy to było? — przerwała mu, a w jej wzroku było coś niepokojącego. 

— Ja wiem, z dziesięć dni temu? Może dwanaście. Jakie to ma znaczenie? To jakaś choroba?

— Nie, nie, raczej nie... — Pokiwała głową, będąc myślami gdzie indziej.

— Co widziałaś w tej wizji? — zapytałem.

Luna zmrużyła oczy, jakby próbując sobie coś przypomnieć.

— Mark, tego dnia, kiedy u ciebie byłam, twoje siostry oglądały bajkę. My Little Pony, tak to się chyba nazywa. Była tam taka rymowanka, którą koniecznie chciałam zapamiętać.

— Przypominam sobie — stwierdził.

— Ale co to ma do rzeczy? — spytałem. 

— Eris przyszła do jakieś staruszki i pytała ją gdzie są Elementy. 

— Te Elementy, których my szukamy? 

— Tak mi się wydaję. Staruszka na każde jej pytanie odpowiadała tą rymowanką. Jakby to była jakaś wskazówka albo przepowiednia. 

— Jak brzmiała?

— "Gdy Elementy znaleźć chcesz, zmianom zdarzeń musisz nadać sens. Zwroty i zakręty to część mojej gry, a wszystko znajdziesz tam, gdzie początek dróg był" — wyrecytował Mark. — Czy to ma coś znaczyć? 

— I w rymowance, i w naszej misji chodzi o Elementy — zauważyłem. 

— Zapewne dopiero się dowiemy, czy to ma jakiekolwiek znaczenie, ale... W tej bajce mówił to ten potwór, który wyglądał jak Diskord. To nie może być przypadek. Jakich Elementów te kucyki szukały?

— To Elementy Harmonii. Kiedy się ich użyje razem i każda z ich sześciorga ma na szyi Element odpowiadający jej cesze charakteru, powstaje magiczna tęcza, która pokonuje tego złego, czyli Nightmare Moon, a później Discorda.  Ale osobno nic nie znaczą. 

— Też jakaś symbolika. — Zastanowiłem się. — Swoją drogą, Mark, dużo wiesz o tej bajce. 

Chłopak poczerwieniał. 

— Moje siostry to oglądają. — tłumaczył się. 

Pierwsze promienie grudniowego słońca pokazały się nad wierzchołkami drzew. To był znak, że czas ruszać w drogę. Zdawałem sobie sprawę, że za parę godzin kolejny legionista poniesie śmierć i nic na to nie mogę poradzić. Nie zdążę znaleźć wszystkich Elementów Wilka do południa.


O ósmej, kiedy mknęliśmy szosą w stronę Portland, włączyłem w radiu wiadomości. Ostatnio działo się tyle w Ameryce, że dziennikarze nie zajmowali się dziwnymi kręgami w zbożu, ale prawdziwymi katastrofami, które podczas czasu antenowego mogli jedynie wymienić, bez opisywania.

— Gabrielle White, zapraszam na poranne fakty — rozległ się głos kobiety. — Floryda − cyklon tropikalny doszczętnie zniszczył nadbrzeżne miasta. Waszyngton − spotkanie przywódców światowych i ich kłótnia, która może doprowadzić do trzeciej wojny światowej. Nowy Jork − wybuch epidemii, objawiającej się wysypką i swędzeniem. Idaho − zniknięcie zapasów żywieniowych oraz spalenie wielu pól. Kansas, Nebraska, Oklahoma − ogromne tornada z innymi nietypowymi zjawiskami pogodowymi. Chicago − kolejny wybuch w metrze. Missisipi − powodzie. Kalifornia − dziwne, duże rowy, pojawiające się wzdłuż autostrad. Tennessee − trzęsienia ziemi ósmego stopnia. Nowy Meksyk − wirus zabijający bydło hodowlane. Kolorado − okropna w skutkach susza. Maine − niekończące się od miesiąca opady. Montana − opady śniegu i śnieżyce. Więcej o podanych tematach można dowiedzieć się na naszej stronie internetowej lub w następnych wiadomościach za pół godziny. Na razie się z państwem żegnam, Gabrielle White.

Przyciszyłem z powrotem radio. Żałowałem, że wszystkiego się dowiedziałem. Tyle tragedii w jednym czasie nigdy nie nawiedziło Stanów. Od zawsze kraj borykał się z problemami tornad albo trzęsień ziemi, ale tamte straty, w porównaniu z teraźniejszymi, były niczym.

— Czy chcemy, czy nie, musimy przyznać, że Eris doskonale wypełnia to, co sobie zaplanowała — stwierdziła Luna.

My chociaż wiedzieliśmy dlaczego tak się dzieje. Ale śmiertelnicy? Nawet nie zliczę ile różnych teorii powstało. Od rozpadania się ziemi, po gniew boży, co już było bliższe prawdy. Nawet gdybyśmy wszystko im wytłumaczyli, albo by nie uwierzyli, albo obwinili za wszelkie zło i spalili na stosie.

— Czy wy... znaczy my, robimy coś, aby pokonać Eris czy Diskordię, jakakolwiek to różnica? — spytał Mark. — Bo w tej chwili chcemy pomóc Obozowi Jupiter. A co z resztą świata?

Wymieniłem z Luną spojrzenia. W tym, co mówił chłopak, coś było. Tak to mogło wyglądać z zewnątrz. Że zamykamy się w obozach, szukając bezpieczeństwa jedynie dla nas. Jednak jest trochę inaczej.

— Widzisz, Mark, to nie jest takie proste — zaczęła Luna. — Eris zasiadła na Olimpie dopiero w połowie wakacji. Dotychczas również siała chaos, ale nie miała aż takiego zasięgu. Po tym, kiedy zamieniła bogów w śmiertelników, oni przestali ją blokować, a niektórzy nawet przeszli na jej stronę.

— I nic z tym nie robicie?

— Robimy — zaprotestowałem. — Szukamy w książkach różnych informacji, jak pokonać boga, ale nigdy nikt takiego czegoś nie próbował.

— Pytałam nawet egipskich magów. Oni też mieli problem z bogiem Chaosu, ale ich wróg był wężem, który chciał połknąć innego boga... To też skomplikowane. — Pokiwała głową. — Lecz nasza sytuacja wygląda inaczej i ich sposób nie zadziała.

— A czy herosi nie mogą się po prostu zebrać i ruszyć z bronią na Olimp? Niech zgadnę, to nie takie proste?

— Wielu półbogów już straciło nadzieję. Jak zapewne słyszałeś, herosi są porywani, znikają w niewyjaśnionych okolicznościach...

— Przez co nasza liczba stale maleje — dokończyłem. — Poza tym, przez to, że w Obozie Herosów przebywał się szpieg, zasiało to niezgodę.

— Nikt sobie teraz nie ufa, nie chce z nikim współpracować. Nie mówiąc już o kontaktach między obozami. Znajdują się na dwóch końcach Ameryki, a teraz, kiedy nie możemy używać iryfonów, bo zwabiają Diskordy, łączność jest totalnie utrudniona. Są wysyłani posłańcy, ale...

— Giną po drodze? — domyślił się. — Jest jeszcze gorzej niż myślałem. Jak w ogóle do tego doszło, że Eris jest u władzy? Bogowie się jej nie przeciwstawili?

— Kiedy był jeszcze czas, nie przejmowali się tym. Ale kiedy zaatakowało ich mnóstwo pobocznych bogów, nie mieli z nimi wszystkimi naraz szans. Herosi w tym czasie walczyli paręnaście kilometrów dalej z córką Eris, Dysnomią.

— Wygrali?

— Powiedzmy, że był remis. — Luna zacisnęła usta.

— Remis? Jakim sposobem?

— Zginęła Dysnomia, jeden z synów Dionizosa i... hmm... ktoś jeszcze, ale ten ktoś zmartwychwstał.

— Wow, nieźle. Jak?

— Jesteś bardzo dociekliwy. — Dziewczyna przygryzła wargę, jakby nie chciała kontynuować tematu.

Słyszałem o tym, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć kim był ten "ktoś". Zdawało mi się, że jakaś dziewczyna, ale nie byłem pewien.

— A zamierzacie... znaczy zamierzamy w jakiś sposób pokonać Eris?

— Jeśli tylko znajdziemy sposób.


Parę kilometrów od Vancouver porzuciliśmy samochód w bocznej drodze w lesie. Przed odejściem stamtąd Luna miała jeszcze rzucić zaklęcie, aby nasze odciski zniknęły, ale szukanie księgi zajmowało jej wieki. Wyjmowała z niej wszystko, od kartek w różnych językach, przez książki, kończąc na tosterze.

— Przydał ci się kiedyś? — zapytał Mark.

— Zawsze musi być ten pierwszy raz.

— Wzięłaś "Dzieci z Bullerbyn" z Wilczego Domu? — ucieszył się, patrząc na jedną z książek. 

— Dzieci z czego? O co ci chodzi? — zdziwiła się.

— O tę książkę. — Wskazał żółty, podniszczony tomik. — Czytaliśmy go tego dnia, kiedy Lupa kazała nam zostać w atrium.

— Ciekawe? — Nie podnosiła wzroku znad torebki.

— Nie bardzo, ale nie mieliśmy wtedy co robić.

Po wpakowaniu wszystkiego z powrotem, ruszyliśmy w stronę drogi. Luna próbowała zacierać za nami ślady, co nie wychodziło jej najlepiej.

— Może daj sobie z tym spokój — zaproponowałem, bo to nas mocno spowalniało. — Do zmroku zostało niewiele czasu, więc i tak nie będzie ich widać. W dodatku może będzie padać śnieg? — Wskazałem ciężkie, ciemne chmury.

— Policja będzie miała psy tropiące, które i tak wyczują nasz zapach — oznajmił Mark, jakby doskonale się na tym znał.

Luna przystała na to niechętnie. Ciągle patrzyła na południe, tak jak Miętuska i wymieniały zaniepokojone spojrzenia.

— Słuchajcie, tak sobie myślałam... Te rowy w Kalifornii...

Nagle strzała świsnęła mi koło nosa. Usłyszałem wrzask dochodzący od lewej strony. Kiedy tam spojrzałem, niemal znikąd wyłoniło się pół tuzina jeźdźców na białych koniach z kuszami w ręku i pełnym uzbrojeniu. Zamieniłem mój plecak w łuk, ale zanim zdążyłem wycelować, poczułem okropny ból w nodze. Natychmiast straciłem w niej czucie i upadłem na śnieg, na którym pojawiły się plamy krwi. Z kończyny wystawała strzała, wycelowana idealnie, aby mnie nie zabić, ale wyeliminować z gry.

Dwójka jeźdźców padła od strzał, ale zbliżyli się za szybko. Mark został staranowany przez konia, a Luna uderzona rękojeścią miecza wroga.

Zaczęło mi się robić czarno przed oczami. Widziałem jeszcze jak jeden z wojowników podchodzi bliżej nas i z szokiem wpatruje się w Lunę. Następnie przenosi wzrok na mnie, po czym mówi:

— Wstrętny Persie, za porwanie panny Stratejry zostaniesz postawiony przed sądem Jego Wysokości. Jeśli cokolwiek jej zrobiłeś, nie ujdziesz z życiem — wysyczał przez mocno zaciśnięte zęby ze wściekłości. 

Osunąłem się na ziemię, a ból kompletnie mnie zamroczył.


— ...naprawdę nie rozumiem — dosłyszałem czyiś głos jakby zza szyby.

— Ile będzie żył, pani Giatros? — usłyszałem jakiś męski głos.

— Tamto chuchro ma parę złamanych żeber, ale przeżyje, za parę dni będzie nadawało się do jakiś robót. A ten tutaj? Zależy czy mu pomogę, czy nie?

— Proszę zatrzymać go przy życiu, dopóki Jej Wysokość nie będzie gotowa wydać wyroku. Czy na pewno ma się dobrze?

— Tak, żołnierze potraktowali ją dość łagodnie, jak każdą damę.

— Co z odzieniem?

— Na rano będzie gotowe, Wasza Wysokość.

— Dobrze. Niech pokojówka przyniesie jej o ósmej śniadanie. Chyba się budzi. Otumańcie go.

Ktoś przyłożył mi coś do nosa. Poczułem bardzo mdły zapach i znowu straciłem przytomność.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top