Rozdział 17 "Patelnia - doskonała broń na niskie osoby"
Mark
Muriel, jedna z córek Apolla, opatrzyła mi ramię. Dziewczyna również była blondynką jak ja, ale niestety jej uroda nie zachwycała. Jednak jej charakter, mianowicie dobroć, zasłaniała te mankamenty.
– Lary będą miały dużo sprzątania. – powiedziała, patrząc na ubłoconą podłogę i pościel.
– Co to lary?
– To takie domowe duchy. Do niedawna krążyły po obozie non stop, ale teraz w dnie ukrywają się w Nowym Rzymie.
– Z powodu tornad? – domyśliłem się.
Muriel przytaknęła.
– Przychodzą tu tylko w nocy, bo obawiają się, że ventusy zmienią porę tornad.
– Myślisz, że to możliwe? – zapytałem.
– Szczerze w to wątpię. – pokręciła głową. – Jak się czujesz? – zwróciła się do Leny, siedzącej na sąsiedniej koi.
– D-dobrze. – odpowiedziała, nadal się trzęsąc. Była przykryta kocem i popijała gorącą czekoladę, do której Muriel dodała trochę nektaru. – To jest bardzo dobre. – wskazała kubek.
– Dlaczego te ptaki jak-im-tam zaatakowały Obóz Jupiter? – zadałem pytanie uzdrowicielce.
– Nie wiem. – pokręciła głową, a ja miałem wrażenie, że nieco mija się z prawdą. – Może nasza granica z Mgły się w jakiś sposób psuje? Może ventusy ją osłabiają, przez co potwory mogą ją przekroczyć? Zapewne do wieczora powstanie jeszcze kilka teorii.
Do szpitala polowego wparowała Tatiana. Była jeszcze brudniejsza ode mnie, a woda spływała po niej ciurkiem, jakby wykąpała się w jeziorze. Zaczęła zdejmować zbroję, a swoją złamaną włócznie rzuciła na podłogę.
– Żadnych śmiertelnych ofiar. – oznajmiła. – Chyba że któryś z rannych postanowi kopnąć w kalendarz. Ale kiedy widzę wasze rany... – spojrzała na mnie oskarżycielsko, jakby wolała mnie widzieć bardziej rannego.
– Która kohorta wygrała manewry? – zadałem pytanie.
– Żadna. Albo wszystkie, oprócz naszej. Zależy jak liczyć. – podeszła do miski z parującą wodą i wrzuciła do niej kilka zeschniętych liści, które wyjęła z sakiewki przypiętej do pasa.
– Nie rozumiem. – powiedziałem.
– Nic dziwnego. – mruknęła. – Jedynka zdobyła sztandar Czwórki, Czwórka Trójki, Trójka Dwójki, a Dwójka Jedynki.
– A my? A Piątka?
– Ani nie zdobyliśmy niczyjej flagi, ani nasza nie została nam odebrana. Czyli nie wygraliśmy, ale również nie przegraliśmy. – podeszła z wywarem do jednego z rannych herosów i zaczęła smarować mu nim przedramię.
– Chyba nadal nie rozumiem.
Dziewczyna westchnęła i przewróciła oczami.
– Wiesz, jakie jest moje motto? "Jeśli nie można wygrać, należy przegrać na własnych zasadach". A my? Legioniści z Piątej Kohorty to cioty.
– Zapewne nie licząc ciebie. – mruknąłem.
Tatiana obdarzyła mnie zimnym spojrzeniem.
– Jestem odpowiedzialna za najnowszych członków Legionu, a kiedy widzę waszą "walkę", jest mi po prostu wstyd. Ale wasza dwójka mi dzisiaj go nie przyniosła. – wskazała mnie i Lenę.
– Potraktuj to jak najlepszą możliwą pochwałę Tatiany. – mruknęła do mnie Muriel, uśmiechając się.
Nieco po ósmej miały zacząć się lekcję w obozowej szkole, która znajdowała się w Nowym Rzymie. Uczyli się w niej wszyscy legioniści w wieku szkolnym. Był to po prostu wielki budynek, podzielony na małe klasy, a w każdej uczył się inny rocznik, zazwyczaj składający się z góra piętnastu osób.
Przed wejściem na teren miasta, chłopaki z centurii zatrzymali się przy jakimś popiersiu. Była to rzeźba z białego marmuru, przedstawiającego jakiegoś wściekłego faceta z kręconymi włosami. Zastanawiałem się, czy to jakiś bożek, któremu trzeba złożyć hołd, kiedy zobaczyłem, że wzdłuż całej granicy Nowego Rzymu jest jeszcze kilka takich posągów.
– Po co... – niemal krzyknąłem, kiedy rzeźba zaczęła się poruszać. – To mówi!
– Hej, młodzieniaszku, nie jestem "to". A przy tobie wyczuwam broń.
– Czym... Kim ty jesteś? – szybko się poprawiłem.
– Kolejna ameba umysłowa. Czego was w tej szkole uczą! – posąg wydawał się zdecydowanie poirytowany. – Popraw włosy, nie masz równo przedziałka. I zapnij tę koszulę. Jestem Terminus, bóg granic. Pilnuję Nowego Rzymu. W jego terenie obowiązuje kategoryczny zakaz posiadania broni. Tak więc złóż ją w depozycie. – wskazał małą dziewczynkę z kiteczkami, która trzymała tacę z różnymi, dziwnymi przedmiotami.
– To normalne? – spytałem.
Albert pokiwał głową, kładąc na tacę swój łuk. Poszedłem w jego ślady i odłożyłem kuszę oraz miecz.
– Ile ona ma lat? – spytałem Alberta, kiedy nieco się oddaliliśmy. – Czy to bezpieczne, żeby siedmiolatka posiadała taką broń?
– Julia jest odpowiedzialną dziewczynką. – odpowiedział, kartkując swoje notatki, jakby szykując się na kartkówkę. – Jako jedyna wytrzymuje całe dnie z Terminusem. Jest jego rękami.
– A kim ona jest? – zadałem pytanie.
– Dzieckiem półbogów, panie pytajniku.
– To dzieci bogów mogą mieć dzieci? – zdziwiłem się.
– Przecież Hisako jest wnuczką bogów. – spojrzał na mnie jak na idiotę.
– Mark!
Odwróciłem się w stronę głosu. Machał do mnie Frank, owinięty w białe prześcieradło. A konkretniej chyba przywoływał do siebie ręką. Przez głowę przebiegły mi setki myśli. Chcą mnie wyrzucić. Sol jednak umarł. Coś się stało Lenie. Moja rodzina tu przyjechała i narobiła mi obciachu. Psy Reyny są głodne, więc postanowiła rzucić mnie na pożarcie. Terminus mnie nie lubi i ręce wypożyczone u Julii mnie zabiją.
– No idź. Nie stój jak idiota. – Albert popchnął mnie.
Ruszyłem w stronę konsula, kichając po drodze, jak zwykle w stresujących sytuacjach. Mama kiedyś sądziła, że aby wymigać się od szkoły umiem na zawołanie przywołać katar. Ja jednak tylko denerwowałem się przed lekcjami historii z panem Mrocznym Kosiarzem. Długa historia, na jakiś zimowy, długi wieczór.
– To nie ja. Jestem niewinny. – wyrecytowałem, jak zawsze, kiedy jakimś cudem znajdę się na dywaniku dyrektora.
Frank zmarszczył czoło.
– Przecież nawet nie wiesz, co chciałem powiedzieć.
– Ale... wolę tak... tak na wszelki wypadek. – znowu kichnąłem. – Po co ci to prześcieradło? Przebrałeś się za ducha?
– To jest toga, Mark. – poprawił mnie. – Noszą ją urzędnicy na zebraniach Senatu.
– Ale nie jesteśmy na żadnym zebraniu.
– Zaraz będziemy.
Frank był oszczędny w słowach. Skierowaliśmy się w stronę placu, na którym było mnóstwo ludzi. Przypominało to jak starożytny targ. Na środku stała fontanna, a wokół ławeczki. Stało tu kilka straganów z warzywami, ale kiedy im się przyjrzałem, wyglądały dosyć mizernie, jakby w połowie zjadły je szkodniki. Ludzie, z pozoru zadowoleni, nosili maski, pod którymi krył się strach. Uśmiechali się, ale widać było w ich oczach przerażenie, które i mi się udzielało.
Na końcu placu znajdował się wielki, biały budynek, z jeszcze większą kopułą. Wyglądał jak skrzyżowanie bazyliki Hagia Sophia z Capitolem. Wielkie, dębowe drzwi właśnie zamykały się za jakimś nastolatkiem, przytrzaskując mu togę.
– Co to za miejsce? – spytałem.
– To Dom Senatu. – odpowiedział. – W tym budynku wszyscy senatorowie podejmują decyzję co do Nowego Rzymu i Obozu Jupiter.
– A po co ja tu przyszedłem? Z tego co mi wiadomo, nie jestem senatorem.
Frank zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał mi w oczy. Wyglądał bardzo poważnie. Aż dostałem dreszczy.
– Albo wyjdziesz stąd jako bohater, albo wygnaniec.
Dom Senatu od środka robił wrażenie. Punktem centralnym okrągłego pomieszczenia były dwa, wysokie fotele, a obok mniejsze krzesło. Otaczały je rzędy siedzeń, które przypominały luksusowe trybuny na stadionach. Kopuła była bogata ozdobiona jakimiś scenami walki. Wokół zostały wypisane jakieś litery, które łączyły się w łacińskie słowa.
Na jednym z głównych foteli siedziała Reyna z zabandażowaną lewą nogą do kolana. Jak zwykle miała dzielną minę, chociaż miałem wrażenie, że odczuwa ból, a i jej moc jest wyczerpana. Rozglądała się po sali, w której zgromadziło się więcej ludzi w białych togach. W tylnych rzędach zobaczyłem prawie przezroczyste duchy, które szeptały do siebie podniecone.
– Usiądź tutaj i poczekaj, aż będziesz wywołany. – zwrócił się do mnie Frank.
Usiadłem na krześle, a konsul podszedł do fotela na środku. Wymienił kilka słów z Reyną, po czym wszedł na podium i podniósł ręce, a na sali zapadła grobowa cisza.
– Witam wszystkich na posiedzeniu nadzwyczajny. – mówił jak demagodzy w starożytności. – Musimy omówić kilka ważnych kwestii.
– Łaźnie! – wykrzyknął któryś facet w todze, który wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat.
– Nie, nie łaźnie! – Reyna próbowała wstać, ale skrzywiła się i z powrotem opadła na fotel. – O tym podyskutujecie sobie później, teraz mamy naprawdę ważne rzeczy do omówienia.
Moje wygnanie. – powiedziałem sobie w myślach.
– Zapewne większość z was już słyszała o zajściach podczas dzisiejszych manewrów...
Wybuchła taka wrzawa, jakby na sali nie znajdowało się kilkudziesięciu senatorów, ale co najmniej kilkuset. Frankowi zajęło chwilę, zanim wszystkich na nowo uciszył.
– Jak się zapewne domyślacie, musimy przegłosować dalsze losy trzech półbogów, którzy bezsprzecznie uratowali dzisiaj obóz przed ptakami stymfalijskimi.
– Napaść na legionistę! – ktoś krzyknął.
– Zabójstwo!
– Próba zabójstwa!
– Wygnać!
– Zabić!
Im więcej osób się odzywało, tym bardziej śniadanie podjeżdżało mi do gardła. Coraz bardziej do mnie dochodziło, że za moją poranną "niesubordynację" mogę ostro zapłacić.
– Cisza! – tym razem głos zabrała Reyna. – Nie mamy wiele czasu – spojrzała kątem oka na wielki zegar. – dlatego od razu przejdziemy do głosowania.
Niespodziewanie wielkie drzwi się otworzyły, a to budynku jak burza wpadła drobna, ruda dziewczyna. Poprawka. Pół-dziewczyna, pół-ptak. Gdyby nie rude pióra wystające jej z rąk, byłaby całkiem ładna. Jednak jej ptasia część mnie przerażała.
– Ella spóźniła się. – powtarzała hybryda do siebie. – Harry Potter się spóźnił na pociąg. "Pies, który jeździł koleją". Kolej na cynamon.
Senatorowie przewracali oczami, jakby coś takiego było nudną codziennością. Ja jednak wpatrywałem się w stworzenie z niemałym zdziwieniem. Pół-dziewczyna usiadła na mniejszym krześle na środku.
– Och, Reyno, masz złamaną nogę. – spojrzała na panią konsul. – "Noga" w łacinie "crus"...
– Głosujmy. – przerwał stworzeniu Frank, kierując uwagę senatorów z powrotem na siebie.
– Co to jest? – zadałem pytanie.
– To Ella, harpia. – odwróciła się Hazel, która siedziała przede mną. Również była zawiązana w togę, a bujnę włosy spięła w kok.
– Dlaczego ją tu trzymacie?
– Przeczytała Księgi Sybilli i jako jedyna zna ich treść.
– Co to za księgi?
– Kto jest za tym, aby przyjąć do obozu Lenę Johnson?
– Ona jest szpiegiem. – wstał jakiś dwudziestoparolatek. – Może tylko kłamie, że nic nie pamięta? Albo Discordia wyprała jej pamięć, a teraz rejestruje każde nasze słowo?
– Lena dobra. – odezwała się ruda harpia. – Lena mała i dobra. Jak Ella. Lena - miasteczko w stanie Missisipi. Rzeka w Rosji. Lena Horne, amerykańska śpiewaczka operowa.
Nie wiem jak, ale jedno stwierdzenie Elli chyba przekonało Rzymian. Mieli nietęgie miny, ale powoli zaczęli unosić ręce. Wkrótce koło osiemdziesięciu procent osób na sali było za przyjęciem Leny.
– Przegłosowane. Lena, wystąp proszę.
Nie sądziłem, że Lena również jest na sali. Jednak dziewczyna wstała z trybun i zeszła na podium. Kiedy była dwa kroki od Franka, nogi nagle się pod nią ugięły i osunęła się na podłogę. Natychmiast obok niej znalazł się konsul oraz Leonardo, próbując ją ocucić.
– Co się jej stało? – zapytała Reyna.
– Nie wiem. Raczej nic poważnego. Może ma jakąś wizję? – pokręcił głową syn Apolla. – Dajcie jej chwilę, chyba się obudzi.
"Chyba" powiedział z takim wahaniem, że znowu zacząłem kichać. Leonardo odciągnął Lenę na bok, a Frank, nieco rozkojarzony, wysunął kolejny wniosek:
– Kto jest za tym, aby przyjąć do obozu Solisa Johanssona?
– Prawie zabił swoją koleżankę!
– To nie moja koleżanka! – wyrwał się Sol, ale jakiś nastolatek kazał mu się zamknąć.
– Ale to syn Jupitera! – ktoś krzyknął.
– Jason Grace też nim był, ale ile było przez niego kłopotów!
– Sol dobry. Jak Lena. Bliźniaki. "Nie wierzcie bliźniaczkom", film z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku z Lindsay Lohan w podwójnej, głównej roli.
Ręce senatorów znowu zaczęły się unosić. Po chwili była większość, jednak Sol nie miał aż takiego poparcia jak Lena.
– Wniosek przyjęty. Sol, podejdź, proszę.
Sol zszedł do Franka, z dumnie wypiętą piersią.
– Oddaj tabliczkę.
Syn Jupitera z dumą zdjął z szyi tabliczkę z napisem in probatio, po czym uniósł ramię.
– Przyjmujemy Solisa Johanssona – Frank zwracał się jakby do sufitu. – syna Jupitera, do Dwunastego Legionu Fulminata na pierwszy rok służby. Czy ślubujesz poświęcić życie senatowi i ludowi Rzymu?
– Ślubuję. – odpowiedział głośno.
– Senatus Populusque Romanus! – ryknęli senatorowie, aż podskoczyłem.
Ręka Sola zaczęła się palić. Ten momentalnie stracił całą odwagę i zaczął krzyczeć. Kiedy płomienie i dym zniknęły, na ramieniu chłopaka widniał tatuaż z orłem, literami "SPQR" i jedną kreską.
– Możesz usiąść. – powiedział Frank.
Sol, blady z przerażenia, wrócił na swoje miejsce, nie za bardzo kontaktując. Tymczasem Lena podeszła do podium, czując się już najwyraźniej lepiej.
– Co widziałaś? – spytała się bez ogródek Reyna.
– Jakąś kobietę i dziewczynkę w stajni. Koń ich zaatakował... – zmrużyła oczy, jakby próbując sobie coś przypomnieć. – Nie pamiętam szczegółów. Już się to zaciera.
– Ale jesteś gotowa na przyjęcie? – upewniła się.
– Yyy... tak.
Oddała tabliczkę, po czym uniosła ramię. Frank zaczął formułkę.
– Przyjmujemy Lenę Johnson, córkę Neptuna, do Dwunastego Legionu Fulminata na pierwszy rok służby. Czy ślubujesz poświęcić życie senatowi i ludowi Rzymu.
Lena się wahała. Patrzyła na wszystkich niepewnie, jakby chciała, żeby za nią odpowiedziano. Senatorowie zaczęli wymieniać między sobą uwagi, aż wreszcie powiedziała:
– Ślubuję.
– Senatus Populusque Romanus!
Ramię Leny okrył ogień i jednocześnie przetoczył się głośny grzmot. Niektórzy Rzymianie popatrzyli na kopułę przerażeni, a część larów nagle zniknęła. Dziewczyna nie krzyczała, ale jej mina była dosyć nieobecna. Jej tatuaż przedstawiał trójząb, symbol Neptuna. Lena wróciła na trybuny, ale nie cieszyła się jak Sol, ale była dziwnie skonsternowana.
– Kto jest za tym, aby przyjąć do obozu Marka Watersona?
Rozległa się lawina negatywnych komentarzy. Ciągle słyszałem jedynie "napadł", "zbrodnia", "kara", więc już obmyślałem, w co powinienem spakować swój skromny dobytek.
– Powinien zostać wygnany. Napadł na legionistę.
– Jest zdrajcą, zagraża obozowi.
– To tylko dzieciak Apolla. Bardziej niebezpieczna jest córka Wenus z pilniczkiem niż on.
Ten bardzo podtrzymujący na duchu argument zdawał się przekonywać senatorów. Co chwila zerkałem na Ellę, która nerwowo skubała swoją workowatą sukienkę. Raczej nie zamierzała powiedzieć nic w mojej obronie.
– Przegłosowane. – oznajmił Frank, a ja dopiero zauważyłem, że nieco ponad połowa Rzymian głosowała za moim przyjęciem.
Wstyd się przyznać, ale następne chwilę zlały mi się w rozmytą breję. Pamiętam, że podszedłem do Franka, on coś mówił, później strasznie bolało, senatorowie dziwnie gapili się na moje ramię, a ostatnie co zarejestrowałem to to, że tracę przytomność na środku pomieszczenia, na oczach setki osób.
Obudziłem się w szpitalu polowym, który został ustawiony w Nowym Rzymie. Krzątało się w nim mnóstwo uzdrowicielu, bo dopiero co skończyło się tornado.
Trąba powietrzna jednak nie zmieniła pory, ale siłę. Po osiedlu baraków nie zostało prawie nic. Kawałki metalu zostały rozrzucone w promieniu kilometra, a inne przedmioty pogrzebane w piasku. Jeden legionista z Pierwszej Kohorty został porwany, ale śmierć poniosło jeszcze troje Rzymian, z powodu niebezpiecznych, latających blach.
Prawdę mówiąc, byłem zszokowany, że tylko tyle osób zginęło. Patrząc na ogrom zniszczeń, uznałem za farta to, że zemdlałem w czasie obrad senatu. Dzięki temu mogłem być bezpieczny. Jednak martwiłem się o moich przyjaciół: Lenę, Hazel, Leonardo, Alberta, a nawet Tatianę czy Sola. Wielu półbogów, którzy nie mieli tyle szczęścia co ja, byli do tego stopnia przekonani, że nie mieli szansy przeżyć, że sądzili, że posprzątanie tego pobojowiska jest ich pośmiertną karą.
Tatiana przydzieliła mnie do sekcji sprzątaczy, ponieważ uznała, że mam zbyt niskie umiejętności, aby pomagać im w szpitalu polowym oraz że jeszcze znowu zemdleje (ona również była w tamtym momencie w Domie Senatu). W tamtej chwili poczułem się naprawdę bezużyteczny.
Legioniści jedli dzisiaj obiad w Nowym Rzymie, ponieważ po kantynie i kuchni zostały tylko fundamenty. Taca Julii uginała się od broni, a Terminus dostawał ataków szału, kiedy granicę Nowego Rzymu chciało przekroczyć stu pięćdziesięciu Rzymian na raz.
Siedziałem przy jednym stole z Leną i Hazel. Pamiętaliśmy o umowie z Tatianą, więc czekało nas sprzątanie kuchni, szczególnie że jakoś powinniśmy się odwdzięczyć półbogowi prowadzącemu tę jadłodajnię.
Hazel wydawała się zatopiona w myślach. Patrzyła w talerz, jakby jej zupa, była najbardziej interesującą rzeczą. Za to Lena na mnie się gapiła i w dodatku robiła to mało dyskretnie. Karmiła również Miętuskę pod stołem, która dostała się do lokalu, wbrew zakazowi.
– Dlaczego masz taki dziwny tatuaż? – zapytała, jakby to pytanie od dawna cisnęło jej się na język.
– Dziwny? – spojrzałem na swoje przedramię.
Wypalono na nim lirę i oparty o nią łuk, napis "SPQR" i jedną kreskę. Najnormalniejszy tatuaż dziecka Apolla.
– O co ci chodzi? – spytałem.
– Lena ma rację. – Hazel włączyła się do rozmowy. – Dzieci Apolla mają zazwyczaj jedynie lirę.
– Może ja mam jakieś szczególne zdolności łucznicze? – zaproponowałem, chociaż sam w to nie wierzyłem. Coś ścisnęło mnie w żołądku.
– Wszyscy są tym zaniepokojeni. Wielu senatorów uważa, że popełniło błąd, głosując "za". Ale skoro złożyliście śluby, nie da się tego odwrócić.
– Nic nie może ich zdjąć? – zadała pytanie córka Neptuna.
– Nie. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. – westchnęła. – Chodźmy, trzeba wziąć się za tę kuchnię.
Mimo że półbogowie nie mieli dzisiaj szczególnego apetytu, sprzątania i tak było od groma. Talerze, talerzyki, miski, miseczki, gary, garnki, garnczki. Wszystkie blaty były zajęte brudami. Hazel przydzielała mnie do wyrzucania resztek. Ona miała myć naczynia, a Lena je wycierać i wstawiać do szafek, co, ze względu na jej niski wzrost, chwilami nie było takie proste.
Zapełniłem już cały worek resztkami, aby byłem dopiero w połowie roboty. Miętuska, dodatkowo ciągle wygrzebywała ze śmieci kości, która z chęcią obgryzała, ale dodawała mi roboty. Rozmowa nam się nie kleiła i wszyscy byliśmy znudzeni. Popadłem w monotonię, a oczy zaczęły mi się zamykać. Rozrywki dostarczył mi męski głos, niespodziewanie rozlegający się za mną.
– Cześć, Hazel.
Rozległ się brzdęk, a zaraz po tym odgłos spadającego worka ziemniaków.
Kiedy się odwróciłem, talerz wypadł mi z rąk. Hazel trzymała patelnię, Lena leżała na podłodze, a jakiś obcy chłopak stał przy drzwiach.
– Di immortales! – wykrzyknęła Hazel, klękając przy Lenie.
Odwróciłem dziewczynę na plecy. Była nieprzytomna. Przyłożyłem rękę do jej czoła i próbowałem uzdrowić. Jednak byłem tak zdenerwowany, że nie mogłem się skupić.
– Di immortales, co jej jest? – pytała. – Co zrobiłam Lenie? Nie chciałam. Nic jej nie będzie? Di immortales...
Miętuska zaczęła szczekać i warczeć. Ręce mi się trzęsły, ale postanowiłem obudzić ją w bardziej "śmiertelny" sposób - zacząłem lekko potrząsać ją za ramiona.
– Lena, słyszysz mnie? Obudź się... – zdawałem sobie sprawę jak to żałośnie brzmi.
– Dlaczego, do jasnej, ciasnej, mówicie do niej Lena?
Dopiero teraz przypomniałem sobie o obecności dziwnego chłopaka. Miał ciemne włosy, bardzo jasną skórę, jakby był królewną Śnieżką w męskim wydaniu. Na jego twarzy malowało się zdziwienie.
Przepchnął się przede mnie, przez co teraz on znajdował się najbliżej Leny. Chciałem go odepchnąć, ale Hazel spytała:
– Nico, ty ją znasz?
– Ty jesteś ten przerażający Nico? – zwróciłem się do chłopaka i nie miałem wątpliwości skąd wziął się jego przydomek. – Lena pamiętała twoje imię.
Chłopak wpatrywał się w nas, jakby próbował pojąć, co tu się właśnie odwala.
– O co wam chodzi z tą "Leną"?! To jest Luna.
– Luna... – Hazel szerzej otworzyła oczy. – Ta Luna? O cholera, ale mamy przerąbane...
Spoglądałem to na jego, to na nią.
– O co wam chodzi? Kto to Luna?
Miętuska szczeknęła, zwracając naszą uwagę na Lenę. Dziewczyna zamrugała i skrzywiła się z bólu.
– Nico? Co ty tutaj robisz?
– Ty go pamiętasz? Skąd? O co chodzi? Czy ja jestem taki tępy, że nic nie rozumiem, czy sytuacja tak porypana?!
Nico i Hazel wymienili spojrzenia.
– Mark, to nie jest Lena Johnson...
– ...ale Luna Jackson. – dokończył za dziewczynę Nico. – Córka Posejdona.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top