Rozdział 47. 1

Martwa cisza, panująca na ulicach Nowego Jorku, nie stanowiła nader optymistycznej wróżby na powodzenie w tym nierokującym nadziei przedsięwzięciu. Pośpieszny stukot ciężkich buciorów, rytmicznie uderzających o asfalt, rozdarł jak Minotaur swoje ofiary zaległy na mieście spokój. 

Arianna biegiem pokonywała pięćdziesiątą dziewiątą ulicę, kierując się w stronę ronda Columbus Circle. Po jej prawej ręce rozciągał się Central Park, a po lewej rząd budynków i opustoszałych sklepów, aż proszących się, by je obrabować. Pojazdy zastygły na szosie w nieporuszającym się korku, a ich kierowcy pochrapywali w groteskowych pozach. Śmiertelnicy dotknięci zaklęciem Morfeusza upadli niczym domino, jeden po drugim, koło siebie, chociaż raz nikogo nie dyskryminowano za pochodzenie czy kolor skóry.

Czar dotknął wszystkich, bez wyjątku.

Hotel Plaza córka Zeusa zostawiła za swoimi plecami, podobnie jak nadzieję związane z nieziemsko miękkim piernatem oraz wartościowym posiłkiem, nieskładającym się jedynie z pustych kalorii. Arianna wpadła do hotelu niczym burza, a wypadła jak tornado, porywając ze sobą kilka nie takich przypadkowych rzeczy. Przy biodrach zawiesiła pas ze spiżowym mieczem i sztyletem, a na plecach kołczan z łukiem i strzałami. Nigdy wcześniej nie miała przy sobie tyle broni jednocześnie, przez co teraz czuła się, jakby przyszło jej wyręczyć Atlasa w dźwiganiu dachu świata. Nie mogła jednak ratować zachodniej cywilizacji solo. Potrzebowała wsparcia, nie innych mało pomocnych herosów, bo oni byli użyteczny jak dziurawa szalupa na środki oceanu, lecz własnych, niezawodnych umiejętności, dlatego jeszcze nie pozbyła się tego żelastwa.

Arianna wbiegła na chodnik i przyklękła przy nieprzytomnym mężczyźnie. Nie chciała zostać oskarżona o jakieś zdrożne intencje, więc wybrała takiego śmiertelnika, który trzymał telefon w ręce. Zerknęła na pogrążoną w spokojnym śnie twarz faceta. Każdy detal jego wyglądu, poczynając od garnituru, a na zegarku kończąc, wyraźnie podkreślał jego status majątkowy. Arianna nie miała więc żadnych oporów przed skonfiskowaniem mu komórki. Kupi sobie nową, a jeśli nie przeżyją — co obecnie wydawało się najbardziej prawdopodobne — to nawet nie zauważy, że został okradziony. Zresztą w Podziemiu i tak nie ma zasięgu!

Arianna przez chwilę podziwiała trzymane urządzenie, jego duży ekran, smukłą ramkę i eleganckie wykonanie. Jej nigdy nie można było nawet patrzeć na telefon, a co dopiero używać go. Wreszcie otrząsnęła się z zachwytu, wystukała wyuczony na pamięć numer i przyłożyła komórkę do ucha.

— Odbierze, no dalej, odbierze — mruknęła do siebie pod nosem, gdy kolejne sygnały niczym cegiełki coraz bardziej ciążyły jej na sercu. — Odbierz telefon mamo.

Sfrustrowana przystanęła w miejscu i wymownie spojrzała w rozciągające się nad nią sklepienie, jakby za wszystko chciała obwinić ojca. No tak, przecież gdyby Zeus nie był uparty, jak osioł, teraz jego córka nie musiałaby bawić się w wybawcę świata. Arianna odetchnęła głęboko i jeszcze raz wykręciła numer matki, ale również i tym razem Bethany odezwała się jedynie na nagranej poczcie głosowej.

— To ja, twoja córka, Arianna. Na wypadek jakbyś miała jeszcze jakąś inną. — Uśmiechnęła się idiotycznie na samo wyobrażenie reakcji kobiety. — I tak, pożyczyłam od kogoś telefon, ale on nie wyglądał, jakby miał coś przeciwko, nawet słowem się nie odezwał. Zresztą jutro przed brzaskiem wszyscy będziemy martwi, więc marna szansa, by złożył donos na policji. Nieważne!

Machnęła ręką, jakby chciała ukrócić ten temat, chociaż była jedyną osobą, która niepotrzebnie go kontynuowała.

— Jesteście nadal wszyscy na Lake Avenue? — Zamilkła, jak gdyby czekała, aż poczta głosowa jej odpowie. Swoją głupotę skwitowała żałosnym parsknięciem śmiechem. — Kazałam wam stamtąd nie wychodzić i mam nadzieję, że chociaż raz mnie posłuchaliście. Oddzwoń, gdy tylko odsłuchasz tę wiadomość. Będę mieć telefon przy sobie. Wiem, to nierozsądne, ale obecnie potwory są moim najmniejszym zmartwieniem. Dziadek, jak wiesz, wylazł z trumny i znowu mnie dręczy, a na dodatek zachciało mu się bawić w podchody. Dlatego muszę wiedzieć, że nic wam nie jest. Oddzwoń!

Rozłączyła się i wsunęła telefon do kieszeni. To by było na tyle. W tym punkcie kończył się jej genialny plan. Nie wiedziała, co powinna zrobić, gdzie się udać, kogo szukać ani jak wybić Frankiemu podobne pomysły z głowy, gdy już go znajdzie. Gdyby jeszcze miała kompas! Ale nie, magiczna busola od Hermesa zniknęła jak bogowie z Manhattanu i Arianna nie miała bladego pojęcia, co się z nią stało. Zostawiła ją w obozie? A może zgubiła gdzieś w Podziemiu? Córka Zeusa zazgrzytała zębami z rozdrażnienia. Dlaczego dla odmiany dziadulo nie mógł pomęczyć jej durnego kuzynka?

Niespodziewany huk i płaczliwy jęk wyrwał Ariannę z głębokiego zamysłu. Leniwie przeniosła wzrok na kupę nieszczęścia wijącą się po ulicy. Chłopak o bujnej czuprynie, znajomych rysach twarzy i koziej bródce potknął się o któregoś ze śmiertelników, a niesione przez niego pałki z kolekcji super ekologicznej z łoskotem opadły na jego chronioną przez hełm głowę.

— Przeklęty Leneus — wychrypiał chłopak. Wygramolił się spod stosu pałek i stanął na nogach. Jego kopyta rytmicznie zastukały w asfalt. — Te są za długie, te za krótkie, a te sztuczne. A niech go! Skąd mu wezmę lepsze w środku Manhattanu? Jak mu się znowu coś nie spodoba, to, na bogów, obiecuję, że huknę go w łeb tą pałką, aż spadną mu rogi!

— Chciałabym to zobaczyć.

Satyr krzyknął z przerażenia, oburącz chwycił rączkę broni i ustawił się w mało bohaterskiej pozie. Mina mu zrzedła, gdy zobaczył, kto stał naprzeciw niego, a dłonie bezwładnie opadły wzdłuż ciała, jakby z takim przeciwnikiem jakakolwiek forma oporu była bezużyteczna.

— Mogłem cię skrzywdzić — wydusił przez urwany oddech Willey.

Arianna parsknęła śmiechem, nigdy w życiu nie słyszała nic głupszego i bardziej bezsensownego.

— Tym? — Z pożałowaniem zerknęła na drewniany kostur. — Kopnęłabym cię piorunem, zanim zdążyłbyś wziąć chociażby zamach.

— Na potwory działa skutecznie — mruknął, odwracając się, by ukryć pokryte rumieńcem policzki.

— Ale nie na takie mojego pokroju. — Willey z powątpiewaniem spojrzał na córkę Zeusa, jakby jednak przysunął jej w łeb i poprzestawiał klepki. — Nie zaprzeczaj, wiem, co mówią za moimi plecami. I trudno się z nimi nie zgodzić, ale ja, w porównaniu do innych kreatur, nie pozwolę się tak łatwo wysłać do Podziemia.

— Dzięki bogom. — Uśmiechnął się nieśmiało i schylił się, żeby pozbierać asortyment. — Hades po tygodniu by cię wyrzucił z dopiskiem: „Nigdy więcej nie wracaj”.

— Aż tydzień? Wysoko go cenisz!

— Nick cię szukał.

Arianna przestała się głupawo szczerzyć. Wytrzeszczyła oczy z niedowierzania, a jej serce niespodziewanie zabiło szybciej. Wmawiała sobie, że to z powodu tych nieoczekiwanych wieści, a nie na samo wspomnienie imienia syna Apollina. Doskoczyła do Willey i potrząsnęła nim za ramiona, aż pałki ponownie powypadały mu z rąk. Wyrządzony hałas przemknął uśpioną ulicą, jednak śmiertelników nie mógł obudzić nawet startujący odrzutowiec, dlatego szczególnie nie przejęli się tym hukiem.

— Kiedy? Widziałeś go?

— W-wcz-czoraj. — Przełknął gulę strachu stojącą mu w gardle. Arianna wyglądała zbyt przerażająco, by mógł się nie jąkać. — Przyjechał
t-tutaj z nami z o-obozu.

— To już wiem, a co potem? Nie było go na moście Williamsburskim, gdzie powinien być ze swoim rodzeństwem.

— Bo powiedział, że nie pójdzie. — Ściągnął dłonie Arianny ze swoich ramion i uśmiechnął się przepraszająco. — Nie mogłem go powstrzymać przed odejściem.

— I gdzie poszedł?

— Nie wiem. — Bezwiednie wzruszył ramionami i po raz trzeci tego popołudnia wziął się za podnoszenie pałek. — Oznajmił, że musi coś załatwić, odwrócił się i po prostu sobie poszedł.

— Po prostu sobie poszedł — powtórzyła tępo Arianna.

Oderwała wzrok od zaniepokojonej twarzy satyra i zawiesiła go na ciągnącej się przed nią ulicy, jakby co najmniej widziałam tam maszerującego w stronę zachodzącego słońca syna Apollina. Nie wiedziała, czy zachowanie Nicka bardziej ją irytuje, czy jednak zaskakuje, ale za tę tajemniczość miała ochotę wbić mu trochę rozumu do głowy za pomocą encyklopedii.

— Zadzwoń do niego. — Wcisnął córce Zeusa do ręki skrawek papieru z napisanym ciągiem cyfr. — Najszybciej jak będzie to możliwe.

— Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?

— To wszystko przez Leneusa! Zupełnie mu odbiło! Od rana tylko biegam jak goniony przez dzika erymantejskiego, a ciągle jest niezadowolony. Kopyta już mnie bolą, a najgorsze dopiero przed nami.

Arianna zaniemówiła z zaskoczenia. Nigdy nie słyszała, by jej strachliwy, niekonfliktowy przyjaciel w taki sposób wypowiadał się o członku ich koziej rady. Jednak nim zdążyła zebrać myśli, Willey odwrócił się na pięcie i pognał w stronę Central Parku, nie przestając przeklinać swojego przełożonego.

Córka Zeusa wyciągnęła pożyczony na wieczne nieoddanie telefon i wykręciła podany numer.  Niespokojnie obróciła się w miejscu, lecz po dwóch sygnałach połączenie się urwało. Zmarszczyła nierozumnie brwi. Wyglądało na to, że Nick się rozłączył. Arianna odetchnęła głęboko, po raz nie wiadomo, który tego dnia, i już miała powtórzyć całą czynność, gdy z urządzenia wydobył się krótki dźwięk, powiadamiający o przyjściu wiadomości.

Nie mogę teraz rozmawiać.

Arianna z miną ubliżającą jej inteligencji wpatrywała się w ekran telefonu, jakby między wierszami kryło się inne przesłanie. Jednak treść SMS-a była ubliżająco prosta, napisana wielkimi, drukowanymi literami, że nawet dysleksja córki Zeusa musiała uznać się za pokonaną.

To ja, palancie z głupim uśmiechem, nie denerwuj mnie, tylko odbierz!

Wystukała pośpiesznie odpowiedź. Dopiero gdy wysłała wiadomość, dotarło do niej, że wyrażenie „to ja” nie było szczególnie pomocne i mogło oznaczać równie dobrze wróżkę zębuszkę, jak i prezydenta kraju. Jednak Nick nie miał większych trudności z rozszyfrowaniem nadawcy tej gburowatej treści, gdyż odpowiedź zwrotna nadeszła praktycznie natychmiast.

Wiem, ale mam na głowie całą armię Kronosa i nie bardzo mogę teraz rozmawiać. Obecnie mam większe problemy niż wkurzoną córkę Zeusa.

Ilość wykrzykników na końcu zdania była porażająca. Arianna straciła rachubę przez sześciu. Wolała jednak skoncentrować się na interpunkcji syna Apollina niźli na faktycznym problemie ujętym w tej wiadomości. Z jednej strony mroczna cząstka jej duszy aż rwała się walki, wręcz na kolanach błagała o odrobinę adrenaliny, ale z drugiej strony oznaczało to, że Prometeusz nie kłamał i Nick tonął w morzu potworów.

Gdzie jesteś?

Minęła jedna minuta, druga, potem jeszcze trzy następne, a odpowiedź nie przychodziła. Arianna zazgrzytała zębami z rozdrażnienia i już miała cisnąć telefonem o chodnik, gdy nagle ją olśniło. Skręciła w szóstą ulicę i puściła się wzdłuż niej biegiem. Nie zważała na mijane budynki, swoją uwagę musiała w pełni skoncentrować na drodze, by nie zadeptać jakiegoś nieszczęśnika. Była przekonana, że w tym zaaferowaniu zapewne nadepnęła komuś na dłoń lub całkiem niechcący kopnęła kogoś w głowę. Jednak nikt się nie skarżył ani nie oburzał, więc i córka Zeusa nie przejmowała się tymi niegroźnymi obrażeniami. Jej żołądek zawył żałośnie na widok budki z jedzeniem, stojącej na rogu pięćdziesiątej trzeci i szóstej, ale Arianna nie miała czasu na przystanki, nawet jeśli chociaż raz nie musiałaby stać w kolejce. Batonik z kieszonki miał dziś zastąpić jej trzy dzienne posiłki.

Po kilku minutach biegu skręciła w pięćdziesiątą, przeskoczyła nad kilkoma niemartwymi ludźmi, wyminęła Gershwin Theatre i bezdechu wpadła na ósmą ulicę. Przylgnęła do ściany budynku i ostrożnie wyjrzała zza rogu, cel już miała w zasięgu.

Szyld „Niebiańskiej Uczty” górował nad okolicą, przyciągając wygłodniałe spojrzenia spacerujących turystów. Restauracja Bethany w zastraszającym tempie zyskiwała na popularności, dzięki jej wyśmienitej kuchni, a wolny stolik czasem należało zarezerwować z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Arianna nie mogła uwierzyć, że właśnie to miejsce — będące spełnieniem marzeń jej matki — ta kanalia wybrała na ich spotkanie. Jednak widok stojących przed wejściem uzbrojonych we włócznię drakain rozwiał wszystkie jej wątpliwości.

Córka Zeusa podpełzła pod zastygłe w bezruchu auto i wyciągnęła dwie strzały z kołczanu. Wychyliła się ponad maskę pojazdu, naciągnęła cięciwę i precyzyjnym strzałem zdjęła najpierw jedną drakainę, a potem drugą, nim ta zdążyła chociażby pomyśleć o wszczęciu alarmu.

Arianna uśmiechnęła się do siebie. Nie musiała mieć za ojca Apollina, by dorównać umiejętnościami jego dzieciom. Uzbrojona niczym Rambo podeszła pod wejście restauracji, ale zanim nacisnęła klamkę, drzwi same się przed nią otwarły. W progu stanął nastoletni heros o znajomej twarzy, ale jego nazwisko zagubiło się w zakamarku umysłu córki Zeusa zwanym „a co mnie to obchodzi”. 
Zmierzyła chłopak wyzywającym spojrzeniem, oceniając jego uzbrojenie i stwarzane zagrożenie, które wyceniła śmiesznie nisko. Śmiertelnicy nie stanowili dla niej żadnej przeszkody, problem w tym, że nie mogła z nimi walczyć, a stworzony konflikt interesów był niezwykle uciążliwy.

Heros machnął ręką, jakby zapraszał ja do siebie, i odsunął się na bok, by zrobić jej przejście. Główna sala pękała w szwach, lecz przeważającą większość stanowili śpiący z głowami we własnych talerzach ludzie. Centralne miejsce zajmował Frankie, otoczony przez grupę swoich sprzymierzeńców — innych herosów, drakainy, telchinów, a nawet karłowatego piekielnego ogara, który chłeptał zupę prosto z wazy.

— Jednak ci się udało. Byłem pewien, że ta zagadka przerośnie twoje skromne możliwości.

Przebiegłą twarzyczkę Frankiego rozjaśnił cwaniaczki uśmieszek. Przeczesał palcami schludnie ułożone włosy i wskazał jej miejsce naprzeciw siebie, nie zdejmując jednak buciorów ze stołu, by córka Zeusa mogła wąchać jego upaprane błotem podeszwy. Arianna nie mogła patrzeć na lepką breję skapującą na śnieżnobiały obrus jej mamy, dlatego siadając, zepchnęła nogi chłopaka. Przynajmniej wreszcie przestał się debilnie szczerzyć. Jego śmiechu warci gwardziści mocniej ścisnęli rączki swoich mieczy, jednak wciąż wyglądali, jakby przy pierwszej okazali zamierzali czmychnąć ze swoich posterunków.

— Jeżeli ty ją wymyśliłeś, nikt nie powinien mieć większych trudności z jej rozwikłaniem. — Uśmiechnęła się z wyższością. Żadna łasica nie będzie się z niej nabijać. — Jednak muszę przyznać, że było to zmyślne zagranie. Porządnie się zabezpieczyłeś.

— Prawda? — Dumnie rozejrzał się po restauracji, jakby co najmniej własnoręcznie ją zbudował. — Herosi są moją gwarancją, a miejsce z kolei utemperuje twój gniew. Przecież nie chcesz zniszczyć wymarzonego miejsca twojej matki, co nie?

— Co tu jest dla ciebie takiego ważnego?

— Tu rozpoczęło się moje pierwsze zadanie dla mojego pana.

— Świetnie — burknęła Arianna. Wprawdzie sama nie wiedziała, dlaczego o to zapytała, jeżeli zupełnie jej to nie obchodziło. — Gdzie on jest?

— Kto? — Niewinnie wzruszył ramionami. — Nie wiem, o kim mówisz.

— Dlatego, że jesteś taki tępy, czy raczej dlatego, że czekasz, aż stracę cierpliwości i zrzucę ci na głowę wszystkich twoich pomagierów? — Nachyliła się nad stołem, a jej niebieskie tęczówki przecięła ostrzegawcza błyskawica. — Gadaj, padalcu, gdzie jest Nick!?

— Nick? — powtórzył lakonicznie Frankie, niezbyt przyjęty zasłyszanymi groźbami. — Ten wyszczekany, irytujący heros, któremu gęba się nie zamyka? Nie widziałem go od czasów areny pod Kaczą Wyspą, gdy tak nieuprzejmie zniszczył tygodnie naszej ciężkiej pracy.

— Kłamiesz! — Z furią grzmotnęła pięścią w blat, a wytworzona energia rozsadziła porcelanową zastawę na pobliskich stołach. — Wiem, że tu jest. Prometeusz powiedział, że...

— Mam bliską ci osobę, przyjaciela. — Spojrzał wymownie na zdębiałą córkę Zeusa. Dla Frankiego ta chwila była niemal tak upajająca niczym zbliżająca się zagłada Olimpu. — Mniemam, że nie zdradził ci jego tożsamości.

— To, kogo...

Poderwała się z miejsca, ale zastygła w bezruchu, gdy w pomieszczeniu rozbrzmiał refren piosenki Bee Gees, „Stayin Alive”. Zdezorientowana rozejrzała się za źródłem dźwięku. Wzrokiem natrafiła na kieszeń jej spodni. Włożyła rękę do środka i wyciągnęła wibrujący telefon. Policzki zapłonęły jej ze wstydu, a że akurat dzisiaj zapomniała wyciszyć dzwonka!

— Mogę? — spytała — to moja mama.

— Nie krępuj się. — Machnął lekceważąco dłonią. — Mnie się nie śpieszy.

— To nie jest dobry moment, mamo — mruknęła Arianna do słuchawki, ignorując czyjś szyderczy śmiech za plecami. — Miałam właśnie zamordować tą gadającą gnidę... Nieważne, lepiej mi powiedz, czy zrobiliście to, o co was prosiłam... Tak? To świetnie... Zaraz, że co?

Uśmiech zamarł jej na ustach, powoli niczym w zwolnionym tempie odwróciła się w stronę Frankiego, a jego rozradowany wyraz twarzy był potwierdzeniem jej najgorszych koszmarów. Ciężko opadła z powrotem na krzesło, opierając ciążącą głowę na ręce. Serce tak przeraźliwie tłukło się jej w piersi, że słowa matki utonęły w utworzonym huku.

— Muszę kończyć, potem na mnie nawrzeszczysz — wydusiła przez ściśnięte gardło i wcisnęła czerwoną słuchawkę na wyświetlaczu.

Drżącą dłonią rzuciła telefon na stół i podniosła otumaniony wzrok na debilnie szczerzącego się chłopaka. Dawno nie czuła takiego niepokoju jak w tamtej chwili. Była bardziej przerażona, niż sugerowała to jej trzymana na uwięzi postawa.

— Dylan — powiedziała wreszcie Arianna, a jej głos był ostry niczym klinga przytroczonego do pasa miecza. — To jego przetrzymujecie.

— Nie wiem, czy masz takiego pecha w doborze przyjaciół, czy jednak umyślnie wybierasz takich głupków. — Frankie ryknął śmiechem, a jego obstawa mu zawtórowała. — Naprawdę, głupota tego śmiertelnika przekracza wszelkie dopuszczalne normy.

— W takim razie na twoją brakuje już skali.

— Twoja sytuacja chyba nie jest dogodna do takich odzywek, nie sądzisz? Jedno moje słowo, a ten śmiertelnik straci życie.

— Jedno moje, a ty stracisz swoje — warknęła Arianna. Nagły podmuch wiatru zwalił z nóg obstawę Frankiego niczym kula kręgle, nadając jedynie jej słowom więcej wiarygodności.  — Jeżeli grozisz, upewnij się, czy chociaż znajdujesz się w odpowiedniej do tego pozycji. Nierealne groźby nie robią na nikim wrażenia.

— Bez mojej pomocy nigdy nie znajdziesz swojego przyjaciela, więc opanuj się, dzikusie.

— Czego chcesz? — Odetchnęła głęboko, a wszelkie wybijające się ponad przyjęte zwyczaje anomalie natychmiast ucichły.

— Głowy, głowy Percy'ego Jacksona.

— Po co ci ona? — Nierozumnie zmarszczyła brwi. A to podobno Dylan był idiotą! — Jest pusta i nieatrakcyjna, w salonie raczej sobie jej nie powiesisz.

— Herosi lubią zbierać trofea. — Uśmiechnął się promiennie, jakby rzeczywiście planował udekorować swoje lokum czerepem syna Posejdona. — Ty będziesz mieć zajęcie, a ja ładną ozdobę. Masz czas do brzasku.

— Dobra, jedna urwana głowa o świcie. — Powstała z miejsca i przez nikogo niezatrzymywana skierowała się do wyjścia. — Rozumiem.

— Będę czekał na ciebie pod Empire State Building. Pamiętaj, o świcie!

Arianna poganiana słowami tej przebrzydłej łasicy wyszła na zewnątrz. Chłodny wiatr muskający jej skórę odrobinę ją otrzeźwił, poczuła się lepiej, pewniej. Zerknęła w stronę kierującego się na zachód słońca, miała mniej czasu, niż początkowo przypuszczała. Wymamrotał do siebie kilka słów i spacerowym krokiem ruszyła w stronę hotelu Plaza. Wybór pomiędzy Dylanem a Percym wcale nie był taki trudny, jak początkowo przypuszczała. Musiała tylko znaleźć wystarczający ostry topór i odrąbać głowę kuzynowi! Co w tym trudnego?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top