Rozdział 41.1

— Jesteś głupi — burknął pod nosem Nick, z nieskrywanym politowaniem dla marnej egzystencji Dylana spoglądając na niego, jak skakał po oszronionych głazach.

Im bardziej przyglądał się jego niekonwencjonalnemu, często zdumiewającemu zachowaniu, zaczynał wątpić, czy był w stanie wytrzymać w towarzystwie Dylana dłużej niż trzy minuty, nie życząc mu przy tym, by się wywrócił, odgryzł sobie język, wybił zęby i wreszcie się uspokoił. Lake Avenue pozostawili już za sobą, ale nie szczególnie daleko — przeszli może dwie przecznice. Zatrzymali się w Grant Parku na skrzyżowaniu High Street i Park Ave z niepodważalnego rozkazu Nicka, który nie przyjmował zażaleń, protestów ani dodatkowych pytań. Bezdyskusyjnie powołał się na samozwańczego przywódcę tej samobójczej eskapady. Odznaczył się odpowiednimi tytułami oraz wyróżnieniami i na pewno nie zamierzał deliberować nad jego kompetencjami z jakimś śmiertelnikiem. Przecież nie upadł aż tak nisko!

— A ty jesteś przemądrzały, ciągle narzekasz i uważasz się za lepszego od wszystkich. — Nick aż zaniemówił z zaskoczenia. Otworzył usta, by uraczyć tego imbecyla jakąś elokwentną odpowiedzią, jednak miał poważne problemy ze zebraniem myśli, dlatego jego respons ograniczył się do mało rezolutnej miny. — No to chyba skończyliśmy już się poznawać?

— Tak, możesz wracać do domu.

— Nie sądziłem, że potrafisz żartować.

Dylan parsknął mało wesołym, wymuszonym śmiechem. Przelotnie, przy wykonywaniu spektakularnego zeskoku zakończonego rewelacyjnym telemarkiem, spojrzał na poważnego syna Apollina i rozłożył szeroko ręce, jakby oczekiwał na owację na stojąco, a następnie grzecznie usiadł obok niego. Potrafił udawać normalnego... przez jakieś dwie minuty.

— Arianna potrzebuje pomocy. Nie widzę powodu, dla którego miałbym zawrócić.

— Zginiesz!

Nick poczerwieniał z rozsadzającego go poirytowania, miażdżąc w dłoniach rączkę wytrzymałego na jego niekontrolowane przypływy gniewu łuku. Po raz pierwszy cieszył się, że miał go przy sobie, inaczej mógłby zacisnąć ręce na tchawicy tego bęcwała.

— Czy to nie wystarczający dobry pretekst, żeby zawrócić?

— Hej! — Uniósł wskazujący palec niczym Pomysłowy Dobromir olśniony nagle błyskotliwą myślą. — Dlaczego tylko ja mam umierać? A ty to niby co?

— Herosi są bardziej wytrzymali, przygotowani na różne ewentualności i odpowiednio wyszkoleni. — Delikatnie powiódł palcami po cięciwie łuku, a wyraz jego twarzy stężał i spoważniał. Gdy ponownie się odezwał jego głos brzmiał zupełnie inaczej. — Podczas gdy śmiertelnicy są krusi, tchórzliwi i zdradzieccy!

— Eee... tak, ja nie zamierzam taki być, więc wyluzuj. — Uśmiechnął się pokrzepiająco, próbując uświadomić Nickowi, że nie tylko on miał ciężkie dzieciństwo. Nie odważył się jednak na podjęcie jakiegoś śmielszego działania. Na zaufanie musiał sobie dopiero zapracować. — Może nie potrafię ustrzelić mrówki ze stu jardów, ale mogę okazać się pomocny.

— To masz jakiś pomysł, bohaterze?

Nick westchnął z przytłaczającego zrezygnowania. Właśnie do niego dotarło, że Dylan był nie dość, że irytujący, to dodatkowo niewyobrażalnie uparty i nie pozbędzie się go tak łatwo.

— Nie, ale zapewne ty jakiś masz! Przecież jesteś taki... Eee no, jaki jesteś.

Zakreślił dłonią w powietrzu bliżej nieokreślony kształt, przypominający odganianie wyjątkowo natrętnej much, próbując zobrazować swoje myśli, które były równie chaotyczne, co jego ruchy.

— I ty twierdzisz, że możesz być pomocny? Jeżeli tą formą pomocy jest twoje towarzystwo, to mam nadzieję, że zabiją nas zza najbliższym zakrętem.

— To, jaki jest plan?

— Muszę... — Westchnął ze zrezygnowania. Nie mógł uwierzyć, że dobrowolnie godził się na te wielogodzinne tortury! — Zadzwonić.

— Tam jest... — Urwał, przypominając sobie, że herosi są zbyt czadowi na używanie takich pospolitych urządzeń jak budka telefoniczna. — Miałeś na myśli gramofon? Nie, czekaj! Ibufon?

— IRY-fon! — Nick zacisnął dłonie w pięści. Jak on miał pracować z takim głupkiem? Przecież jego towarzystwo szkodliwie wpływało na poziom inteligencji! Nawet odliczenie w myślach do tryliona, nie pozwoliłoby mu się uspokoić. — Może uda nam się połączyć z Arianną albo przynajmniej zobaczyć coś, co pomoże nam do niej dotrzeć.

— Ale...

— Ale... — Pośpiesznie przerwał Dylanowi, nim ten zdążył wtrącić coś równie nieprzydatnego, jak i irytującego — ...potrzebuję do tego wody, światła i miejsca, gdzie nie kręcą się śmiertelnicy.

— Mam pewną propozycję. — Nick spojrzał na niego z powątpiewaniem. Ani trochę nie podobał mu się ten przebiegły uśmieszek Dylana. — Mam nadzieję, że lubisz grochówkę, bo zapraszam cię na obiad!

***

Nick czuł, że to nie skończy się dobrze. Wiedział to już od momentu, gdy stanęli przed sierocińcem. Patrząc na odrapany budynek, stojący w asyście równie zniszczonych domów i otoczony płotem z żelazną, przeraźliwie skrzypiącą na wietrze furtką, nachodziły go dręczące wyrzuty sumienia. Nie wyobrażał sobie, by mógł tu mieszkać przez jeden dzień, a co dopiero przez długie lata, aż do osiągnięcia pełnoletności. Zerkając ukradkowo na Dylana, zastanawiał się, jak się czuł ze świadomością, że własna matka go tu oddała? Czy próbował się z nią skontaktować od tego czasu? Czy widział ją ponownie od tego zdarzenia?

Nick również nie miał szczęśliwej rodziny — ona nawet nie była normalna. Jego wiecznie nieobecny ojciec był bogiem — nieśmiertelnym, lekkomyślnym i nieustannie faworyzującym jego starszego brata. Z kolei jego matka odgrywała rolę tego rygorystycznego, nadopiekuńczego rodzica, który ciągle był niezadowolony, grymasi i wymaga cudów na kiju od swoich pociech. Co Nick zapamiętał z dzieciństwa? Zgrzytanie zębami! Gdy to Blake ponownie dostawał wypasiony prezent, ojciec zabierał jego brata na Olimp, a on zostawał w domu z mamą, wysłuchując jej niekończących się monologów o jego bezmyślności i bezbrzeżnej głupocie! No cóż, w ostateczności miał gdzie spać, dbano o jego bezpieczeństwo i kochano go na swój dziwny, pokrętny sposób. Dylan nie miał nawet tego, a przynajmniej od momentu, gdy zmarł jego ojciec.

— Eee, to, co tu robimy? — odezwał się niechętnie Nick.

Od dobrych dziesięciu minut stali na chodniku po drugiej stronie ulicy, czekając, bogowie wiedzą, na co i nie zanosiło się, by wkrótce mieli się ruszyć z miejsca. Nick nigdy nie był specjalnie cierpliwy, a tkwienie w śniegu po kostki, lodowaty wiatr boleśnie tnący jego skórę i głowa pełna uciążliwych myśli, nie ułatwiały mu przeżycia w tej dość nieprzewidzianej sytuacji. Poza tym robiło się już późno. W zimie zmrok zapadał wyjątkowo szybko, o ile chcieli poczynić jakieś postępy w poszukiwaniach, musieli się śpieszyć. Noc była gwarancją wpakowania się problemy, a ranni, złapani lub martwi na niewiele zdaliby się Ariannie.

— Już niedługo — mruknął, zerkając na tandetny zegarek z chińskiego marketu na swoim nadgarstku. Przytaknął sobie głową i zaskakująco poważnie spojrzał na Nicka. — Cokolwiek się wydarzy, nie ruszaj się stąd. Czekaj tu, aż po ciebie wrócę.

— Co ty bredzisz? Na co my właściwie czekamy?

— Na nich.

Wzrok Nicka powędrował w kierunku wskazywanym przez Dylana, natrafiając na grupę zwyczajnych nastolatków. Było ich pięciu może sześciu, ale każdy z nich przypominał szkolnego chuligana, który zabiera pierwszakom drugie śniadanie, znęca się nad słabszymi i ma mózg wielkości orzeszka ziemnego. Ich głupkowate śmiechy było już słychać z drugiego końca ulicy.

— Nie ruszaj się stąd. — Nick obojętnie wzruszył ramionami. Był tak zaskoczony całą sytuacją, że nawet nie przyszło mu przez myśl, by poprosić o jakieś objaśnienia. — Zaraz wracam.

Dylan dziarskim krokiem przekroczył ulice, pozostawiając osłupiałego syna Apollina za plecami. Nie zdążył dojść do furtki, wytaczającej granicę posiadłości sierocińca, gdy zauważyła go banda chłopców. Jeden z nich — najgłupszy z nich, bo pełniący funkcję lidera — krzyknął coś do pozostałych i wszyscy momentalnie otoczyli Dylana niczym wygłodniałe hieny swoją ofiarę. Nick stał za daleko, by mógł usłyszeć, co było tematem pogawędki śmiertelników, ale z powodzeniem był w stanie sobie wyobrazić, co miało się wkrótce wydarzyć.

Początkowo było całkiem spokojnie i cywilizowanie. Tamci się śmiali i szydzili, a Dylan stał, wzruszał ramionami i wodził wzrokiem od jednej twarzy do drugiej. Wreszcie musiał powiedzieć coś, co dotkliwie uderzyło w czuły punkt lidera grupy, który nagle zamilkł i dorodnie poczerwieniał. Przedstawienie dopiero się rozkręcało!

Któryś z chłopców pchnął Dylana. Zachwiał się na nogach, ale jakoś udało mu się zachować równowagę, co szczególnie nie spodobało się reszcie gamoni. Kolejne ataki nadeszły z większą siłą i częstotliwością, wkrótce powalając Dylana na ziemię.

Nick przeklął pod nosem po starogrecku. Rozejrzał się wzdłuż ulicy, ale jak na złość okolica wydawała się kompletnie pusta, zapomniana przez całą resztę świata. Próbował zmusić się do tkwienia w miejscu, przecież bójki śmiertelników nic go nie obchodziły, a poza tym wyraźnie nakazano mu się nie wtrącać. Mieli przewagę liczebną, nie mógł nic zrobić, prawda?

— Cholera — mruknął, będąc już w połowie drogi dzielącej go od celu.

Nie bardzo myślał, co robił, ale adrenalina krążąca w jego krwiobiegu popchnęła go w centrum zamieszania. Podszedł do nich niezauważony. Nie zastanawiając się zbytnio nad konsekwencjami, chwycił łuk oburącz i zdzielił nim najroślejszego chłopaka w zgięcie kolana. Siła ciosu zwaliła go z nóg, więcej nie próbował się podnieść. Jego koleżcy zamarli w niemym szoku. Tępo wpatrywali się w kompana, zbyt oszołomieni, by zorientować się, co się wydarzyło. Nick nie czekał, aż zostanie należycie przedstawiony, odwrócił się za prawym barkiem i biorąc szeroki zamach łukiem, uderzył następnego przeciwnika w plecy. Od zderzenia zadrżało mu całe ramię, wzmocnił uścisk na rączce łuku i zamachnął się na następną osobę, sprytnie podcinając jej nogi. Trzech miał już z głowy!

— Co tu się dzieje? — Z sierocińca wybiegła młoda kobieta z kręconymi jak sprężyna włosami. Bladość jej skóry wyraźnie kontrastowała z jej zaróżowionymi od biegu policzkami. — Natychmiast przestańcie.

Nick rozluźnił ramiona i opuścił ręce wzdłuż ciała. Gniewnie spojrzał na zwijających się z bólu chłopców. Miał ochotę ich wyśmiać! Tacy wielcy, a jęczeli jak małe dzieci! Opiekunka była już przy furtce, gdy Dylan niespodziewanie wyrwał mu łuk z ręki i zaczął nim wymachiwać niczym maczugą. Z podbitym okiem wyglądał jak jaskiniowiec z epoki kamienia łupanego!

— Na litość boską! Coś ty, Bennett znowu zrobił? Chłopcy, wejdźcie natychmiast do środka. A ty — długim paluchem wskazała na Dylana — idź prosto do gabinetu dyrektorki i poczekaj tam na mnie. — Energicznie odwróciła się w stronę Nicka i podejrzliwie przymrużyła powieki, szacując, jaka część winy spoczywała na barkach nieznanego jej chłopaka. — Kim jesteś?

— Ja... ja... — Syn Apollina przelotnie spojrzał na kręcącego przecząco głową Dylana. Nie był pewien, co to miało oznaczać, dlatego musiał zdać się na sztukę improwizacji. — Tylko tędy przechodziłem? Tak właśnie było! I teraz muszę już iść tam... gdzie miałem być.

— Niech będzie. — Kobieta zmierzyła go jeszcze jednym ostrym spojrzeniem i westchnęła ze zrezygnowaniem. — Ruszaj się, Bennett. Co tak stoisz? Wpakowałeś się w poważne tarapaty!

Trajkotała, aż zamknęły się za nią drzwi sierocińca i ulica ponownie pogrążyła się w błogiej ciszy. Nick przez jakiś czas stał w miejscu. Myśli błyskawicznie galopowały przez jego głowę, wymykając mu się z rąk, nim zdążył je pochwycić i przeanalizować. Nie bardzo wiedział, czy cała sytuacja go złościła, czy raczej śmieszyła? Przez całe życie unikał świata śmiertelników i wszystkiego, co się z nim wiązało, a dzisiaj dobrowolnie i bezmyślnie rzucił się w sam środek jakiegoś tandetnego melodramatu!

Wreszcie otrząsnął się z szoku. Zmusił się do ruchu. Najpierw jeden krok, potem dwa następne przyszły mu już z większą łatwością. Podniósł z ziemi swój łuk — wypuszczony z rąk Dylana zaraz po przybyciu opiekunki — i bez zbędnego ociągania opuścił miejsce zbrodni. Przycupnął w strategicznym miejscu po przeciwnej stronie ulicy, starając się nie spuszczać z oczu wejścia do sierocińca.

— Miałem tu na niego czekać, no nie? — Spojrzał za siebie, jakby oczekiwał, że ktoś mu odpowie na to pytanie. — Zaczynam gadać do siebie. To nie jest normalne nawet jak na nas.

Roześmiał się pod nosem z własnej głupoty i zamilkł. Brakowało mu czyjegoś towarzystwa. Nie, nie czyjegoś, ale konkretnej, denerwującej jak piasek w sandałach greka osoby. Przez minione tygodnie otaczało go mnóstwo ludzi, zaniepokojonych jego stanem zdrowia. No cóż, raczej rzadko kiedy, ma się okazję poznać kogoś, kto przeżył bliskie spotkanie z tryliardem kilowoltów. Nieustannie zasypywano go pytaniami o samopoczucie, a najmniejszy grymas wykrzywiający jego twarz brano za objaw rychłego końca. Nawet jego rodzeństwo okazywało mu żenująco dużo wsparcia, zupełnie jakby był nieuleczalnie chory i chciano mu umilić ostatnie godziny na tym ziemskim padole. I, mimo że jego imię niezmiennie znajdowało się w centrum zainteresowania, Nick czuł się niewyobrażalnie samotny i opuszczony.

Długo zastanawiał się nad przyczyną swojego stanu. Względnie miał wszystko, czego potrzebował, a jednak wciąż mu czegoś brakowało. I tym razem jedzenie — od zawsze będące magicznym rozwiązaniem na wszelkie dolegliwości — nie mogło załatać odczuwanej pustki. Arianna Mason, córka Zeusa, była jego przekleństwem, synonimem problemów i przeklętą gwarancją kłopotów, ale była również jego jedyną, prawdziwą przyjaciółką i kimś znacznie więcej. Nigdy jej tego nie powiedział, nie miał na to odwagi. Obawiał się reakcji Arianny, nie potrafił przewidzieć, jak się zachowa, dlatego milczał, wmawiając sobie, że miał na to wystarczająco dużo czasu. Jak się okazało, nie miał. Arianna zniknęła bez śladu, a on mógł nie mieć kolejny szansy, by z nią porozmawiać.

— Masz taką minę, jakbyś miał się rozpłakać.

Nick podniósł nieobecny wzrok na stojącego nad nim Dylana. Nie sądził, że zobaczy go tak szybko i to w tak dobrym stanie. Z bójki wyszedł jedynie z podbitym okiem. To niebywały sukces jak na niego, zazwyczaj przez tygodnie kurował się z doznanych obrażeń.

— Jesteś idiotą, większym niż sądziłem, a to wyczyn, bo wyceniłem twój poziom inteligencji szczególnie nisko.

— Chciałeś zadzwonić? — Nick przytaknął. Wyraził taką chęć już w Grant Parku, więc nie rozumiał, skąd się nagle wzięło to durne pytanie. — No to w takim razie to był jedyny sposób, żeby dostać się do kuchni.

— Jakiej znowu kuchni?

— W sierocińcu. — Machnął w kierunku budynku za swoimi plecami, jakby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości. — Za wszczęcie bójki musiałem otrzymać nauczkę, a że takie rozróby są tu na porządku dziennym i nikt szczególnie nie ucierpiał, to dostałem miesiąc kary jako pomoc kuchenna.

— Zaraz, zaraz, znaczy się, że ty to planowałeś?

— Tak.

Dylan wyprostował się i uśmiechnął się dumnie. Kto by się spodziewał po nim takiej wyrafinowanej przebiegłości?

— Chciałeś dać się pobić, po to, by otrzymać szlaban? — Ponownie spotkał się z klarownym potwierdzeniem jego przypuszczeń. — Jesteś nienormalny.

— Chodź, kuchnia powinna być już pusta.

— Skąd mogłeś wiedzieć, że to akurat ciebie ukarzą?

Nick nie do końca przekonany do pomysłu Dylana wspaniałomyślnie pozwolił mu się wtajemniczyć w resztę planu, nie tracąc jednak czujności. Był gotów znokautować każdego kolejnego śmiertelnika, który na niego naskoczy, niezależnie czy to będzie zasmarkany gówniarz z lizakiem, czy dzieciak napakowany jak Vin Diesel. Nie ufał im wszystkim, a zwłaszcza temu świrniętemu chłopakowi, który szedł pół metra przed nim.

— Raczej nie wyglądasz na kogoś, kto mógłby skrzywdzić bandę przerośniętych nastolatków.

— Odkąd się tu pojawiłem, obarczano mnie winą za wszystko, co tu się wydarzyło. Dla dyrektorki nie miało znaczenia, czy w ogóle byłem w tym czasie na miejscu. Liczyło się dla niej ukaranie kogoś ku przestrodze innych, a że ja zawsze sprawiałem mnóstwem problemów, nie miała większych oporów, by mnie ukarać.

Dylan bezwiednie wzruszył ramionami. Zdążył się już do tego przyzwyczaić. Przeszedł przez furtkę i poruszając się po wydeptanej ścieżce, biegnącej wzdłuż szczerbatego parkanu, dotarł do tylnego wejścia sierocińca. Uniósł zaciśniętą w dłoń pięść, na co Nick natychmiast zareagował, zamierając w ruchu niczym po skrzyżowaniu spojrzeń z Meduzą. Dylan wyszczerzył się głupawo. Zawsze chciał to zrobić! Polecił Nickowi tutaj poczekać, a sam ostrożnie wszedł do środka. Syn Apollina nie mógł długo nacieszyć się samotnością i spokojem, gdyż Dylan wrócił po niecałych dwudziestu sekundach, niosąc ze sobą radosną nowinę.

— Nikogo nie ma, pośpiesz się.

Nick wymamrotał kolejne przekleństwo i bez zbędnej zwłoki wkroczył w mury sierocińca, delikatnie zamykając za sobą drzwi. W jego nozdrza momentalnie uderzył drażniący zapach grochu. Odruchowo zatkał nos i rozejrzał się po przedpotopowej kuchni. Była równie odrażająca, co całe to miejsce, z przestarzałym sprzętem, osmalonymi od dymu ścianami i żarówką zwisającą z sufitu na jednym kablu i odgrywającą rolę lampy. Jednak najbardziej przerażający, śniący się w koszmarach po nocach widok prezentował zlew, który gdzieś na pewno tam był, przykryty stosem brudnych półmisków, poobijanych szklanek i zniszczonych sztućców.

Nick nie miał pojęcia, dzięki jakiemu fizycznemu prawu ta chwiejna konstrukcja wciąż stała — nigdy nie był orłem w ścisłych przedmiotach i w ogóle nauce — ale na wszelki wypadek wstrzymał oddech, gdy ją wymijał. Reszta pomieszczenia nie przedstawiała się, aż tak tragicznie, ale wciąż napawała obrzydzeniem i prosiła się, aby zadzwonić po sanepid.

— Bogowie — jęknął Nick stłumionym przez emocje głosem. Potrząsnął głową z niedowierzaniem, ale to wcale mu nie pomogło zrozumieć, jak ktokolwiek mógł mieszkać w takich warunkach. — Nawet najgorszego wroga bym tu nie zamknął.

— Nie przesadzaj, nie jest najgorzej. Chyba nie widziałeś innych sierocińców w tym mieście, jeżeli sądzisz, że tu jest tragicznie.

— Nie miałem tej wątpliwej przyjemności. — Skrzywił się z niesmakiem. Obawiał się, że nigdy już nie przegoni tego wstrętnego obrazu sprzed oczu. — Dobra, jak to miejsce ma nam pomóc?

— O... tak!

Dylan odkręcił kurek z wodą. Nick odwrócił się w stronę biegnącej wzdłuż ściany metalowej rurki, która zaczęła wydawać irytujące dźwięki, jakby w środku biegło stado myszy i wcale nie zdziwiłby się, gdyby to przypuszczenie okazało się prawdą. Nachylił się, by lepiej się temu przyjrzeć, akurat w momencie, gdy z niewielkiej szpary trysnęła woda, ochlapując mu twarz. Zmielił w ustach przekleństwo i przetarł rękawem oczy. Już miał zwyzywać podśmiewującego się z niego Dylana, gdy jego uwagę przykuła... tęcza! Światło padające z tej miernej żarówki, fortunnie padało na wytworzoną mgiełkę pod odpowiednim kątem, załamując się i tworząc prawdziwą tęczę.

— Nada się?

— Zaraz się przekonamy. — Nick nerwowo przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu złotej drachmy. Wymamrotał coś pod nosem i wziął głęboki oddech dla uspokojenia, nim ponownie się odezwał. — Bogini Iris, przyjmij moją ofiarę. — Drżącą dłonią wrzucił monetę do tęczy. Ku jego uldze nie wypadła z drugiej strony. — Proszę, pokaż mi Ariannę Mason, w jakiejkolwiek dziurze teraz siedzi.

Obraz zatrzeszczał, jak źle nastawiony odbiornik telewizyjny z dwudziestego wieku, zafalował i drastycznie pociemniał. Chwilę zajęło Nickowi nim dostosował wzrok do panujących warunków i udało mu się dostrzec coś więcej poza ciemną, rozmazaną plamą. Widok nie był ani szczególnie pomocny, ani napawający optymizmem.

W iryfonie widział długi, mroczny korytarz oświetlony mizernym blaskiem pochodni, kamienne ściany, drewniane masywne drzwi prowadzące jak do lochów w średniowieczu i żadnego śladu po Ariannie! Poczuł się rozczarowany. Liczył... sam nie wiedział właściwie na co, ale chyba na jakąś niepozorną wskazówkę, która popchnęłaby ich dochodzenie do przodu. Tak to nadal tkwili w szambie po uszy, a na dodatek kończył im się tlen.

Nick wyprostował się z zawodem, już miał machnąć ręką, by przerwać połączenie, gdy na końcu korytarza coś się poruszyło. Początkowo postacie przypominały bezkształtne plamy na tle otaczającej ciemności, dopiero potem zaczęły wyrastać im ręce, nogi i ogromne cielska. Dwaj Lajstrygonowie — przebrani w ludzką formę — tachali między sobą nieruchome, ubroczone krwią ciało. Głowa tego nieszczęśnika bezwładnie zwisiała pomiędzy jego ramionami, kołysząc się w rytm żwawych kroków potworów. Nagle z mroku wyskoczyła jakaś paskudna kreatura, kłapnął paszczą i zerwało połączenie.

— Mam dwie wiadomości, dobra i złą — odezwał się Nick, spoglądając na przeraźliwie bladego Dylana. — Którą chcesz najpierw usłyszeć?

— Zdecydowanie dobrą.

— Arianna żyje.

— Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że ten bezwładny worek ziemniaków to była ona? — Nick sztywno przytaknął głową. Na samo wspomnienie wzbierała się w nim niepohamowana furia. Ktokolwiek stał za tym bestialstwem, srogo mu za to zapłaci. — To jaka jest zła wiadomość?

— Nie mam pojęcia, gdzie się znajduje.

— To co teraz?

— Istnieje tylko jedna osoba, która może nam pomóc. Miałem nadzieję, że uda nam się tego uniknąć, ale obawiam się, że nie mamy wyboru i jeszcze tego pożałuję.

— O kim ty mówisz?

Dylan nic z tego nie rozumiał. Czuł się fatalnie po tym, co zobaczył i nawet jego optymizm i energia gdzieś się ulotniły.

— O moim ojcu — oświadczył ponuro Nick. Nie znosił zaciągać długów u bogów, to nigdy dla nikogo dobrze się nie skończyło, ale w obecnej sytuacji nie miał lepszego pomysłu.

— Ale mówiłeś, że...

— Wiem, co mówiłem! Bogowie są zajęci, ciężko ich złapać i wysoko się cenią, ale Apollo jest naszą ostatnią nadzieją na powodzenie. — Spuścił z siebie powietrze, starając się zapanować nad irytacją i drastycznie skaczącym słupkiem paniki. Spojrzał na zegarek i przeklął pod nosem. Nie mieli już dużo czasu. — Chodź, musimy się śpieszyć.

— Ja nie mogę, idź sam.

— Co? Dlaczego? — Zatrzymał się w progu kuchni i spojrzał na Dylana jak na idiotę. — Naprawdę nie mamy czasu na dyskusję, wyjaśnisz mi po drodze.

— Muszę tu posprzątać. — Wskazał na górę talerzy, którą dotychczas z powodzeniem udawało mu się omijać wzrokiem. — To jest moja kara. Dyrektora wyraziła się wystarczająco jasno, co się stanie, gdy tego nie zrobię. Przykro mi, Nick, ale musisz iść sam.

— A niech cię Zeus piorunem trzaśnie! Dobra. — Odłożył łuk na wolny blat, ściągnął kurtkę i podwinął rękawy pod same łokcie. — Pomogę ci, ale wciąż jesteś idiotą. 

— Dlaczego?

— Byłeś gotowy dla Arianny dać sobie roztrzaskać głowę. Myślę, że mogę zrobić dla ciebie chociaż tyle, ale obiecuję ci, że jak nie zdążymy, to będziesz na kolanach biegł za rydwanem mojego ojca!

***

Świat zawirował Ariannie przed oczami, gdy wreszcie zmusiła się do uchylenia powiek. Przez kilka zdających trwać całą wieczność sekund nie mogła przypomnieć sobie, gdzie się znajdowała. Skrycie liczyła, że wreszcie umarła, a jej cierpienie dobiegło końca. Niestety jej powracających do żywych umysł zaczął wyłapywać kolejne sygnały rozdzierające na strzępy jej pobożne życzenia. Choć jej odrętwiałe ciało znajdowało się już na skraju wytrzymałości, a jej krew zrosiła wszystkie kamienie w tej celi, to wciąż żyła!

— Dłużej nie dam rady — wymamrotała do siebie pod nosem. — Zrobię, co chcą, tylko niech mnie wypuszczą.

Zamilkła, nadsłuchując, czy nikt nie nadchodził. Czasem naiwnie wierzyła, że ktoś usłyszy jej płaczliwe wyznanie i ten koszmar się skończy. Zabiorą ją stąd, wykona brudną robotę i dadzą jej święty spokój. Jednak nikt nigdy jej nie słyszał, nikt nigdy nie przychodził, a ta męczarnia nie miała końca. Nie było stąd wyjścia ani cienia szansy na ucieczkę. Nawet gdyby jej nie pilnowano i pozostawiono wszystkie drzwi otwarte na oścież, Arianna nie miałaby siły, by samodzielnie się stąd wydostać.

Przez większość pobytu w celi i tak była nieświadoma tego, co się działo wokół niej — od bólu i nadmiernej utraty krwi mdlała — a gdy była przytomna, wyzywała każdego, kogo sobie przypomniała. Chejrona — za ten dzień, w którym wysłał ją na tę cholerną misję, choć doskonale wiedział, że nie była na to gotowa. Nicka, który ją porzucił, gdy najbardziej go potrzebowała. Percy'ego, bo jej uległ i pozwolił jej iść samotnie do tej zbrojowni. Dylana, bo był tylko śmiertelnikiem i nie mógł jej pomóc. Zeusa, bo był potężny, nieznośny i to wyłącznie z jego powodu cierpiała, a przede wszystkim był jej ojcem i zupełnie go nie obchodziło, że jego jedyna córka umrze w jakiejś zatęchłej dziurze w kałuży własnej krwi!

— Nienawidzę ich wszystkich! — wycedziła przez zaciśnięte zęby. Wykorzystując czający się w niej gniew, szarpnęła się do góry, usiadła i oparła się o ścianę. — Nie-na-widzę. Rozumiecie!?

Mocno zacisnęła powieki, nie chcąc pozwolić łzom bezsilności spłynąć po policzkach. Nie miała już sił na dalszą, bezsensowną walkę, stawienie oporu, ale również brakowało jej odwagi, by zgodzić się na stawiane warunki. Nie miała odwagi, by potem zmierzyć się z konsekwencjami swojej decyzji. Była tchórzem i ta myśl najbardziej ją drażniła, gdyż przez całe życie wmawiała sobie, że było inaczej i zawiodła samą siebie.

— Arianno!

Wzdrygnęła się, słysząc ociekający kpiną głos, cichszy niż liście szeleszczące na wietrze. Próbowała sobie wmówić, że tylko sobie to wyobraziła. Od zamknięcia w ciemności zaczynała wariować, przecież nawet gadała już sama do siebie! Słyszenie nieistniejącego głosu nie byłoby niczym dziwnym, prawda?

Nerwowo przełknęła ślinę i nieprzytomnie rozejrzała się po przedzielonym jej na własność pomieszczeniu. Cela nie była duża, doskonale widziała każdy jej kąt, dlatego nieco się uspokoiła, gdy uświadomiła sobie, że wciąż była sama.

— Arianno, dlaczego płaczesz? — Głos ponownie rozbrzmiał w ciszy, lecz tym razem zdecydowanie bliżej, wyraźniej i głośniej. Nadchodził. — Chcę ci tylko pomóc.

— Odejdź ode mnie!

— Arianno. — Urwał, dławiąc się własnym, szyderczym śmiechem. Bawiła go jej słabość, rozpacz i desperacja. To dodawało mu sił. — Dlaczego się męczysz? Bogowie cię porzucili, zapomnieli o tobie, nie warto cierpieć dla kogoś takiego. Wypowiedz magiczne słowo, a to wszystko się skończy.

— Zostaw mnie w spokoju — szepnęła i skuliła się w kącie, gdy drzwi celi otwarły się z rozmachem, a blask światła ją oślepił. Jej koszmar zaczynał się od nowa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top