Rozdział 4
Świat zawirował Ariannie przed oczami, gdy uchyliła powieki. Łapczywie wciągnęła powietrze do płuc i gwałtownie podniosła się do góry, jakby ciągnięta przez jakąś niewdzialną siłę. Skrzywiła się z odrazą. Wszystko ją bolało, włącznie z wnętrznościami, a głowa to już w ogóle chciała jej eksplodować, jak przepełniony helem balon!
Odetchnęła głęboko, wciągając do płuc błogie powietrze. Nie sądziła, że oddychanie może sprawić człowiekowi tyle przyjemności. Widocznie trzeba otrzeć się o śmierć, by to zrozumieć. Spuściła nogi na posadzkę i z zainteresowaniem rozejrzała się po pomieszczeniu.
Znajdowała się w jakimś dziwacznym salonie pełnym różnych gratów wystawionych niczym trofea na ścianach. Przez otwarte na oścież okiennice, przyjemnie chłodny wiatr niósł ze sobą zapach spalonej od słońca trawy i dojrzałych owoców. Gdzieś tam w oddali dało się słyszeć śmiechy bandy dzieciaków, bawiących się na pewno lepiej niż teraz Arianna. Z wysiłkiem dźwignęła się z miejsca. Odgarnęła włosy z twarzy i nieporadnie ruszyła w stronę uchylonych drzwi, szurając stopami o podłogę, jakby jej buty wykonano z cementu zamiast gumy. Przystanęła w progu i zaniemówiła z wrażenia na widok tak urokliwego pejzażu.
Przed nią rozciągała się dolinka porośnięta bujną, zieloną trawą, ciągnąca się aż do połyskujących w blasku słonecznym wód morza. Dwanaście domków rodem wyciągniętych ze starożytności ustawiono wkoło wielkiego paleniska. Nieopodal wznosiło się wzgórze. Na jego szczycie znajdował się pawilon otoczony białymi greckimi kolumnami. Stało w nim kilkanaście kamiennych stolików. Ponadto dostrzegła piaszczyste boisko, gdzie dzieci w pomarańczowych koszulkach grały w siatkówkę, jezioro, po którym pływały kajaki, kuszący tajemniczy, zielony las, połyskującą na czerwono ściankę wspinaczkową, arenę oraz uprawę soczystych truskawek.
Arianna znieruchomiała z zaskoczenia. Nie mogła uwierzyć, że tak przepiękny krajobraz krył się na Manhattanie! Miejscu pełnym wieżowców, ulicznych zatorów i dławiącego smogu.
Na werandzie dostrzegła dwóch mężczyzn skupionych na karcianej partii. Arianna przypatrywała im się w milczeniu. Wreszcie była zmuszona, by bezpretensjonalnie się do nich przysiąść. Jeszcze chwila i na własnej skórze przekonałaby się o temperaturze nagrzanych desek. Wolała oszczędzić sobie wstydu.
— O proszę — mruknął beznamiętnie niski, tłuściutki mężczyzna, nawet nie podnosząc załzawionych oczu znad kart. — To ta wypluta przez Starego Wodorosta.
— Jak się czujesz, Arianno? — odezwał się uprzejmie drugi z mężczyzn.
— Bywało lepiej. — Zmierzyła przenikliwym wzrokiem obu mężczyzn. Coś jej nie tutaj pasowało. Kryło się w nich coś więcej, coś czego jeszcze nie pojmowała. — Umarłam?
— Nie, drogie dziecko, jesteś w Obozie Herosów.
— Ale miałaś doskonały pomysł z tym samobójstwem, najlepszy jaki kiedykolwiek będziesz mieć. — Tłusty facecik wściekle rzucił kartami na stół, klnąc pod nosem w jakimś dziwnym języku, który Arianna o dziwo zrozumiała. Jednak jego słowa nie były warte przytoczenia, słownik wulgaryzmów mógłby się przy nim schować! — Zaoszczędziłabyś nam, sobie i w ogóle wszystkim, problemu. Nie mogłaś utonąć?
— Panie D.
Głos drugiego z mężczyzn zadrżał z poirytowania. Gniewnie spojrzał na tłuściutkiego gościa, który momentalnie zamilkł. Sięgnął po dietetyczną colę ze stolika i pociągnął z puszki porządnego łyka. Skrzywił się paskudnie i założył ręce pod brodą, świdrując Ariannę napastliwym spojrzeniem. Dziwnie pachniał, a raczej niespotykanie — latem i pędem winorośli. Woda kolońska jakiej nie znajdziecie na sklepowych półkach!
— No dobra — mruknął owy Pan D. Pstryknął palcami, a przed nim pojawił się kosz dojrzałych owoców, wyglądających jakby miały zaraz eksplodować słodkim sokiem. — W ostateczności uratowały ją Najady. Hura? Nie oczekuj ode mnie więcej entuzjazmu. Nie lubię cię ani tego koszmarnego miejsca.
— Nie zna mnie pan — burknęła chłodno Arianna. — Widzi mnie pan po raz pierwszy w życiu!
— Wiem o tobie więcej, niż bym tego chciał. — Wepchnął sobie do ust winogrono. Odchrząknął i wykrzywił się groteskowo, naśladując czyjś głosik. Musiał mieć wrodzony talent do modulacji głosem, gdyż przemówił wysokim, czystym kobiecym głosem. — „Będzie afera, mówię ci braciszku! Szykuje się niezłe bagno, aż zazdroszczę ci tej kary”. Bla bla bla. Mówiono o tobie na długo przed tym, jak się tu pojawiłaś!
— Kto o mnie mówił? I dlaczego o mnie mówiono? Czy ktoś może mi łaskawie wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi? — Zatoczyła ręką bezładny krąg nad głową, mając na myśli wszystko, co dotychczas się wydarzyło, włącznie z wyczarowaniem owoców z próżni. — Nic z tego nie rozumiem! Mam wrażenie, że wszyscy w tym miejscu porządnie rąbnęli się w głowę! Czy trafiłam do domu wariatów?
— To nie takie dalekie od prawdy — prychnął Pan D. — Nigdzie nie może być gorzej niż tu.
— Arianno, jesteś herosem, istotą półkrwi albo półbogiem, jak tam kto woli — wyjaśnił rzeczowo mężczyzna siedzący w wózku inwalidzkim. — Twoim ojcem jest jeden z olimpijskich bogów.
Arianna parsknęła mało wesołym śmiechem. To wszystko... jak najbardziej miało sens. I to ją przerażało. Nie mogła uwierzyć, że jej ojcem był jakiś nieśmiertelny gościu, siedzący na chmurce, owinięty chitonem jak ręcznikiem i popijający nektar ze złotego kielicha. Wzdrygnęła się na samo wyobrażenie. Nie chciała teraz ani nigdy o tym myśleć.
— Ha! A ty to niby kto?! — Obcesowo wskazała na Pana D. — Dionizos?
— Doprawdy, cóż za odkrycie! Jak na to wpadłaś? — Ponownie pstryknął palcami. Tym razem karty zebrały się w jedną kupkę i same zaczęły się tasować, przygotowując się do kolejnej partii remika. — Na pewno ten mały móżdżek pod czaszką nie był specjalnie pomocny, no nie?
— Pan D. — kontynuował Chejron, gromiąc wzrokiem Dionizosa. — Jest kierownikiem obozu.
— I najbardziej nieszczęśliwym bogiem na świecie.
— Świetnie — mruknęła Arianna, obserwując lewitujące karty w powietrzu. To nie było coś, z czym spotykała się na co dzień. — To, kto jest moim ojcem?
— AHA! — wykrzyknął niespodziewanie Pan D. z głupawym uśmiechem przyklejonym do ust.
— Aha, co?
Dionizos zgromił ją wzrokiem za tę bezczelność, ale nic już więcej nie powiedział. Wychowanie młodych herosów należało do kompetencji Chejron. On był tutaj tylko od siedzenia, narzekania i przeklinania dnia, w którym się tu znalazł.
— Tego nikt nie wie. — Machnął ręką na Pana D. Ten na pewno wiedział, ale chyba niekoniecznie mógł się podzielić tą informacją z Arianną. — Do czasu, aż się nie ujawni, o ile się ujawni, zamieszkasz w domku pana Hermesa. On z radością przyjmuje wszystkich nowych obozowiczów.
— Bóg złodziei — mruknęła posępnie Arianna.
Teraz nieznużone wykłady matki na temat poszczególnych bóstw mogły się okazać niesłychanie potrzebne jak oaza na środku pustki. Bethany od początku znała prawdę. Wiedziała, że kiedyś nastąpi wiekopomny dzień, w którym jej córka wstąpi do świata pełnego mitologii, cudów, a przede wszystkim greckich bogów. Wiedza, którą jej przekazała, była jedynie pojedynczą cegiełką w całej historii.
— No cóż, zostałam już terrorystą i mordercą, myślę, że tytuł złodzieja nie będzie najgorszy.
— Bez obaw, tak zmanipulowałem Mgłą, że nikt nie wiąże cię z wybuchem w szkole.
Arianna bezwiednie przytaknęła głową. Nie zrozumiała ani jednego jego słowa, choć mówił całkiem wyraźnie i to w jej ojczystym języku. Równie dobrze mógłby gadać po chińsku, nie zauważyłaby żadnej różnicy.
— A co z moją mamą? — zapytała. Ze strachu przed odpowiedzią, aż ją zemdliło. — I Willeyem?
— Nie martw się, są bezpieczni. Twój pomysł, jakkolwiek skrajnie nieodpowiedzialny, okazał się skuteczny. — Arianna odetchnęła z ulgą. Kamień spadł jej z serca na słowa Chejrona. — Twoja matka wróciła do mieszkania w Nowym Jorku, a Willey zapewne gdzieś tu się kręci.
— To on jest taki jak ja? Znaczy się półkrwi i te sprawy?
— Niekoniecznie. Myślę, że sam chciałby ci wszystko wyjaśnić.
Pan D. jęknął z oburzenia i niedowierzania, gdy Chejron po raz kolejny pokonał go w partyjce remika. Rzucił kartami przed siebie, ale one — jak na złość — wróciły na swoje miejsce jak bumerang. Arianna wciąż nie mogła nadziwić się tym cyrkom, odprawiającym się na jej oczach. Uszczypnęłaby się, gdyby nie była aż tak zaskoczona.
— Byłbym zapomniał.
Chejron pogrzebał w kieszeni i wyciągnął ze środka małe pudełeczko — podobne jak to na biżuterię — i podsunął je Ariannie.
— Czy to jest... — wydukała, wpatrując się w „podarek” leżący na miękkim materiale.
— Oko. Dokładnie oko Minotaura, którego pokonałaś — doprecyzował z uśmiechem. Gałka oczna wyglądała niczym ołowiana kulka z tą różnicą, że nadal czaiła się w niej ta sama czysta nienawiść. — To twoje pierwsze trofeum. Herosi lubią zbierać pamiątki, przypominają im o tym, co przeżyli.
— Tak, tak świetnie. Posłałaś go z powrotem do Podziemia z włócznią w oku. — Pan D. machnął lekceważąco ręką, tak jak pozbywa się niechcianego robactwa kręcącego się obok głowy. Pewnie zepchnąłby Ariannę z krzesła, gdyby tylko chciało mu się wstać. — A teraz już sobie idź, rozpraszasz mnie tylko.
— Niekoniecznie to jest przyczyną twoich porażek, Panie D.
Oczy Dionizosa rozbłysły złowrogo, jak kontrolka na wojskowym panelu. Arianna instynktownie cofnęła się, lecz na spotkanie wyszło jej oparcie krzesła. Była podekscytowana do czego był zdolny Dionizos, a zarazem przerażona jego potęgą. Przy nim czuła się marnie jak proch, chociaż Pan D. przypominał bardziej opasłego wczasowicza niż boga zasiadającego na Olimpie.
— Wypij jeszcze to, nim pójdziesz.
Chejron podsunął jej napój wyglądem przypominający sok jabłkowy, ale w smaku przypominał płynną czekoladę. Specjał Bethany na pochmurne wieczory. Po tym Arianna poczuła się, jakby mogła przebiec maraton, dwukrotnie, idąc na rękach!
***
Dziewczynka o jasnych włosach, ciemnej karnacji i burzowych, szarych oczach została wytypowana przez Chejrona do poprowadzenia wycieczki krajoznawczej po terenie obozu. Nie wyglądała na szczególnie zadowoloną tym zadaniem. Wymamrotała kilka słów oburzenia pod nosem, zlustrowała wszystkich gniewnym wzrokiem i wreszcie westchnęła ze zrezygnowania, ogłaszając pierwszy punkt eskapady.
Annabeth nie była wyjątkowo rozmowna. Albo była nie w humorze, albo — co wydaje się bardziej prawdopodobne — nowa obozowiczka nie zrobiła na niej dobrego wrażenia, gdyż nieustannie obrzucała ją podejrzliwymi spojrzeniami, jakby co najmniej zarzucano jej haniebne zbrodnie przeciw samym dzieciom Ateny.
— Czy oni grają w koszykówkę? — odezwała się niespodziewanie Arianna.
Zmęczyło ją chodzenie w niezręcznej ciszy, a sport drużynowy na płycie boiska, którą właśnie mijały, wydawał się dobrym tematem do rozpoczęcia rozmowy.
— Co w tym dziwnego? — Uśmiechnęła się z pożałowaniem, jakby za wszelką cenę chciała ukazać Ariannę jako tą głupią. — Chyba wiesz co to?
— Jasne, że tak! — Przyklasnęła z ekscytacji w dłonie. — Myślisz, że mogę do nich dołączyć?
Arianna od urodzenia była zagorzałym fanem sportów wszelakich. Mówiąc nieskromnie, miała do nich wrodzony talent! Niestety nikt nigdy nie traktował jej poważnie. Nie mogła pochwalić się posturą atlety, a na szkolnych zajęciach zawsze wybierano ją jako ostatnią do tej gorszej drużyny, gdzie jej umiejętności były mocno ograniczone przez różne dysfunkcje zdrowotne i ruchowe koleżanek i nie mogła zabłysnąć.
— Stanowczo odradzam. To nie są najlepsze propozycje na przyjaciół. Domek Aresa — mruknęła zduszonym głosem.
Arianna wzruszyła ramionami. Na słowa „domek Aresa” wcale nie zapalała jej się czerwona lampka w głowie. Jeszcze. Była nowa i podekscytowana. Nie wiedziała, w jakie problemy chciała się wpakować. Zresztą Annabeth nie wyglądała, jakby koniecznie chciała ją odwieść od tego pomysłu.
— Cześć wam! — Uśmiechnęła się promiennie do piątki, muskularnych dzieci o wrednych spojrzeniach, kpiących uśmieszkach i ubranych w spodnie moro. — Mogę do was dołączyć? Powiedzcie, że tak, bo i tak sobie nie pójdę!
— A co to za podrzędny robak?
— Clarisse. — Annabeth wskazała na ogromną, wysuwającą się na przód dziewczynę o włosach przewiązanach bandamką jak jakiś karateka. Uśmiechnęła się szyderczo, pogardliwym wzrokiem mierząc o głowę niższą Ariannę. — A to jest...
— Arianna — wtrąciła kpiąco Clarisse. — Słyszałam o tobie. O twoim „wielkim” wejściu do obozu.
— Ale jednak o mnie słyszałaś! — Wyzywająco zadarła podbródek. Nie po raz pierwszy musiała się mierzyć z przerośniętymi głupkami. Przecież przez lata ćwiczyła na Milenie! — A ja o tobie nie. Poczułaś się przeze mnie zagrożona?
Clarisse prychnęła z poirytowania. Stanęła nad Arianną, wściekle zaciskając dłonie w pięści. Przymrużone powieki zdecydowanie nie dodawały jej uroku.
— Zjeżdżaj — wysyczała przez zaciśnięte zęby. — Nim zgotuję ci właściwe powitanie.
Wyszczerzyła zęby w złośliwym uśmiechu i ostrzegawczo strzeliła palcami. Wyglądała naprawdę przerażająco. Każdy normalny uciekłby z przeraźliwym wrzaskiem na ustach, póki miał szansę uniknąć zdobycia kilku guzów i siniaków, ale nie Arianna.
Po pierwsze — nigdy nie była normalna.
Po drugie — w swoim życiorysie miała już kilka okazałych zwycięstw w starciach z takimi dziewuchami.
A po trzecie — nie żartowała, mówiąc, że chciała zagrać! Nie zamierzał poddać się już na pierwszej przeszkodzie.
— To znaczy, że łaskawie się odsuniecie i pozwolicie mi porzucać do kosza? — Wyminęła zdębiałą Clarisse i podniosła piłkę z płyty boiska. — Rozumiem, że nie chcecie się ośmieszyć.
— Odszczekasz te słowa, szczylu! — Wymownie zrzuciła z pleców skórzaną kurtkę, ukazując dobrze zarysowane mięśnie na plecach i ramionach. — Wyduszę z ciebie przeprosiny! — Machnęła ręką na swoje rodzeństwo, nakazując im odsunąć się z drogi. — Jeden na jeden. Tylko ty i ja. Gramy do pięciu. Zaczynaj.
— Jesteś tego pewna? Wiem, że nie wyglądam przekonująco, ale... — Rzuciła piłką do kosza, trafiając za trzy punkty. Uśmiechnęła się do siebie i odwróciła się do skołowanych aresowych dzieci. — ...pozory mylą.
— Zwykłe szczęście. — Podała piłkę Ariannie, która natychmiast zdobyła kolejny punkt, nim Clarisse zdążyła chociażby pomyśleć o obronie. — To... To...
— Niesamowite — dokończyła Arianna. — Na pewno to właśnie chciałaś powiedzieć — zakpiła. — Na pewno nie zamierzasz się ruszyć? — Mówiąc to i wykorzystując oszołomienie Clarisse, zdobyła trzeci punkt z rzędu. — To może to cię przekona.
Rzuciła i ponownie trafiła. Tym razem Clarisse zaatakowała, agresywnie, z wojennym okrzykiem wyrywającym się z jej gardła, ale jej porażka była nieunikniona. Arianna zwinnie odwróciła się z piłką obok szarżującej przeciwniczki i rzuciła do kosza, nim ta zdążyła się zatrzymać, zdobywając piąty, zwycięski punkt.
— Już po tobie. — Zaczerwieniona od złości córka Aresa skinęła dłonią na swoje rodzeństwo i powoli oddaliła się w stronę ich domku. — Pożałujesz tego!
— Nie wiem, czy powinnam podziwiać twoją odwagę, czy jednak współczuć ci głupoty? — Arianna obojętnie wzruszyła ramionami. Między jednym, a drugim często nie było za dużej różnicy. — Clarisse nie lubi być poniżana.
— Ktoś musi nauczyć ją pokory, a widzę, że nikt się z tym nie śpieszył! Jak wy z nią wytrzymujecie?
Zostawiła piłkę na boisku i z szerokim uśmiechem przyklejonym do ust, podążyła za Annabeth w kierunku ustawionych domków. Odgarnęła przyklejone do mokrego czoła włosy, tak niebotycznego skwaru niespotykano nawet na Saharze, i przyśpieszyła kroku, by szybciej znaleźć się w cieniu ścian.
— A ciebie kto nauczy, hm? Z takim podejściem wszystkich do siebie zniechęcisz — mruknęła ponuro Annabeth. — Żeby potem nie było, że cię nie ostrzegałam.
Zatrzymały się przed starym domkiem z zadeptanym progiem i odchodzącą farbą od ścian. Nad wejściem wisiał skrzydlaty kijek z dwoma, wijącymi się wężami — kaduceusz. W środku było przeraźliwie tłoczno jak na Time Square w Sylwestra! Wszędzie walały się rozrzucone plecaki, a mieszkańcy migrowali między sobą, żwawo dyskutując.
— Witaj w domku numer jedenaście!
Gestem ręki zaprosiła Ariannę do środka. Zawahała się na pół sekundy, a następnie niepewnie przekroczyła próg pomieszczenia. Rozmowy systematycznie cichły, aż wreszcie w domku zapadła grobowa cisza. Arianna czuła na sobie spojrzenia wszystkich osób znajdujących się w pokoju, przypominającym rozmiarami salę gimnastyczną. Zatrzymała się pośrodku otaczającego ją tłumu, wpatrując jakiegoś miejsca dla siebie. Do przodu zaczął przepychać się wysoki, dobrze zbudowany chłopak o jasnych włosach i przyjaznym uśmiechu. Jego twarz szpeciła blizna, przecinająca policzek aż po szczękę.
— To jest Luke. — Annabeth po raz kolejny należycie wykonała robotę przewodniczki, przedstawiając chłopaka. — Będzie twoim grupowym.
Arianna nie zareagowała tak entuzjastycznie na jego widok, podobnie jak Annabeth. Coś ją przeraziło w jego uśmiechu i spojrzeniu. Niezauważalnie się wzdrygnęła, ściskając dłoń nowego kolegi.
— Możesz spać tam. — Wskazał na uroczy, wolny kawałek podłogi. — Zostaniesz tutaj do czasu przydzielenia, rozgość się.
— Doskonale! — mruknęła ironicznie pod nosem, stając na przydzielonym skrawku ziemi, pozbawiona jakichkolwiek osobistych przedmiotów. Nie miała niczego poza ubraniem na sobie, okiem Minotaura w kieszeni i kawałkiem cholernej podłogi!
***
Arianna nigdy nie poznała tylu, przyjaźnie nastawionych osób w jednym dniu. Każdy chciał jej się przedstawić, uścisnąć rękę i wymienić kilka słów na powitanie. Zupełnie jakby była jakimś celebrytą w gronie swoich fanów! Arianna starała się powściągnąć swój niewyparzony język, nie chcąc robić sobie wróg wśród osób, z którymi miała mieszkać przez najbliższe tygodnie. A że domek Hermesa mógł się pochwalić największą liczbą mieszkańców, to ciężko w tak licznym gronie unikać kontaktów z innymi obozowiczami.
Luke — jako odpowiedzialny grupowy — starał się jak najlepiej wprowadzić Ariannę w tutejsze realia, nieco różniące się od dotychczasowego życie, które wiodła. No raczej, nikt przed śniadaniem nie biega po lesie pełnym potworów, a popołudniu próbuje nie spaść z grzbietu pegazów, no nie?
Luke był do znudzenia miły, uprzejmy i pomocny, ale mimo jego chęci i usposobienia Arianna unikała jego towarzystwa. Było w nim coś mrocznego, coś więcej kryło się pod każdym jego słowem i uśmiechem. Coś, co w przyszłości miało ściągnąć na nią problemy.
Oczywiście, nikt inny tego nie zauważał. Luke był popularny i lubiany, dlatego Arianna milczała i obserwowała, oczekując na odpowiedni moment, by uderzyć. Przecież nie mogła oskarżyć go bez żadnych rozsądnych dowodów, opierając się wyłącznie na swoim przeczuciu! Musiała po prostu być ostrożna i przygotowana na wszelkie ewentualności.
Status misji: pod obserwacją.
Po zapadnięciu zmroku, gdy wszyscy tłumnie i radośnie udali się do pawilonu jadalnego, Arianna została oficjalnie przedstawiona na szerokim forum przez dziwnie podekscytowanego Pana D. Cokolwiek planował, nie mogło się to dobrze skończyć! Powitano ją wyjątkowo ciepło i przyjaźnie, no nie licząc samego domku Aresa, który już miał z nią osobiste rachunki i zemstę na horyzoncie.
Tradycją było, by każdy heros przed rozpoczęciem posiłku, musiał oddać swoją część w ofierze bogom. No chyba lepsze to niż składanie ofiar z ludzi. Arianna niepewnie i odrobinę niechętnie podeszła do ognia. Wrzuciła do paleniska połowę swojego posiłku, myśląc: „ojcze, jeżeli mnie słyszysz, daj jakiś znak”. Czekała cierpliwie przez trzy sekundy. Gdy nic się nie wydarzyło, czego się spodziewała, markotnie powróciła na swoje miejsce.
Miała mieszane odczucia. Niby była szczęśliwa, ale jednak coś ciągle gryzło ją w podświadomości. Od zawsze czuła się inna. Chciała znaleźć się w miejscu, w którym będzie akceptowana, ale teraz, tutaj, pośród tych wszystkich dzieciaków podobnych do niej, z tymi samymi problemami i jednym, świrniętym, nieśmiertelnym rodzicem, nie czuła się wcale lepiej. Czegoś wciąż jej brakowało, choć nie potrafiła stwierdzić, co to było. Może pizzy, która po zjedzeniu poprawiła jej humor!
Szybko udało jej się zapomnieć o trapiących ją zmartwieniach. Wesoły nastrój panujący podczas wieczornej wieczerzy oraz co nocne śpiewy przy ognisku znacznie poprawiły jej humor i dały chwilowe ukojenie od nerwów. Wykończona całodniowymi wrażeniami poczłapała na swój przytulny skrawek podłogi, owinęła się pożyczonym kocem i powtarzając sobie w myślach, by następnego dnia skontaktować się z matką, spokojnie zasnęła.
Arianna po raz wtóry miała jeden ze swoich realistycznych snów. Poniosło ją aż do mieszkania na Lake Avenue. Ekran telewizora rzucał kolorowe światło na ściany salonu. Na kanapie siedziała Bethany, nerwowo ściskając w dłoni swój telefon komórkowy. Wyglądała na zmęczoną i zdenerwowaną. Włosy w nieładzie opadały jej na ramiona, pod oczami pojawiły się ciemne sińce, a splamiona koszulka z logiem księgarni sugerowała, że nawet nie przebrała się po pracy. Arianna poczuła się fatalnie. To przez nią matka znajdowała się w takim stanie! Oczekiwała na telefon, którego nie otrzymała. Ostatnie, co widziała, to jak jej córka skacze z klifu, posyłając Minotaura z włócznią w oku z powrotem do Podziemia.
Arianna zrobiła w jej stronę krok, chcąc jej uzmysłowić, że trafiła do lepszego miejsca, lecz wtedy sceneria się zmieniła. Tym razem znalazła się nad bezdenną przepaścią, czarną i mroczną. Nie miała pojęcia, gdzie się była, ale czuła niewyobrażalny strach i panikę. Zaczęłaby krzyczeć, gdyby nie zaniemówiła z przerażenia. Serce podskoczyło jej do przełyku, jeden niewłaściwy ruch i runęłaby w dół. Nie mogła się cofnąć, coś ją kurczowo trzymało nad samą krawędzią. Ziemia zadrżała pod jej stopami, małe kamyczki leżące na skraju wpadły w przepaść, a m wywołany przez nich pęd powietrza przypominał krzyki cierpiących osób. Ze środka wydobył się śmiech, niski, złowrogi, przerażający i przyprawiający o deszcze.
— Lepiej zrezygnuj, póki możesz. Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. Pozostawiam ci wybór, skorzystaj z tej łaski — przemówił głos. Arianna chciała uciec. Nie mogła już tego słuchać, ale głos do niej docierał, nawet gdy zatkała uszy. — Nie mieszaj się w przerastające cię sprawy, bo gdy powstanę, zniszczę cię jako pierwszą.
Arianna gwałtownie otworzyła oczy, wzrokiem przeczesując pomieszczenie. Dzieci Hermesa powoli opuszczały budynek, kierując się na śniadanie. Nikt nie zwracał na nią większej uwagi. Arianna próbowała się uspokoić. Ani pojedynek z jedną z Łaskawych, ani Minotaurem, nie przeraził ją tak, jak ten okropny głos wydobywający się z przepaści. Chwilę jej zajęło, nim wmówiła sobie, że był to tylko sen i zmusiła się do wstania.
Wyszła na zewnątrz, ale wcale nie miała ochoty na śniadanie. Wybrała się na mały spacer po obozie. Zdecydowała się na odwiedzenie jeziora, gdzie nie spodziewała się nikogo zobaczyć. Jednak nad samym brzegiem dostrzegła Chejrona siedzącego w swoim wózku inwalidzkim, ukrywającym jego końskie nogi. Obok stała dziewczynka o jasnych włosach związanych w kucyka — Annabeth. Rozmawiali przyciszonymi głosami, wpatrując się na spokojną taflę jeziora. Ich obecność tutaj w porze śniadaniowej wydała się Ariannie na tyle podejrzana, że schowała się za zostawionym kajakiem i postanowiła podsłuchać kawałek ich konwersacji.
Serce biło jak oszalałe. Źle się czuła, podsłuchując z kryjówki czyjąś rozmowę, ale miała dziwne wrażenie, że uda jej się dowiedzieć czegoś nowego, coś co nikt nie zechce powiedzieć jej w twarz.
— Chejronie, na pewno to wiesz.
Annabeth była wyraźnie poirytowana. Mocno zagryzała dolną wargę przy oczekiwaniu na odpowiedź. Starała się zachować spokój z szacunku dla mężczyzny, lecz ta jego tajemniczość doprowadzała ją do szału.
— Nikt tego nie wie, drogie dziecko, dopóki jeden z bogów się nie ujawni — odparł znużonyn głosem Chejron.
Widocznie nie po raz pierwszy był zmuszony powtarzać tę samą śpiewkę. Arianna podpełza pod dziób kajaka, skąd miała lepszy pogląd na sytuację. Nie mogła się zanadto wychylać, by nie zostać przyłapaną.
— Ale jednak coś przypuszczasz. Musisz coś wiedzieć. To poważna sprawa!
— Obym się mylił, dziecko. — Uśmiechnął się przyjaźnie do rozgoryczonej Annabeth. Po raz kolejny musiała uznać się za pokonaną. — Dla dobra wszystkich, zwłaszcza dla samej Arianny, najlepiej będzie, gdy pozostanie w domku numer jedenaście. W innym przypadku może nie dożyć kolejnych urodzin.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top