Rozdział 39.2

Zaciekawiony spiżowy smok odwrócił mechaniczny łeb, czerwonymi ślepiami spoglądając na pasażerów na jego grzbiecie. Nie mógł być szczególnie inteligentny, jeżeli nie potrafił policzyć do dwóch. Jego zadanie było uwłaczająco proste — transport osoby używającej gwizdka z miejsce na miejsce. Regulamin Hefajstosa nie przewidywał odstępstw od jego polecenia ani żadnych gapowiczów, mimo tego jego spiżowy pupilek kompletnie zignorował udzielone wytyczne i fakt przewożenia dwójki podróżnych. Gnał przez Nowy Jork z prędkością bolidu F1, lawirując pomiędzy o wiele wolniejszymi pojazdami — nawet porsche z sześćsetkom koni mechanicznych pod maską było śmiechu wartym przeciwnikiem dla niego — i łamiąc chyba z trylion przepisów kodeksu drogowego.

Otoczenie zmieniało się w zastraszającym tempie, rozmywało się i błyskawicznie uciekało jak czas na egzaminie. Arianna nie była w stanie określić, gdzie byli ani w jakim kierunku się poruszali, co niewymownie ją drażniło i tylko bogowie wiedzą dlaczego jeszcze nikogo wtedy nie rozniosła. Może dlatego, że zupełnie nie mogła się skoncentrować, podskakując jak na grzbiecie byka z rodeo, słysząc głupawy śmiech, dobrze bawiącego się jak w wesołym miasteczku Dylana i próbując nie wypaść z orbity na każdym zakręcie.

— Daleko jeszcze? — rzuciła pytaniem w przestrzeń. Arianna nie bardzo wiedziała, kto powinien jej odpowiedzieć, ale świadomość, że miałaby przez resztę dnia błąkać się na nadpobudliwym kucyku, uwierała ją jak za małe buty i nie pozwalała myśleć o niczym innym. — Chcę już zsiąść.

Spiżowy smok zatrzymał się z piskiem mechanicznych nóg. Dylan nieprzygotowany na awaryjne hamowanie rąbnął głową w łeb maszyny, choć na chwilę skracając tortury swojej przyjaciółki. Arianna niezbyt długo mogła się nacieszyć spokojem i postojem. Jak się okazało smok kuriozalnie postanowił zatrzymać się na czerwonym świetle. Nieważne, że uprzednio złamał niezliczoną ilość przepisów, za które poszedłby na pół życia do więzienia, ale sygnalizacja świetlna to świętość i nie można jej ignorować!

— Znowu rozwaliłem sobie nos — jęknął Dylan, grzbietem dłoni ocierając krew z górnej wargi. Ze wstrętem spojrzał na czerwoną posokę rozmazaną na jego ręce, by następnie uśmiechnąć się z dumą, jakby było to osiągnięcie godne uwiecznienia w życiorysie. — Dwa razy w ciągu jednego dnia, to mój osobisty rekord!

— Jeszcze nic nie mów, największe atrakcje dopiero przed nami. — Podała mu chusteczkę, tylko tyle mogła zrobić dla niego w tej sytuacji. — Myślisz, że co oni widzą?

Wskazała na srebrne BMW M3, stojące na sąsiednim pasie, z którego dziewczynka na tylnym siedzeniu pojazdu euforycznie się w nich wpatrywała, podobnie jak kierowca Seata Ibizy i staruszka przechodząca z prędkością muchy w smole przez pasy. Cokolwiek Mgła im zaproponowała, musiało to być coś ekstrawaganckiego, ekscentrycznego i niespotykanego, coś, co nie za często widywano na ulicach Nowego Jorku.

— Nie wiem, może ich zapytamy?

— I jak ty sobie to wyobrażasz?

— Normalnie. — Wzruszył ramionami i wychylił się ponad łeb spiżowego smoka. — Ej, ludzie! Na co się tak patrzycie? Też jestem ciekawy!

— Genialne — mruknęła ironicznie Arianna, odprowadzając wzrokiem uciekających jak ludzie przed obowiązkami przechodniów. — Teraz już wszyscy mają nas za niepoczytalnych i niebezpiecznych.

Nim ruszyli w dalszą podróż, Ariannie udało się wyłapać kilka szczegółów, dzięki którym udało jej się odtworzyć Google Maps w głowie i ustalić, gdzie właściwie się znajdowali. Byli na Górnym Manhattanie, przemieszczali się bulwarem Fredericka Douglasa w stronę Apollo Theater. Teraz wszystko stało się dla Was jasne? Nie? No cóż, Ariannie też niewiele to mówiło, ale pokrzepiała ją myślą, że zmierzali w kierunku Central Parku. Nie wiem, co to za pocieszenie, ale ją to wyraźnie podbudowało, więc tego nie kwestionujmy.

Smok nieoczekiwanie przyspieszył, jakby stanie na czerwonym świetle spowodowało druzgocące opóźnienie w rozkładzie jazdy i teraz musiał nadrobić straty. Budynki ponownie rozmyły się do pozbawionych kształtu plam, a ludzie w ogóle zniknęli z radaru widoczności, rozpływając się w pędzie, gwiżdżącego w uszach powietrza.

Zatrzymali się na kompletnym zadu... znaczy, odludziu. Smok nie miał wbudowanych pasów bezpieczeństwa, dlatego obydwaj pasażerowie zaliczyli kompromitującą kolizję z gruntem, po tym, jak wypadli z grzbietu maszyny. Arianna pozbierała się jako pierwsza i doszła do jednego wniosku — to na pewno nie był Central Park. Mówiąc szczerze, nie miała pojęcia, gdzie się znajdowała, choć w Nowym Jorku mieszkała od urodzenia. Gdzieś tam w oddali majaczyło się w kłębach smogu Empire State Building, czyli nie opuścili przynajmniej Manhattanu. Znajdowali się na jego obrzeżach, w jednej z dzielnic mieszkalnych. Sami stali przed ogromną, zapuszczoną jak broda bezdomnego parcelą, otoczoną przez kamienny, zniszczony pod wpływem pogody mur. Sterczący pośrodku posiadłości dom, nagminnie przypominał te wszystkie budynki z horrorów, które lepiej omijać szerokim łukiem. Jednak nie był to wystarczająco przerażający widok, by odstraszyć córkę Zeusa, która wolałaby chyba wejść w gniazdo węży niż stracić reputację i zaufanie bogów. Przecież w opuszczonym domu śmiertelników nie mogło czekać ją nic gorszego, niż to z czym już się spotkała, prawda?

— Wracaj... — Arianna uważnie rozejrzała się po opustoszałej ulicy, upewniając się, czy nikt nie zobaczy, jak włamuje się do czyjejś nieruchomości, i sprawnie wspięła się na ogrodzenie. — ...do domu — dokończyła, zeskakując po drugiej stronie, prawie w tym samej chwili, co jej ignorujący wszystkie dobre rady przyjaciel. — Nie wyraziłam się wystarczająco jasno?

— Myślisz, że ktoś tu mieszka?

Dylan nie uznał za stosowne, by właściwie odpowiedzieć na postawione pytanie. W jego mniemaniu jego udział w tym całym przedsięwzięciu nie podlegał żadnej, daremnej dyskusji. W końcu ich obecność w tym miejscu była wyłącznie jego zasługą! Rozejrzał się po zapuszczonym trawniku, z kretyńskim uśmiechem przyklejonym do twarzy, jakby oczekiwał, że wbrew pozorom ktoś wyjdzie ich powitać.

— Zaraz się przekonamy.

Arianna postąpiła dwa kroki do przodu, jednocześnie nie pozwalając Dylanowi ruszyć się z miejsca nawet o pół cala. Z jego wątpliwego pochodzenia szczęściem od razu wylecieliby w powietrze, po tym jakby nadepnął na ukrytą minę. Chociażby byłaby jedna w całym ogrodzie, on na pewno znalazłby ją jako pierwszy.

— Hefajstosie, jesteś tu?

Dylan szturchnął dziewczynę za łokieć.

— A jak pomyliliśmy parcele, to co powiesz właścicielowi?

— Cicho.

Chwyciła chłopaka za nadgarstek i ostrożnie poprowadziła w stronę piętrowego budynku. W międzyczasie wyciągnęła broń — lekki i poręczny miecz z niebiańskiego spiżu zawsze dodawał jej pewności, autorytetu i posłuchu. Przecież nawet Tinki-Winki wyglądałby groźnie z orężem w ręku, a co dopiero Arianna ze swoim burzowym spojrzeniem seryjnego mordercy i wiecznie zadzierżystą miną!

— Mogę dostać taki sam?

— Dzieciom nie daje się ostrych rzeczy do ręki.

— A co jeśli ze środka wyskoczy facet ze strzelbą dwururką i...

— Cicho. — Arianna samozwańczo mianowana na dowódcę ekspedycji władczo machnęła na niego ręką i zamarła w bez ruchu w połowie drogi do celu, otoczona przez niepokojąco szeleszczące źdźbła trawy jak jeleń przez sforę wilków. — Spróbuj drgnąć, choćby o jeden cal, a facet z dwururką będzie twoim najmniejszym zmartwieniem.

Dylan otwarł usta, by odpowiedzieć coś równie bezużytecznego, jak i niedorzecznego, ale zrezygnował z tego pomysłu, choć raz w swojej karierze chcąc wyjść na dojrzałego, odpowiedzialnego i rozsądnego. Wyczulone, a wręcz przewrażliwione od lat spędzonych w świecie pełnym potworów zmysły Arianny wychwyciły podejrzany szmer za plecami, przypominający sunięcie ciała po ziemi. Gdy jej wbudowany czujnik zagrożenia zaczął wściekle migać na czerwono, błyskawicznie odwróciła się za siebie. Lewą ręką odepchnęła, niespodziewającego się żadnego ataku Dylana, który — na szczęście jego głowy — stracił równowagę i runął na trawę. Z kolei prawa dłoń Arianny wzmocniła uścisk na rękojeści miecza i wzięła szeroki rozmach, nabierając siły i rozpędu wraz z energicznym obrotem ciała.

— Rany! — krzyknął Dylan, z zapartym tchem obserwując wielkiego jak anakonda węża o czerwonych, pionowych źrenicach i kłach jak dwa noże rzeźnicze, które z łatwością mogłyby przedziurawić bele drewna. Jego lot wyglądał niesamowicie spektakularnie, dopóki klinga ostrego jak brzytwa miecza nie odrąbała mu łba, który upadł tuż obok reszty truchła. — To jest must have tego sezonu!

— Wstawaj, jest ich tu więcej. — Podała rękę chłopakowi, pomagając mu podnieść się do pionu. W końcu to z jej winy zaliczył ratujący życie upadek. — Zaraz zjawią się jego pobratymcy.

— Masz rację, następny chce już zostać przerobiony na torebkę. — Wskazał w kierunku anakondy 2.0, sunącej w ich stronę z prędkością TGV. — Dasz radę go zabić?

— Ja nie zabijam, tylko odsyłam z pozdrowieniami do Podziemia.

— Mogę dodać coś od siebie? — Dylan klasnął z ekscytacji w dłonie, a jego tęczówki zaświeciły jak zielone światło w sygnalizacji drogowej. — Uwielbiam wysyłać pozdrowienia, kartki świąteczne i życzenia!

— Możesz się zamknąć. Trzymaj się blisko mnie, ale poza zasięgiem miecza. Nie obiecuję, że to nie twoja głowa znajdzie się na ziemi i nim zaczniemy dalszą zabawę, musisz podpisać oświadczenie, że jesteś tu na własną odpowiedzialność, a ja nie odpowiadam za poniesione szkody, obrażenia i urazy ani fizyczne, ani psychiczne.

Nie było czasu na szukanie właściwych formularzy czy też długopisu, anakonda 2.0 była zagorzałym przeciwnikiem formalności i nie zamierzała czekać, aż umowa zostanie właściwie zawarta. Zwinęła się jak sprężyna i wybiła w powietrze, przez moment wyglądając majestatycznie jak chiński smok na paradzie, nim z oszałamiającą prędkością opadła w dół.

Dylan był przekonany, że była to ta chwila, w której zostanie zmuszony pożegnać swoją jedyną przyjaciółkę. Nikt nie miał szans przeżyć w pojedynku z czymś tak szybkim. Wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy Arianna o cale mijała się ze śmiercią i rozwartą paszczą potwora.

Anakonda 2.0 syknęła z frustracji, mozolnie zwijając swoje olbrzymie cielsko, by przypuścić kolejny atak. Córka Zeusa nie czekała, aż wąż ułoży się we właściwej pozycji, tylko od razu wepchnęła miecz aż po samą rękojeść w jego odwłok, przyszpilając go do ziemi. Anakonda 2.0 zdawała się oszołomiona takim obrotem spraw — żaden podwieczorek nie sprawił jej jeszcze tyle problemów, co ta dziewucha. Arianna uśmiechnęła się wyniośle, odczekała aż zdesperowana przeciwniczka, mocno ograniczona w swobodzie ruchów przez miecz tkwiący w jej ciele jak kołek, zaatakuje, a wtedy uniknęła rozwartej paszczy, a następnie precyzyjnym cięciem odrąbała jej głowę jak poprzedniczce.

— Do środka — rozkazała, nim Dylan zdążył otrząsnąć się z szoku. — Tam nie może czekać na nas nic gorszego.

— Nie mogłaś usmażyć ich piorunem?

— Gdybyś łaskawie mnie posłuchał i poszedłbyś do domu, to pewnie bym to zrobiła. — Zabrała swój ulubiony miecz z rozpadającego się w proch truchła węża i poprowadziła wycieczkę w stronę budynku. — Nie mogłam ryzykować, że cię skrzywdzę. Raz już straciłam kontrolę i nie najlepiej się to skończyło dla Nicka.

Arianna z chirurgiczną ostrożnością pchnęła ciężkie drzwi wejściowe i wślizgnęła się do środka, przylegając plecami do najbliższej ściany. Dylan nie miał w sobie tyle gracji i subtelności — raczej też kiepski byłby z niego James Bond — potknął się na progu i wpadł na drzwi. Narobił tyle hałasu, że zagłuszyłby wystrzał z armaty.

Od wewnątrz budynek wydawał się jeszcze większy, zapewne za sprawą wyposażenia, a raczej jego kompletnego braku. Wyglądało na to, że co cenniejsze już zostało wyniesione przez typków z szemraną przeszłością, a reszta pozostawionych rzeczy nie miała żadnej wartości, dlatego pozostawiono je na pastwę losu i czasu, który raczej nie podniesie ich ceny na rynku. Mimo to przestronny hol ze spiralnymi schodami prowadzącymi na piętro robił oszałamiające wrażenie. Był ostatnią i jedyną pamiątką po świetności tego domu.

— Ciekawe, kto tu mieszkał?

Arianna skrzywiła się ze wstrętem, gdyż to, co dla Dylana było szeptem, w opuszczonym budynku brzmiało niczym wrzask.

— Nie odzywaj się. — Dylan z trudem odszyfrował jej słowa, aby coś zrozumieć, musiał być niezrównanym mistrzem w czytaniu z ruchu warg. — Chodź za mną i patrz pod nogi.

Arianna spojrzała na niego wyczekująco i dopiero po otrzymaniu klarownego kiwnięcia głową, odwróciła się do niego plecami i czujnie ruszyła przed siebie. Omijając wszelkie przedmioty rozrzucone na podłodze, dobiegła do kolejnej ściany i ostrożnie wychyliła głowę zza zakrętu. Dalej rozciągał się korytarz, ale zamiast iść zgodnie z jego kierunkiem, Arianna skierowała się do uchylonych drzwi. Uniosła dłoń zaciśniętą w pięść. Niestety Dylan albo nie zauważył tego gestu, albo — co wydaje się bardziej prawdopodobne w jego przypadku — nie miał pojęcia, co on oznaczał, gdyż wpadł prosto na jej plecy.

— To znaczyło: stój, gamoniu — wycedziła przez zaciśnięte zęby. Nie znosiła pracować z niewykwalifikowanymi ludźmi, a ktoś taki, kto nigdy nie miał do czynienia z Obozem Herosów, wojskiem lub innymi służbami bezpieczeństwa nie mógł być kompetentny. — Obserwuj, co robię.

— Tak jest, mądralińska.

Arianna prychnęła, ale nie odpowiedziała. Przecież mama zawsze powtarzała „głupszym się ustępuje” i chociaż raz to ona mogła się poczuć jak ten mądrzejszy. Za drzwiami znajdowały się kamienne schody prowadzące w dół jak do lochów. Zaskakująco wyglądały na często używane, gdyż nie było na nich grama kurzu. Ariannie wydało się to niepokojące i podejrzane, ale i tak ruszyła w dół, choć teatralna publika krzyczy właśnie: „nie wchodź tam, idioto!” albo „zawróć, bęcwale!”.

Poruszając się cicho jak duch, pokonywała kolejne stopnie. Przystawała co dwa kroki, by przekląć i zamordować wzrokiem Dylana. Jak dla niej poruszał się za głośno, oddychał za głośno, a nawet myślał za głośno! Dla Arianny to była kolejna, popaprana jak wszystkie poprzednie misja, której nie mogła zawalić, jeżeli chciała zachować twarz, reputację i życie. Z kolei dla niepojmującego powagi sytuacji Dylana była to tylko zabawa, atrakcja urozmaicająca jego i tak już ekscentryczne życie. Nie mogła go winić, że to, co dla niego stanowiło formę niezastąpionej rozrywki, dla niej było codziennością.

— Skoncentruj się!

Arianna zatrzymała się na ostatnim stopniu schodów i przyległa do ściany, ciągnąc za sobą Dylana. Nakazała zachować mu milczenie, bo wszystko, co powie, może zostać użyte przeciw jemu, a sama ostrożnie wychyliła się za rogu.

— Nie mamy już wiele czasu. Nasz pan coraz bardziej się niecierpliwi.

Arianna nie mogła uwierzyć własnym oczom. Przed nią rozciągało się pomieszczenie wielkie jak dworzec kolejowy z ogromnym, osmolonym od sadzy piecem, samochodowym podnośnikiem i mnóstwem narzędzi powieszonych na przeciwległej ścianie niczym trofea. Drewniany stół — zawalony przez pergaminy, ołówki oraz śrubki i sprężyny — został otoczony przez bandę psów. Znaczy stworzeń o psich twarzach z czarnymi pyskami, brązowymi oczami i spiczastymi uszami. Ich ciała były smukłe i czarne, o krępych nóżkach będących w połowie płetwami, a w połowie stopami, oraz ludzkimi rękami o ostrych pazurach. Ten widok nie był szczególnie wstrząsający dla Arianny. Ostatnio świetnie się bawiła, wysyłając ich kumpli do Podziemia podczas ataku armii Kronosa na Obóz Herosów.

— Ale śmieszne foki.

— To są telchinowie — wyjaśniła rzeczowo, zanim zatkała Dylanowi usta ręką, by powstrzymać nawał niepotrzebnych pytań, na które nie miała czasu odpowiadać. — A teraz zamilcz, mój drogi przyjacielu, muszę się dowiedzieć, co planują, zanim ich unicestwię.

— Ten schemat nie ma najmniejszego sensu! — poskarżył się najmniejszy z telchinów, trzymający w swoich śmiesznych łapkach jakiś plan albo rysunek. Arianna nie widziała dokładnie z takiej odległości. — Tyle razy próbowaliśmy, a wciąż wychodzą nam jakieś łamliwe zapałki.

— Przestań jęczęć! — Drugi z telchinów uderzył marudzącego kolegę płetwą w łeb. — Nasz pan nam zaufał, nie możemy go zawieść. Klęska na Long Island tylko utwierdza nas w przekonaniu, że potrzebujemy lepszej broni! I to... — wskazał na schemat — ...jest właśnie broń na miarę naszych potrzeb.

— To musi być zapisane jakimś szyfrem — wtrącił trzeci telchin. — Te kreski, kółeczka i kropki przypominają chińskie pismo.

— Musimy je tylko rozszyfrować. — Telchin-optymista wziął schemat do łap i odwrócił go pod dziwacznym kątem. — Tym razem spróbujemy inaczej. Zamiast...

— Musimy im to zabrać. — Arianna przestała interesować się telchinami, gdy ich rozmowa zeszła na temat jedzenia. Odwróciła się w stronę Dylana i przybliżyła się do niego, by dobrze ją usłyszał. — Zapewne po to mnie tu wezwano, by nie dopuścić do stworzenia tej broni.

— To, co robimy?

— Ja odwrócę ich uwagę, a ty gwizdniesz te plany. Weź wszystko. —

Gdy tylko Dylan przytaknął głową, Arianna wepchnęła go we wnękę ściany i pozbyła się oświetlenia na schodach, gorliwie licząc, że krucha kryjówka stworzona z półmroku będzie wystarczającą ochroną dla jej przyjaciela.

— Darmowa pizza dla bezmózgich fok!

— Co to było? — spytał jeden.

— Nie wiem — dodał drugi. — Ale słyszałem pizza, chodźmy to sprawdzić.

Arianna wbiegła na górę po schodach i przycupnęła przy ścianie, czekając na telchinów biegnących prostych w objęcia śmierci. Byli tak zaaferowani myślą o darmowej pizzy, że zupełnie jej nie zauważyli, dopóki nie naskoczyła na nich z wściekłą miną Johna Rambo, wysyłając ich na dzisiejszą kolację do Podziemia, gdzie zjedzą już w towarzystwie Tartaru i innych potworów, które miały nieszczęście spotkać córkę Zeusa.

Zadowolona z siebie, podskakując jak Czerwony Kapturek niosący koszyk pełen smakołyków przez las, zawróciła z powrotem do warsztatu z Hefajstosa. Nawiedziło ją dziwne przeczucie, że jednak wszystko poszło zbyt prosto, a to z kolei prowadziło ją do innej niewygodnej myśli — to nie był jeszcze koniec tej przygody.

— To śmiertelnik! — Arianna miała ochotę rąbnąć czołem w najbliższą ścianę, gdy usłyszała skrzekliwy głos telchina. Jakoś nie przyszło jej do głowy, że w budynku może być ich więcej. — Co z nim zrobimy?

— Zależy od tego, co nam powie — odezwał się ludzki głos, od którego Ariannie zmroziło skórę na karku, gdyż człowieka nie będzie mogła się pozbyć tak łatwo, jak potworów z Podziemia. Przecież nie mogła go zabić. — Więc, skąd się tu wziąłeś, kolego?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top