Rozdział 24
Tej nocy zaśnięcie okazało się wyzwaniem ponad możliwości Arianny. Przewracała się z boku na bok i liczyła barany, nadając im imiona otaczających ją osób, ale Morfeusz zamknął przed nią bramy do jego królestwa i sen nie chciał nadejść.
Córka Zeusa spędziła więc resztę nocy na — uwaga, to może Was trochę zdziwić — na myśleniu. Nie rozumiała, dlaczego głos z Tartaru milczał przez ostatnie miejsce. Dlaczego nie upominał się o spłatę długu? Dlaczego daj jej spokój? I wreszcie, dlaczego się nagle przebudził? Dotąd sądziła, że ciszę w eterze zapewniał jej cudowny, magiczny specyfik od Apollina, lecz wychodziło na to, że to Kronos po prostu wyłączył na jakiś czas nadawanie na jej częstotliwości. Widocznie miał poważniejsze rozmowy na linii...
Nie podobało jej się, że odezwał się akurat w momencie, gdy obóz tonął w morzu problemów. To nie mogło wróżyć niczego dobrego. Nie wiedziała, czy jej obecność na Long Island nie ściągnie na innych herosów niebezpieczeństwa — w końcu bogowie również jej nie lubili... w ogóle nikt jej nie lubił. I choćby właśnie z tego powodu zamierzała wrócić na Wzgórze Herosów. By czasem nie zapomnieli, dlaczego darzą ją niechęcią.
O poranku Arianna wśliznęła się do kuchni. Westchnęła ciężko, widząc, że jej matka była już na swoim zwyczajowym miejscu, popijając aromatycznie pachnącą kawę. Córka Zeusa nie chciała rozpoczynać dnia od niepotrzebnej kłótni, dlatego wymusiła na sobie uśmiech i usiadła przy stole. Wyjątkowo dzisiejsze śniadanie ograniczyło się do dwóch osób — Olivier zabrał Dave'a do jego matki, do Anglii.
— Dzień dobry — przywitała się Arianna. Bethany obdarzyła córkę szerokim uśmiechem i natychmiast podała jej przygotowane wcześniej naleśniki z owocami i bitą śmietaną. — Ktoś... umarł? — zapytała, podejrzliwie spoglądając na posiłek.
Zazwyczaj kobieta nie pozwalała jej jeść tak dużej ilości cukru — była jeszcze bardziej nadpobudliwa, a przecież już na co dzień była przeładowana energią. Większa dawka nie była wskazana. Wyjątkami od cukrowego reżimu były ważniejsze wydarzenia, jak jakieś urodziny, święta bądź uroczystości. Arianna nie przypominała sobie, bo coś podobnego miało dziś miejsce.
— Czy już nie mogę sprawić przyjemności własnej córce? —Bethany upiła łyk kawy z trzymanego w dłoniach kubka. — Nie chcesz, to zjem sama.
Arianna pośpiesznie potrząsnęła głową. Nie zamierzała oddawać takiego pysznego śniadanka, jeśli sama matka jej takie podarowała. Mimo to nadal coś nie pasowało jej w zachowaniu kobiety. Była zbyt spokojna, opanowana i uśmiechnięta jak na ostatnią ich kłótnie. Córka Zeusa spodziewała się raczej wymownych spojrzeń, groźnych pomruków i ponurej ciszy. Zamiast tego otrzymała wyborny posiłek godny króla, a sama Bethany wyglądała, jakby wybierała się na spotkanie z jakimś monarchą... Tylko w okolicy monarchów brakowało. Kobieta miała na sobie swoją najlepszą, elegancką sukienkę, którą przed rokiem zakupiła na organizowany przez kancelarię Oliviera bankiet. Niestety nigdy jej nie założyła — uroczystość niespodziewanie została odwołana, a Bethany nie miała więcej okazji, by się w niej zaprezentować. Włosy upięła w wymyślnego koka, usta pociągnęła błyszczykiem, a oczy podkreśliła tuszem. Arianna nie mogła przestać gapić się na matkę, wyglądała olśniewająco!
— Nie odmawiam, gdy dają — mruknęła wreszcie, sięgając po leżące przed nią pyszności. Sam zapach posiłku sprawiał, że ściskało ją z głodu w żołądku. Nie zaczęła jednak jeść. Krępowało ją spojrzenie matki, która cały czas jej się przyglądała jak eksponatowi w muzeum. — Chcesz trochę? Patrzysz tak na mnie, jakbyś chciała mnie zjeść.
— Miałabym po tobie zgagę. — Uśmiechnęła się niewinnie. — A dziś nie mogę sobie na to pozwolić.
— Wybierasz się gdzieś? — zapytała Arianna. — Może na spotkanie z prezydentem?
— Nie, z papieżem. — Kobieta rzuciła ścierką w stronę córki. Arianna nawet nie musiała się uchylać, z łatwością przedmiot złapała. — Mam pewne spotkanie.
— Jeśli nie powiesz mi nic więcej, będę wszystkim rozpowiadać, że widujesz się z papieżem.
Arianna wzięła pierwszy kęs naleśników do ust, niemalże rozpływając się pod wpływem ich niebiańskiego smaku. Nikt nie gotował tak jak jej matka!
Bethany prychnęła, ale wkradający się na jej wargi uśmiech zwiastował nadchodzącą rewelacyjną bombę.
— Niedługo otwieram własną restaurację!
Dobrze, że Arianna siedziała przy stole, inaczej musiałaby zbierać szczękę z podłogi. W pierwszej chwili nie zrozumiała, co to oznaczało, dopiero po chwili jej niechętny do współpracy przyswoił tę wiadomość. Wtedy wybuch jej radości był tak wielki, jakby co najmniej została szefem kuchni. Odwzajemniła uśmiech rodzicielki i z ocierając buzię grzbietem dłoni, zerwała się z krzesła, by uściskach matkę. Nie mogła się nie cieszyć, gdy właśnie spełniało się marzenie kobiety.
— No nareszcie! Zajęło ci to tylko... — Zamilkła, gdy Bethany pacnęła ją w głowę. — Długo.
— Chcesz mi dziś potowarzyszyć?
— Oczywiście — przytaknęła córka Zeusa. Nie mogła odmówić, gdy matka patrzyła na nią takim wręcz błagalnym wzrokiem.
I takim sposobem niedługo po rozmowie w kuchni Arianna siedziała już w samochodzie wraz z Bethany, kierując się do restauracji, znajdującej się na ósmej ulicy, nieopodal hotelu Hilton. Miejsce wydawało się niemalże idealne, biorąc pod uwagę, że w okolicy znajdowały się często odwiedzane przez turystów atrakcje.
Z tego, co Ariannie udało się dowiedzieć, lokal został znaleziony przez panią Bryant — matkę Nicka — która specjalizowała się w nieruchomościach. Kobiety zaprzyjaźniły się ze sobą podczas wspólnego mieszkania pod jednym dachem, co córce Zeusa wydawało się śmieszne z uwagi, że wysadziła dom pani Bryant... Nie, nie wysadziła, gdyby wysadziła, zostałby po nim chociażby jakiś ślad, ona po prostu go wyparowała, niemal wymazując pamięć o nim ze wspomnień kobiety. Niejednokrotnie zapewniała Ariannę, że całe zdarzenie było wypadkiem i nie powinna się tym martwić, mimo to córka Zeusa nie wierzyła jej szczególnie. Może dlatego, że pani Bryant na jej widok paskudnie się krzywiła, jakby pod nos podsunięto jej nader śmierdzącą koszulkę Dave'a... No ale jak mówiła, że nie powinna się martwić, to się nie martwiła, wmawiając sobie, że kobieta po prostu miała tak skrzywiony wyraz twarzy.
Bethany zaparkowała na pobliskim parkingu i zaprowadziła córkę do odpowiedniego budynku.
— Niebiańska Uczta. — Bethany wskazała na wiszący nad wejściem szyld, w końcu Arianna była takim głupkiem, że nie mogła go samodzielnie odszyfrować, a przynajmniej nie w tak krótkim czasie. — No powiedz to, nie krępuj się.
Córka Zeusa niewinnie wzruszyła, udając, że zupełnie nie rozumiała, o co chodziło, chociaż pierwsza myśl, jaka jej się nasunęła, brzmiała: „Ojciec”. Arianna wkroczyła za Bethany do odnowionego środka. Ściany zostały odmalowane, posadzka wypolerowana, a stoły, nakryte obrusem wypranym w pervollu, ustawiono na całej przestrzeni obszernego pomieszczenia z zachowaniem odpowiednich odległości dla większego komfortu. Lokal urządzono w jasnych kolorach z dostępem do dużej ilości światła, które zapewniały liczne lampy. W powietrzu można było wyczuć aromatyczny zapach świeżo parzonej kawy, jak gdyby w kuchni Bethany właśnie przyrządzała swój specjał.
— I jak ci się podoba? — spytała, odwracając się wkoło własnej osi, by z dumą spojrzeć na swe małe dzieło. Zawsze tego pragnęła, lecz nie sądziła, że kiedykolwiek będzie to możliwe.
— Miejsce idealne. Brakuje tylko klientów.
— Możesz się rozejrzeć — zasugerowała Bethany z szerokim uśmiechem. To właśnie na pozytywnej opinii córki najbardziej jej zależało. — Tylko niczego nie dotykaj... Eee, Arianno?
Zaskoczona nagłą zmianą głosu matki spojrzała w tym samym kierunku co ona. Do pomieszczenia wszedł wysoki chłopak o dziwnie znajomej twarzy. Uśmiechał się chytrze do córki Zeusa, lecz to nie jego widok przeraził Bethany, tylko jego towarzyszek. Było to pół tuzina potworów o rozdwojonych językach, żółtych oczach z czarnymi szparkami zamiast źrenic oraz potężnym, podwójnym, wężowym ciele w brązowo-zielone cętki. Drakainy nosiły na sobie spiżową zbroję, ale to wciąż nie robiło z nich wymagających przeciwników.
Arianna natychmiast dobyła miecza i wyszła naprzeciw wrogom, chociaż nie do końca była pewna zamiarów chłopaka o znajomej twarzy.
— Mason, bądź łaskawa opuścić miecz. Przyszedłem w pokojowych zamiarach — powiedział przybysz, gestem ręki zatrzymując potwory za swoimi plecami. Drakainy zasyczały z niezadowolenia, jak gdyby otrzymały całkiem inne wytyczne, lecz posłusznie wykonały polecenie.
— To chyba znasz inną definicję pokój.
Arianna jednym spojrzeniem powstrzymała matkę przed interwencją. W tym momencie tylko ona była w stanie obrócić sytuację na ich korzyść.
— Nazywam się Frankie Elliot. — Uprzejmie pochylił głowę przed rozmówczynią. Arianna już wiedziała, skąd go znała. Kiedyś mieszkali nawet pod jednym dachem. Frankie należał do jednych z nieokreślonych dzieciaków, mieszkających w domku numer jedenaście. Był bardzo niezadowolony i skwaszony z powodu ignorancji ze strony boskiego rodzica. — Przybywam z poselstwem od Luke'a Castellana.
— W takim razie pożegnamy się w niezbyt przyjaznej atmosferze.
Arianna ponownie uniosła miecz w ramach ostatecznego ostrzeżenia. Dawała mu jasny sygnał do czego doprowadzi ta konserwacja. Frankie cofnął się o krok, dobrze znając szermiercze predyspozycje córki Zeusa, ale nie mógł odejść, tak jak sobie tego życzyła. Dostał szczegółowe wytyczne i musiał je kompletnie wypełnić.
— Nasz pan cię wzywa. Godzina wybiła.
Ponownie się uśmiechnął, widząc zdenerwowanie odzwierciedlające się na twarzy Arianny, która nie spodziewała się wizyty popleczników Kronosa, a przynajmniej nie tak szybko.
— Tak, podaj mi jego współrzędne. — Zrobiła kilka głębszych wdechów, opanowując nerwy. Nie mogła okazywać strachu ani niepewności, wzywający ją tytan nie mógł poznać jej słabości. — Z wielką chęcią odeślę go z powrotem do Tartaru. Tym razem w mniejszych kawałkach, tak dla pewności.
— Nasz pan przypomina ci o długu do spłacenia oraz o tym, jak potraktowali cię Olimpijczycy. Życie za życie.
— Nie jestem winna mu życie.
— Jesteś. Jego rady, uratowały cię przed zniszczeniem. — Uśmiechnął się pobłażliwie. Bethany oczekiwała wyjaśnień, lecz nie uznała, że nie był to najlepszy moment, dlatego milczała. Za co Arianna była jej wdzięczna, miała zbyt duży mętlik w głowie, by jeszcze odpowiadać na jej pytania. — Pan oczekuje cię na „księżniczce Andromedzie”.
— Raczej podziękuję za zaproszenie.
— To nie była prośba. Masz już niewiele czasu, Mason. Lepiej się pośpiesz.
Frankie teatralnie ukłonił się na pożegnanie. Nie spuszczając z oczu Arianny, wycofał się do wyjścia wraz ze swymi potworami. Pojawienie się wężokobiet na ulicach Nowego Jorku nie wzbudziło żadnej sensacji wśród mieszkańców. Przemknęły obok śmiertelników, jakby w ich wyglądzie nie było nic nadzwyczajnego.
— Chodź tu, młoda damo. Mamy dużo do pogadania — odezwała się Bethany, jako pierwsza otrząsając się z szoku. Po raz kolejny przeklinała swoją umiejętność widzenia przez Mgłę, gdyż widok potworów w ich naturalnej postaci, nie był szczególną radością dla jej oczu. Nie sądziła, że najpiękniejszy dzień w jej życiu, tak szybko zamieni się w koszmar.
Arianna nie bardzo wiedziała, jak miała wyjaśnić matce w miarę łagodnie całą sytuację. Wyznanie prawdy nie wchodziło w rachubę, bo cóż miała jej powiedzieć?
„To nic takiego, mamo. Nie ma się czym martwić. Chciałam tylko pozbyć się wszystkich bogów, by uratować własny tyłek!”.
Nie musiała tego nawet mówić, by wyobrazić sobie reakcję rodzicielki. Najpierw szok i dołujące zaskoczenie odebrałoby Bethany mowę, by po kilku sekundach niedowierzanie przeistoczyło się w złość na dobijającą głupotę ukochanej córki, którą próbowała wychować z dala od takich samolubnych myśli. Następnie byłoby pełno krzyku i niezrozumiałych słów wypowiadanych w chwilach wzburzenia kobiety. Na koniec nastąpiłoby załamanie oraz zrzucenie winy za błędy w wychowaniu na siebie. Częścią winy mogłaby, a nawet powinna, obarczyć wiecznie nieobecnego ojca, lecz jednak wymyślanie bogom nie było najlepszym pomysłem.
Uwierzcie, Arianna coś o tym wiedziała, a sam historia zna pełno przypadków nieszczęścia śmiertelników, cierpiących przez własną głupotę. Bogowie bardzo nie lubią być niedoceniani. Za to uwielbiają świątynie ku ich chwale, ofiary w postaci ulubionych potraw, koszulki z ich podobizną, kubki i inne gadżety sławiące ich wspaniałość. Zasada numer dwa — nigdy nie testuj boskiej cierpliwości. To tak jakbyś wyzwał Mike'a Tysona na pojedynek, wiedząc, że położy Ccę na deski za pierwszym uderzeniem. Nie warto, chyba że nie masz nic przeciwko drżeniu ze strachu na każdy dźwięk, to proszę bardzo!
Arianna sama nie korzystała z błyskotliwych mądrości z niepisanego poradnika herosa „Nie umieraj w męczarniach”, dlatego znalazła się w tej niezbyt przyjemnej sytuacji, stojącej przed matką o spojrzeniu przypominającym wzrok wygłodniałej Erynii.
— Cóż to, mowę ci nagle odjęło? — spytała Bethany, nie doczekując się żadnego wyjaśnienia, nawet pokrętnego, z góry skazanego na porażkę. Arianna wiedziała, że wpadła w poważne tarapaty, o czym sugerowała tupiąca stopa matki, rozładowująca jej napięcie. — O czym mówił ten cały Frankie?
— Szantażował mnie — wydusiła z siebie, błagając, by głos jej nie drżał, tak jak trzęsły jej się ręce.
Jeszcze chwila, a Bethany mogłaby uznać, że jej córka miała napad drgawki albo próbowała tańczyć, w obecnych czasach o niezrozumiałych trendach wszystko było możliwe.
— No coś ty! Myślałam, że próbował się z tobą umówić!
Arianna oblała się rumieńcem i bynajmniej nie z powodu swego żałosnego wytłumaczenia, lecz raczej z zażenowania myślą, że miałaby iść na randkę. Miała inne priorytety w życiu, znalezienie chłopaka widniało prawdopodobnie na końcu jej listy.
— Przecież mówił całkiem wyraźnie, chyba zrozumiałaś, co powiedział — jęknęła, próbując kupić sobie trochę dodatkowego czasu.
Arianna cofnęła się o krok, obserwując, jak jej mama czerwienieje na twarzy. Co prawda mierzyła się już z nie takimi despotami, mordującymi spojrzeniem, ale to było nic w porównaniu do wściekłej Bethany. W takich momentach nawet Ares mógłby się od niej uczyć.
— Ariadno Mason! — Przełknęła ślinę, słysząc z ust matki swoje pełne nazwisko, co oznaczało wyczerpanie anielskiej cierpliwości Bethany. Arianna czuła, jak się topiła, idąc na dno niczym Titanic. — Przestań ze mnie żartować i natychmiast wytłumacz mi, o czym mówił ten chłopiec, bo przysięgam, że nie pojedziesz do żadnego obozu.
— No dobra, więc tak jakby mój dziadek sobie ubzdurał, że jestem mu coś winna w podzięce za pomoc. Ma ambitne plany, by zniszczyć wszystkich olimpijczyków. Dobre mi sobie — mruknęła, nadając swojej wypowiedzi jak najbardziej beztroski ton, zupełnie jakby próbowała wytłumaczyć się matce z kolejnej dwójki z wypracowania. No, ale kto by się przejmował ocenami, gdy nadchodził koniec świata?
— Dziadek?
Zmarszczyła brwi. Nie przypominała sobie, by jej ojciec nękał ich ostatnio listami z pogróżkami czy złowróżbnymi SMS-ami. Zresztą nigdy nie przejawiał stalkerskich odruchów.
— No wiesz, taki nieśmiertelny gościu w kawałkach z super ostrą kosą — wyjaśniła Arianna z głupkowatym uśmieszkiem mówiącym „Zupełnie nie ma się o co martwić. Dziadek przesyła pozdrowienia!”.
Bethany pobladła, by na powrót znów przybrać kolor soczystej czerwieni, jednak teraz nie była zła, raczej bardziej przerażona.
— Na bogów, Arianno! W coś ty się wpakowała?
Opadła na krzesło, które na jej szczęście, znalazło się w jej trajektorii lotu. Bethany nie do końca była świadoma tego, co robiła, prawdopodobnie nie zauważyłaby, gdyby przed nosem przeszła jej armia wężowych kobiet śpiewających „We are the champions”.
— To nie moja wina. Gadał do mnie tyle razy, że prawie nie zwariowałam!
Żwawo gestykulowała rękoma, by dodać sobie więcej dramatyzmu. Bethany smutno spojrzała na córkę. Nie mogąc pojąć, jak tak inteligenta osóbka, mająca za ojca samego Zeusa, mogła zachowywać się tak nierozważnie!? Nie, żeby władca Olimpu zawsze podejmował decyzję z chłodną głowę. Był wybuchowy i nieprzewidywalny jak burza z piorunami.
— To jaki masz pomysł? — zapytała Bethany, opierając brodę na ręce. Kosmyki włosów opadły jej na twarz, wymykając się z rozburzonej fryzury, układanej przez dwadzieścia minut. Porzuciła czarne myśli, skupiając się na rozwiązaniu sytuacji.
— Nie mam żadnego. Zignoruję jego groźby.
Niemrawo wzruszyła ramionami, bawiąc się końcówką warkocza. Nie mogła zrozumieć, jak mama chciała ją wysłać na samobójczą misję.
„Co się z nią stało?”, pytała samą siebie, patrząc na kobietę, która niegdyś nie chciała puścić jej samej do ogródka.
— To nie rozwiąże twoich kłopotów — odparła ze stoickim spokojem, jakby chciała uzmysłowić córce, kto będzie musiał uporać się z utworzonymi problemami. Wyprostowała sukienkę, jeszcze raz rozglądając się po pomieszczeniu, o którym marzyła przez ostatnie lata.
— Mamo, on nie ma ciała! — jęknęła, próbując usprawiedliwić swoje postawienie.
Kobieta nie musiała wiedzieć, że miała ochotę schować się w piwnicy, czekając, aż Kronos o niej zapomni. To nie było zbytnio bohaterskie ani godne jej statusu córki Zeusa, ale na bogów! Nękał ją sam władca tytanów, chyba nie ośmieszała się zbytnio takimi myślami?
— Zbieraj się, odwiozę cię do obozu.
Kobieta zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczy do samochodu. Porwała płaszcz i wyszła, czekając na córkę na zewnątrz, by zamknąć za nią drzwi.
Podróż do Long Island zdawała się trwać w nieskończoność. Arianna żałowała, że samochód kobiety nie miał podobnego przyśpieszenia jak słoneczny rydwan Apolla. Nie pogardziłaby też każdym innym sposobem na błyskawicznie ominięcie korków albo chociażby pomysłem na poprowadzenie rozmowy.
Cisza była równie męcząca co Pan D, narzekający na swój nieszczęśliwy żywot wśród półbogów. Arianna nawet zastanawiała się nad użyciem bransoletki, lecz po krótkim namyśle uznała, że matka mogłaby dostać palpitacji serca, gdyby na jej kolanach pojawił się jakiś mitologiczny stwór, latający z prędkością odrzutowca.
— Uważaj na siebie — powiedziała Bethany, parkując na poboczu drogi, gdzie wśród pagórków kryło się wymarzone miejsce dla herosów. Obecnie niezbyt bezpieczne, ale jedno z niewielu, w których jej córka czuła się szczęśliwa.
— Mamo, mam ze sobą bagaż doświadczeń. Nie będę popełniać takich samych błędów. — Uśmiechnęła się zawadiacko, zgarniając plecak z tylnego siedzenia. Ucałowała matkę w policzek i wyskoczyła z samochodu, spoglądając jeszcze do środka przez otwarte okno. — Ale za inne już nie ręczę.
— Arianno!
— Do zobaczenia.
Odsunęła się do tyłu i pomachała jej na pożegnanie. Przez chwilę obserwowała, jak matka nakręca i znika za pobliskim wzniesieniem, a następnie zaczęła wdrapywać się po pagórku.
Uśmiechała się pod nosem na wspomnienie ubiegłego lata, już ciesząc się na rozpoczynające się wakacje, ale mina jej zrzedła, gdy dotarła do magicznej granicy chroniącej obóz przed potworami. Pożółkłe szpilki leżały porozrzucane po ziemi, tworząc dywan przyprawiający o ból serca. W samym środku pnia drzewa znajdował otwór, z którego sączyła zielona żywica. Zimny podmuch wiatr strącił z gałęzi kolejne igiełki, coraz bardziej osłabiając magiczną moc sosny. Arianna westchnęła z żałością, ignorując ukłucie w piersi. Zaczęła schodzić do obozu, bojąc się nawet myśleć, jak wiele się zmieniło przez ostatnie miesiące.
Na pozór wszystko wyglądało jak przed rokiem. Wielki Dom stał na swoim miejscu, obiegany dookoła przez werandę, na której Pan D uwielbiał narzekać na swoje nieszczęście. Reszta budynków zbudowanych na grecką modłę również znajdowała tam, gdzie ostatnio, ale jednak powietrze było przesiąknięte grozą, strachem przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Obozowicze przechodzili obok córki Zeusa obojętnie, tylko nieliczni zdobyli się na coś na kształt uśmiechu przypominającego bardziej skurcz twarzy. Jednak większość ją ignorowała, śpiesząc się do swoich obowiązków. Arianna z oddali widziała swój domek, pusty i przygnębiający z powodu braku innych dzieciaków, ale stanowiący dla niej oazę spokoju, pozwalającą jej w ciszy przemyśleć kilka spraw. Takiego komfortu nie mógł zaoferować jej domek Hermesa, ale Ariannie na pewno byłoby łatwiej, gdyby nie ta pieczątka córki Zeusa.
Skręciła w kierunku Wielkiego Domu, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej na temat schorzeń nękających obóz. Pan D w hawajskiej koszuli, kraciastych skarpetkach bijących się z krzykliwym kolorem spodenek, wyglądał na makabrycznie znudzonego i pewnie umarłby w fotelu, gdyby tylko nie cierpiał na nieśmiertelność. Kierownik obozu próbował nakłonić do gry w karty wymizerniałego mężczyznę, którego bardziej interesował kosz soczystych winogron, postawiony jak na złość przed jego nosem.
— Spóźniłaś się — odezwał się nieznany Ariannie mężczyzna, przenosząc sfrustrowany wzrok na zaskoczoną dziewczynę. Ubrany był w pomarańczowy, więzienny trykot z wypisanym numerem 001 nad kieszonką. Brakowało mu tylko kaftana bezpieczeństwa i wyglądałby jak rodem wyciągnięty z amerykańskich filmów. — Powiadomiono nas, że zjawisz się kilka dni wcześniej.
— Liczyłem, że po drodze coś cię zaatakowało i niechybnie zjadło — mruknął Dionizos z typowym, złośliwym błyskiem w tęczówkach, pojawiającym się tam, gdy tylko rozmawiał z półbogami. — Szkoda, będę, musiał przełożyć świętowanie na inny dzień.
— Też się cieszę, że pana widzę w dobrej kondycji — odparła Arianna, pieczętując słowa nieszczerym uśmiechem. Po ojcu odziedziczyła nie tylko wyniosłość, ale również głupi zwyczaj posiadania ostatniego słowa. Zeus mógł sobie na to pozwolić, jak na wiele innych rzeczy, o których jego córka mogła tylko pomarzyć, jednak czasem się zachowywała, jakby zamienili się miejscami. — Poza tym, panie w więziennym łachu, nie istnieje rygor zjawiania się w obozie w wyznaczonym terminie. Coś mi wypadało.
Dionizos uśmiechnął się szeroko, jakby co najmniej właśnie skrócono jego karę o połowę, i spojrzał na towarzysza wzrokiem mówiącym „Zmierz się również z tym, mądralo”. Arianna zerknęła pod stopy, sprawdzający, czy spomiędzy desek nie wyskoczą pnącza, by ją udusić na miejscu za tą bezczelność.
— Jestem Tantal — przedstawił się więzień, posępnie na nią spoglądając, jakby planował ją zjeść. Arianna wzruszyła ramionami, gdzieś słyszała to imię. Patrząc na jego strój, wiedziała, że nie skończył najlepiej i to jej w zupełności wystarczało. — Na życzenie Pana D zająłem miejsce centaura.
Arianna, nie wierząc w winę Chejrona, wściekle spojrzała na Dionizosa, żałując, że nie posiadała spojrzenia Hadesa zmuszającego do uległości, ale tym razem to on wzruszył ramionami, zjadając owoc, na który Tantal miał ochotę. Pana D zupełnie nie obchodził się losem obozu, byłyby wręcz wniebowzięty, gdyby buldożery zrównały to miejsce z ziemią albo Łaskawe pożarły wszystkich herosów na jego terenie.
— Magiczna bariera obozu słabnie. — Arianna myślała, że był to fakt powszechnie znany, jednak dwaj nieśmiertelni wyglądali na zaskoczonych, jakby właśnie oświadczyła im, że planuje wysadzić połowę Manhattanu. — Na pewno istnieje jakiś sposób, by temu zaradzić.
— W obozie przywrócono wyścigi rydwanów — oświadczył Tantal, zupełnie ignorując jej wypowiedź, jakby jej słowa nie były nawet godne uwagi. Arianna aż poczerwieniała ze złości, zupełnie jakby najadła się papryczek chili, ale gdy spojrzała na Dionizosa, tylko czekającego na jej wybuch, uspokoiła się. — Będziemy się świetnie bawić, póki... — Tantal nie skończył swojej wypowiedzi, usłyszawszy dźwięk konchy, wzywający na posiłek. — Obiad, na pewno będzie przepyszny! Przynajmniej tak mówią.
Arianna nie zdawała więcej pytań. Wiedziała, że szansa na dostanie zadowalającej odpowiedzi była porównywalna z braterskim uściskiem wraz z Aresem, dlatego pośpiesznie udała się do pawilonu jadalnego, szukając znajomych twarzy.
Obozowicze szli ze spuszczonymi głowami jak w orszaku żałobnym, nie rozmawiając nawet ze swoim rodzeństwem. Arianna dotarła na swoje miejsce, akurat, gdy wszyscy usadowili się przy stołach.
Co najbardziej ją zaskoczyło?
Cyklop!
Trochę karłowaty, wyglądający jak zagubione dziecko trzymające się maminej spódnicy, ale jednak cyklop. Dwumetrowy stwór, siedzący przy stole Posejdona, co z tego wszystkiego nie było takie zaskakujące. Arianna ograniczyła się do krótkiego przywitania z Jacksonem, wyglądającym jakby planował zamach na życie nowego brata.
— Dobrze cię widzieć! — przywitał się Willey, dosiadając się obok niej. Arianna uśmiechnęła się szeroko na widok dawno niewidzianego przyjaciela. Z jego częstych telefonów wiedziała, że ciężko pracował, by otrzymać przepustkę i właśnie oczekiwał na ostateczną decyzję. — Źle się dzieje. Drzewo Thalii umiera.
— Patrząc na nich, mam wrażenie, że jest całkiem odwrotnie.
Posępnie spojrzała na Dionizosa w wybitnym humorze, obsługiwanego przez satyrów, którzy obierali mu nawet owoce.
— Znasz Pana D, martwi się na swój sposób — mruknął, jak zawsze próbując usprawiedliwić swojego przełożonego. Nie zerkał nawet w jego stronę, jakby obawiał się, że wyczyta z jego twarzy tekst ich rozmowy.
— Tak, martwi się, czy zdążymy zginąć do końca wakacji. — Dźgnęła widelcem kawałek swojej pizzy. Połowę oddała w ofierze bogom, żałowała, że nie wrzuciła do ognia całości. — Jak tam Nick?
Spojrzała w kierunku stołu Apollina i wzrokiem odszukała swego denerwującego przyjaciela. Siedział wśród rodzeństwa jak zawsze wypachniony i czysto ubrany, podobnie jak większość obozowiczów, prowadząc rozmowę półszeptem. Arianna nie widziała go od roku, dlatego teraz miała wrażenie, że przerósł ją co najmniej o głowę oraz stał się dwa razy zarozumialszy. Nie odpowiedział na żaden jej list ani telefon. W końcu zrezygnowała, nie rozumiejąc, o co właściwie się obraził.
— Też za tobą tęskni. — Willey skulił się pod jej piorunującym wzrokiem, ale on właśnie tak zrozumiał słowa Arianny. Próbował wielu sposób by pogodzić tę dwójkę, lecz syn Apollina był bardziej uparty, niż mogłoby się wydawać. — Nigdy tego nie powie, ale widać to po nim. Rzadko się uśmiecha, a mówi jeszcze mniej. Powinniście porozmawiać, a nie zachowywać się jak dwójka rozwydrzonych dzieciaków, sprzeczających, którego matka bardziej kocha.
Arianna przytaknęła głową na znak przyjęcia wiadomości. Nie mogła zaprzeczyć prawdziwości jego słów, a przyznać Willeyowi rację też nie zamierzała. To po prostu nie było w jej stylu. Jednak nieobecność przyjaciela — nawet tego niewymownie irytującego — z którym przeszła przez Podziemie i któremu zawdzięczała życie, stawała się coraz bardziej nieznośna oraz dołująca, dlatego z trudem przełknęła ciągle pęczniejącą dumę i po obiedzie, udała się pod domek numer siedem.
— Przepraszam, czy mógłbyś zawołać Nicka? — spytała wysokiego blondyna o niebieskich oczach i opalonej skórze, którego spotkała na progu. W porównaniu do swojego ojca wyglądał dość marnie, ale zapewne nadrabiał to charakterem, równie denerwującym co u jego brata. — I dodać, że jeżeli nie stawi się tu dobrowolnie, to wytargam go stamtąd za jego śliczne włoski?
— Skuteczna groźba — zaśmiał się chłopak, znając upodobania swojego brata.
Will, bo tak się przedstawił ów syn Apollina, obiecał zrobić co w jego mocy, by wykurzyć Nicka ze środka.
Arianna chcąc jakoś pożytecznie wykorzystać czas oczekiwania, przyjrzała się domkowi numer siedem. Z pozoru wydawał się, iż był wykonany cały ze złota. Lśnił tak bardzo, że nie dało się na niego patrzeć. W środku pod ścianami ustawiono piętrowe łóżka, cedrowe belki podtrzymywały sufit, a białe ściany zdobiły tylko haki na płaszcze i broń. Było czysto, schludnie i pachniało szałwią, aż Ariannę zawstydził ten widok, bo ona, chociaż sama w domku, nie potrafiła utrzymać takiego porządku.
— Przypomniałaś sobie o mnie, gdy zabrakło tego śmiertelnika?
Nick stał wsparty o framugę drzwi, wysoko zadzierając głowę, by wyjść na jeszcze bardziej zarozumiałego. Arianna się nie pomyliła, sporo urósł od ich ostatniego spotkania, ale wciąż był wyższy od niej tylko o pół głowy.
— Na bogów! Ty o to się obrażasz? — Ze złości zacisnęła dłonie w pięści, aż prąd przebiegł przez jej ciało, tym razem działając na nią kojąco. — Ile razy do ciebie pisałam i nie dostałam odpowiedzi!?
— Co chcesz ode mnie? — zapytał, ignorując ciągnięcie niewygodnego tematu, którego nie mógł uargumentować na własną korzyść. Arianna dobrze go znała. Wiedziała, że pod tą warstwą obojętności kryje się więcej emocji, wśród nich również poczucie winy.
— Chcę odzyskać przyjaciela. Nudno mi bez ciebie. Nie ma kto mnie denerwować i ratować z opresji.
— Nie.
— Jak to nie?
Starała się nie pokazywać, jak bardzo zabolały ją te słowa. Nigdy nie miała przyjaciół, dlatego też nie zaznała bólu po jego stracie, a było to najgorsze cierpienie, z jakim miała dotychczas do czynienia.
— Potrzebuję chwili spokoju.
Arianna widziała, że Nick nie był z nią do końca szczery. Coś wciąż przed nią ukrywał, a ona nie miała pojęcia, jak mu pomóc, jeżeli on nie chciał się nią podzielić jego problemem. Uniosła wysoko głowę, nie pozwalając, by rozpacz przejęła nad nią kontrolę. Pożegnała się z synem Apollina i poczłapała w stronę swojego domku. Dopiero tam mogła pozwolić, by gorące łzy spłynęły jej po policzku.
Tego dnia Arianna nie opuściła już ścian swojego domku, rezygnując z popołudniowych zajęć. Nie obawiała się konsekwencji. Z obozu zniknęła jedyna osoba, której zależało na wyszkoleniu młodocianych herosów. Wraz z odejściem Chejrona, nikogo więcej nie obchodził ich los.
Arianna zebrała się z podłogi, na której siedziała od obiadu z potwornym bólem w krzyżu, zupełnie jakby dźwigała brzemię Atlasa. Zapaliła ogień na trójnogu, rozświetlając pomieszczenie. Wielki posąg Zeusa rzucał na posadzkę monumentalny cień, zdając się surowym wzrokiem, podążać za dziewczyną.
— Próbujesz nawdychać się oparów, by przemawiać jak Wyrocznia Delficka?
Arianna zaskoczona głosem zza swoimi plecami — chociaż jeszcze parę sekund temu była sama — zerwała się na nogi, błyskawicznie sięgając po miecz, którego klinga błysnęła niebieskim światłem. Odetchnęła z ulgą na widok znajomej twarzy o przebiegłym uśmiechu, wpędzającym w przeczucie, że masz kłopoty.
— Nie mógłbyś się zjawiać jakoś efektywniej? Nie wiem, może mógłby cię zapowiedzieć herold albo dwa gadające węże czy coś.
Arianna odetchnęła, starając się uspokoić drżące dnie i walące serce. Wypuściła miecz z dłoni, który nie zdążył opaść na posadzkę, jak magicznie rozpłynął się w powietrzu.
— Nie, bo śmiertelnicy nie zachowują się tak zabawnie, gdy wiedzą, że się ich obserwuje.
Hermes błysnął zębami, nie równając się jednak z bratem w konkursie na zabójczy uśmiech roku, i przysiadł się obok Arianny w kręgu światła.
— Luke zatruł sosnę Thalii!
— Nie macie dowodów! — bronił się, ale niezbyt przekonująco. Światło padające na jego twarz uwydatniało troskę, odbijając się w jego tęczówkach.
— Taa i dlatego przyszedłeś tu, by o nim porozmawiać.
Odwróciła od niego wzrok, by nie wzbudzić w sobie współczucia dla tego zdrajcy. Uwielbiała Hermesa, doceniała jego pomoc i prace, jednak nie potrafiła zapałać sympatią do jego syna.
— Aha i tu się mylisz! — Nie mogła się nie uśmiechnąć, słysząc rozbawienie w głosie Hermesa. Nieprawdopodobne jak jego humor, szybko ulegał zmianie. — Pamiętasz jeszcze swoją koleżankę Holly?
W pierwszym momencie Arianna miała zapytać „kogo”, ale szybko przypomniała sobie drobną dziewczynkę, z którą bawiła się na przerwach między zajęciami. To było tak dawno, że prawie o tym zapomniała.
— Pamiętam. Była moją, jedyną przyjaciółką, póki nie zniknęła bez śladu.
— Znalazłem ją. — Zadowolony z siebie Hermes dumnie wypiął pierś jak mały chłopiec czekający na pochwałę za nie narobienie bałaganu przy posiłku. Arianna spojrzała na niego ponaglająco, nie odważając się na radykalniejsze kroki wobec boga. — Normalnie nie uwierzysz, jak ci powiem!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top