Rozdział 20
Tylko powrót na Wzgórze Herosów trzymał Ariannę przy zdrowych zmysłach i pozwalał jej w miarę normalnie funkcjonować. Obóz Herosów był jednym z niewielu miejsc na świecie, w którym mogła czuć się bezpiecznie, nauczyć się podstawowych umiejętności pozwalających jej przeżyć, jak również spędzić czas z ludźmi podobnymi do niej. Nie zawsze było tam miło i przyjemnie, a niektórzy herosi doskonale potrafiło zastąpić szkolnych tyranów, ale dla córki Zeusa obóz w Long Island był drugim domem.
Sprawa z potężnym kijkiem dawno utknęła w martwym punkcie. Zeus nie wziął na poważnie słów córki i o kradzież wciąż oskarżał swojego brata. Nieważne, jak bardzo niedorzecznie by to brzmiało — zazwyczaj o takie szubrawe przekręty nie obwinia się własnej rodziny — ale wśród olimpijczyków takie oszczerstwa były na porządku dziennym. Od zarania dziejów potężni bracia toczyli pomiędzy sobą spory o różne głupoty, ale teraz ich konflikt wymykał się spod kontroli i coraz bardziej nabierał na sile. Przyroda walczyła między sobą — anomalie pogodowe mogli zauważyć nawet śmiertelnicy — a ostateczny termin na podpisanie ugody zbliżał się wielkimi krokami. Niestety bogowie byli tak daleko od zawarcia sojuszu jak na samym początku tej afery. Koniec świata — kolejny — zapowiadano na letnie przesilenie.
Chejron zairyfonował do Arianny z nowymi wieściami — oczywiście złymi. Jej wyjazd do obozu został zawieszony do czasu rozstrzygnięcia sprawy w olimpijskim sądzie. Swoją decyzję usprawiedliwił dobrem pozostałych herosów. Nie chciał narażać innych dzieciaków na niepotrzebny gniew bogów — dla bezpieczeństwa miała w ogóle nie wychodzić.
Arianna posłusznie przytaknęła głową — bo tego od niej wymagano — ale czuła się, jakby odwołano tegoroczne święta i na gwiazdkowe prezenty musiała czekać dwa lata. Nie rozumiała — i zrozumieć nie próbowała — dlaczego wszystko, co najgorsze, spotykało właśnie ją. Nie zastanawiała nad tym szczególnie, ale w przypływie gniewu rozniosła w proch pobliski plac zabaw. Potem poszła dalej, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
Takie niepokojące ataki przytrafiały jej się coraz częściej, przez co równie często znajdowała się centrum zamieszania, jakie niechcący powodowała. Głos z otchłani — niezmordowanie i konsekwentnie — kierunkował jej nienawiść w stronę bogów. Powtarzał, że to oni byli jedynym powodem jej nieszczęścia i wszystkich kłopotów.
„Możesz ich zniszczyć”.
Te nagminnie wypowiadane przez głos słowa stały się frazą zastępującą Ariannie dzień dobry. Tak często je słyszała, że zaczęła wierzyć w ich prawdziwość. Znikną bogowie, to i znikną jej problemy. Proste równanie, które kiedyś miało stać się przepisem na Armagedon.
Arianna wdrapała się na dach budynku, w którym znajdowało się jej mieszkanie. Rozciągał się stamtąd niesamowity widok na wąskie uliczki wijące się między domami, a w oddali niczym srebrna wstęga połyskiwały wody rzeki Hudson.
Córka Zeusa lubiła tam przychodzić. Mogła tam spokojnie odpocząć od wszystkich ludzi, odreagować stres i zregenerować siły. Przebywanie na świeżym powietrzu skuteczniej niż zamknięcie w czterech ścianach pozwalało jej naładować wewnętrzne baterię. Bethany niegdyś tłumaczyła jej, że miało to związek z płynącymi po niebie obłokami oraz otulającym jej ciało wiatrem. Wtedy kompletnie nic z tego nie rozumiała, lecz teraz już wiedziała, z czym to było związane.
— Wiedziałem, że tu cię znajdę!
Dylan — jedna z niewielu osób, znających jej oazę spokoju — przysiadł się na krawędzi dachu obok córki Zeusa. Spojrzał na przepaść dzielącą go od gruntu i zdmuchnął niesforny kosmyk włosów, wpadający mu do oczu. Wyszczerzył się idiotycznie, ale cokolwiek przyszło mu do głowy, dzięki bogom zachował to w swoim umysłowym wysypisku. Dylan był dziwakiem — i za takiego też rówieśnicy go uważali — oraz wyrzutkiem. Nie miał przyjaciół, wolny czas spędzał samotnie, plątając się po Nowym Jorku, a na noce wracał do sierocińca, by o poranku ponownie uciec przed dręczącymi go podopiecznymi ośrodka. Mimo tego chłopak był niepoprawnym optymistą, uśmiech praktycznie nigdy nie schodził z jego twarzy, a w każdej sytuacji potrafił odnaleźć jakiś pozytyw. Jego nastawienie do świata bywało potwornie irytujące, jednak Arianna niejednokrotnie zdążyła się już przekonać, że w ciężkich chwilach warto mieć kogoś takiego pod ręką. Nigdy nie powiedziałaby tego na głos, ale cieszyła się, że to właśnie Dylan był teraz przy niej.
— Pewnie zdradziłam ci też, dlaczego tu przychodzę. — Dylan twierdząco przytaknął głową. On lepiej wiedział, co się dzieje w mózgu Arianny niż ona sama. — To dlaczego, żeś tu przylazł, jeżeli dobrze wiedziałeś, że chcę pobyć trochę sama?!
— Bo... przyjaciół poznaje się w biedzie? — wypalił, uśmiechając się głupkowato.
— Zaczynam żałować, że ci o tym wspomniałam.
Córka Zeusa z politowaniem pokręciła głową i odwróciła wzrok w stronę horyzontu. Żałowała, że nie mogła wszystkiego porzucić i wyjechać jak najdalej stąd.
— Rozchmurz się, zrzędo! — zawołał radośnie Dylan, aż kilka spacerujących po chodniku osób z zaciekawieniem podniosło na niego wzrok. — Cokolwiek się stało, to jeszcze nie koniec świata!
— Wprawdzie dla mnie to koniec. Zostały mi jakieś dwa tygodnie życia. — Wyzywająco uniosła brew. Tego argumentu nie mógł tak łatwo obalić. — Czy to wystarczający powód, by się załamać?
Perspektywa śmierci była tak bliska, że Arianna po prostu nie mogła przestać o tym myśleć — nieważne jak bardzo próbowała się od tego odwieść, ta myśl natrętnie do niej wracała niczym rzucony bumerang.
— Powinienem się domyślić — mruknął kwaśno Dylan. — Od jakiegoś pół roku nie mówisz o niczym innym. Jeszcze żadna decyzja nie zapadła, a ty zachowujesz się, jakby wtedy mieli wykonać wyrok.
— To co ty na to bym zepchnęła cię z dachu i wtedy zobaczymy, jakie dobre strony ujrzysz w rozpłaszczeniu na plamę na chodniku, hm?
— Nie wyglądałbym za dobrze — przyznał z miną godną Arystotelesa, jakby faktycznie rozważał przeprowadzenie takiego eksperymentu. — Nie do twarzy mi w czerwieni.
— Do twarzy będziecie ci tylko w worku na głowie i taśmie klejącej na ustach!
Arianna rozmarzyła się na samo wyobrażenie tej błogiej, niezakłóconej paplaniną Dylana ciszy. Jednak nim zdążyła urzeczywistnić swoje marzenia, tuż przed nią pojawił się obraz przedstawiający Nicka. W tle było jedynie widać sufit w kształcie kopuły, ozdobiony mozaiką ukazującą ruchy nieba.
— Co, na kamień Syzyfa, robisz w moim domku?
— Też miło cię widzieć — burknął Nick niepocieszony tym powitaniem.
Wyglądał jakoś inaczej — dojrzalej. Obciął trochę włosy — przez co nie musiał ich nieustannie poprawiać — twarz upodobniła mu się do jego ojca, lecz chociaż jego błękitne tęczówki pozostały niezmiennie.
— Musiałem się z tobą skontaktować, a jesteś jedyną znaną mi osobą z własną misą i kompletnie pustym domkiem. — Uśmiechnął się wyniośle, ale mina mu zrzedła, gdy po prawicy Arianny dostrzegł gębę tego wstrętnego śmiertelnika. — Ech, to ty... Ian?
— Tak, masz rację, RICK — odparł Dylan, kładąc akcent na przekręcone imię syna Apollina.
— Możecie się zamknąć, Głupi i Głupszy? — Arianna zerknęła najpierw na jednego chłopaka, potem na drugiego, ale żaden z nich nie miał już nic więcej sobie do powiedzenia. — Gdy już przebrnęliśmy przez tę uprzejmości, może powiesz mi, co się stało?
— To nie jest rozmowa na iryfon. — Wymownie spojrzał w stronę Dylana. W jego obecności nie zamierzał nic powiedzieć. — Ale musisz wiedzieć, że pojawiło się kolejne dziecko Wielkiej Trójcy.
— Kogo? — zapytał rozbawiony Dylan, jednak jakoś nikt nie pośpieszył mu z wyjaśnieniami.
— To syn Posejdona, nazywa się Percy Jackson.
Arianna nie rozumnie zmarszczyła brwi. Co było w tym takiego ważnego, że aż Nick musiał włamać się do jej domku?
— Świetnie! Podaj mi jeszcze jego adres, to wyślę mu karteczkę z napisaniem „powodzenia”.
Nick zniknął na kilka sekund poza obrazem iryfonu. W tle dało się usłyszeć tylko kilka niewartych przytoczenia przekleństw starogreckich. Powrócił jak nowo narodzony, z pobłażliwym uśmiechem drgającym na jego ustach.
— Zawsze wiedziałem, że nie grzeszysz inteligencją, ale teraz twoja głupota przekracza wszelkie dopuszczalne normy!
— A ja zawsze wiedziałam, że za tę niewyparzoną gębę kiedyś powybijam ci jedynki — odparła Arianna. — Ta chwila chyba nadeszła — dodała dramatycznym głosem. — Może wyjaśnisz mi łaskawie, co w tym jest takiego ważnego? Jeżeli miałam być zazdrosna, to nie wyszło.
— Po pierwsze — Nick zazgrzytał zębami, by się opanować — przepowiednia może wcale nie mówić o tobie, geniuszu. Po drugie, teraz możesz uzyskać wsparcie Pana Mórz w swoim procesie, bo jego syna kiedyś może spotkać to samo, a po trzecie i najważniejsze twój ojciec jest przekonany, że to właśnie ten dzieciak gwizdnął mu piorun piorunów.
— To zamiast tyle gadać, może ich uświadomisz, że to wszystko nieprawda!?
— Chciałbym — mruknął Nick, gdy nad jego głową świsnęła potężna błyskawica. Zeus bardzo nie lubił intruzów na swoich włościach. — Co gorsza wysłano go do Podziemia, sądząc, że to Hades przetrzymuje piorun.
— Trzeba ostrzec tego... jak mu tam? Eriksona?
Machnęła lekceważąco ręką, nazwisko tego herosa było jej najmniejszym zmartwieniem.
— Zwariowałaś? — Twarz Nick zafalowała w iryfonie, połączenie zaczynało słabnąć. Próby kontaktowania się poprzez boginię Irys były równie irytujące co dzwonienie z budki telefonicznej. — Hades po raz drugi nie będzie już taki gościnny!
— Jeżeli wtedy to miała być gościna, to ja nawet nie chcę myśleć, co on robi z intruzami! Mam nadzieję, że jednak dogonię go wcześniej. Będzie poruszał się pieszo bądź autobusami. Chyba nie jest na tyle głupi, by korzystać z samolotu? — Odpowiedziała jej cisza. — Nick, jesteś tam?
Połączenie zostało zerwane. Jakąkolwiek mądrość syn Apollina chciał wygłosić, na szczęście nie zdążył.
— Mam nadzieję, że rąbnął go piorun i nastroszył mu włosy — prychnęła Arianna, kierując się w stronę schodów.
— Poczekaj, idę z tobą, będzie zabawnie! — Dylan aż rozpromienił się z radości. Klasnął w dłonie i pobiegł za córką Zeusa. — Potwory, wybuchy, wściekli bogowie. Będzie super!
— Co wy macie z tą zabawą? Co jest zabawnego w śmiertelnym ryzyku?! — zapytała, wyrażając na głos swoje myśli. — Nigdzie nie idziesz. Nie mogę cię ze sobą zabrać, moja boska rodzina nie możesz się dowiedzieć o twoim istnieniu. I nie próbuj za mną iść! — ostrzegła Arianna, zostawiając go samego na dachu. Musiała zniknąć nim do jego głowy dojdzie postawiony zakaz i nieposkromiona chęć złamania go.
***
Arianna już po niecałych dwudziestu minutach żwawo maszerowała Lake Avenue z całym swoim wyposażeniem. Ubrała się w szorty, podkoszulek z napisem: „Niszczę wszystko na swojej drodze” — co trafnie określało jej destrukcyjną przypadłość — tenisówki oraz czapkę odwróconą daszkiem do tyłu. No wiecie, taki rebel z niej był! W sumie trochę czuła się, jakby przechodziła przez okres buntu, ale to wszystko przez ten przeklęty głos, który szeptał jej do ucha, aż zaczynała wariować. Na ramieniu miała plecak z rzeczami na zmianę, jedzeniem na drogę oraz pieniędzmi na przeżycie. W ręce trzymała kompas, prosząc o wskazanie drogi do tego Eriksona, na wszelki wypadek dodała, że był synem Posejdona. Była niemal pewna, że źle zapamiętała jego nazwisko, a jakoś nie uśmiechało jej się przekonywanie jakiegoś śmiertelnika, że ładuje się w dobrze zastawioną i zaplanowaną pułapkę.
Arianna nie miała pewności, czy zmierzała w dobrym kierunku, zwłaszcza że busola wskazywała miejsce o nazwie „U Cioci Em”, Centrum Krasnali Ogrodowych. Nie miała pojęcia po co heros, podczas misji, miałby kupować ozdobne figurki, ale kompas nigdy się nie mylił, więc wzruszyła ramionami i poruszała się zgodnie ze wskazówkami.
Wsiadła do autobusu, który dowiózł ją na jakieś odludzie. Na dodatek była pewna, że kierowca nie był śmiertelnikiem. Nie miał innych pasażerów, nie zatrzymywał się na żadnym przystanku, a z deski rozdzielczej zwisał jakiś okrągły, włochaty przedmiot, przypominający ludzką, zasuszoną głowę. Mężczyzna był mały, trochę zniekształcony, jego ręce i nogi wyginały się pod nienaturalnym kątem oraz przydałaby mu się porządna depilacja woskiem. Jednakże dowiózł ją na miejsce, więc podziękowała mu za pomoc i pośpiesznie się oddaliła. Dalsza znajomość z takim typkiem była niewskazana.
Arianna stanęła przed dziwacznym sklepikiem — długim, niskim magazynem z wystawionym towarem przed wejściem. Nad bramą znajdował się neon z nazwą, której córka Zeusa nie była w stanie odszyfrować. Całe miejsce wyglądało na opuszczone i zaniedbane. Wszędzie znajdowały się kamienne figurki zwierząt, dzieci, krasnali, a nawet satyrów, z wyrazem zaskoczenia bądź przerażenia zastygłego na twarzy.
Arianna zaczęła się zastanawiać, jakim skończonym idiotą musiał być ten cały syn Posejdona, by zatrzymywać się w tak ponurym miejscu.
No powiedzcie mi, kto normalny wybiera sklep z figurkami na postój? No kto?!
Arianna westchnęła z irytacji i weszła do magazynu, mijając po drodze roztłuczone posążki, co tylko pogłębiło jej obawy. Dobyła miecza. Czuła się pewniej, niosąc w ręce coś ostrego i śmiercionośnego. Jej zmysły pracowały na najwyższych obrotach, więc i wyobraźnia zaczęła płatać jej głupie żarty. Miała wrażenie, że w kątach pomieszczenia coś się czaiło, poruszało lub tylko czyhało na jej nieuwagę. Zdawało jej się, że posążki ożywają, obserwują ją i szeptem prowadzą między ze sobą rozmowy.
— Erikson! Jesteś tu? — warknęła przez zaciśnięte ze złości zęby.
Starała się nie pokazywać, jak bardzo była przerażona. Cokolwiek się tam czaiło, nie mogło wyczuć jej strachu. To pierwsza zasada z przybornika herosa: „Jak nie zginąć w męczarniach”. Polecam przeczytać, nim gdziekolwiek wyruszycie. Warto wiedzieć jak uciekać, gdy goni cię tabun potworów.
Arianna za plecami usłyszała jakiś szmer, cichy jak szum wiatru, ale i tak sprawił, że serce podskoczyło jej do przełyku. Mimowolnie mocniej zacisnęła palce na rękojeści miecza . Nie mogła w takim momencie zgubić broni, ale dłonie tak jej drżały, że nie zdziwiałaby się, gdyby po drodze gdzieś ją opuściła. W pomieszczeniu było tak ciemno, że nie mogła nic dojrzeć na wyciągnięcie ręki. Gdy w mroku poruszył się jakiś cień, nie czekała, aż zaatakuje pierwszy. Zamachnęła się mieczem, licząc, że będzie szybsza niż przeciwnik.
— Nie zabijaj mnie! — jęknął żałośnie znajomy głos.
Arianna wyciągnęła z kieszeni fiolkę z cząstką słońca i oświetliła to ponure pomieszczenie. Posążki w blasku światła wyglądały jeszcze gorzej. Figurki w ludzkich rozmiarach z groteskowym wyrazem twarzy, jakby pozowali do zdjęcia. Nie ma co! Cudowne miejsce na wypoczynek!
— Willey? Nick? Co, na Zeusa, tutaj robicie?
Z niedowierzaniem spojrzała na swoich przyjaciół. Ich obecność była niemal tak podejrzana, jak całe to miejsce.
— Myślisz, że pozwolimy ci się włóczyć samej? Nie chcę mieć twojej duszy na sumieniu — prychnął Nick. — Przecież ty sprawiasz problemy samym oddychaniem.
Arianna zmierzyła go lodowatym spojrzeniem. Nie podobało jej się, że od ich ostatniego spotkania Nick urósł, teraz mógł patrzeć na nią z góry, co niewymownie ją drażniło.
— Gdyby będę potrzebować niańki, to dam ci znać. — Chwyciła pod ramię Willey i pomogła mu wyjść na zewnątrz, by w pobliżu swojej ukochanej przyrody mógł po tym zamachu na swoje życie dojść do siebie. — Jak mnie znaleźliście?
— Przez przypadek. — Nick beztrosko wzruszył ramionami. Wyglądał, jakby mógł cały dzień spędzić w sklepiku „U Cioci Em”. — Pojawiłaś się nagle na tej drodze i pomaszerowałaś wprost do tych krasnali, więc poszliśmy za tobą.
— Jak to nagle? Masz coś ze wzrokiem albo z głową? Przyjechałam tu autobusem. Prosto z Lake Avenue.
— To chyba niewidzialnym — prychnął Nick. Nie lubił, gdy ktoś poddawał pod wątpliwość prawdziwość jego słowa. — Co teraz?
Arianna wyciągnęła kompas z kieszeni i spojrzała na jego tarcze.
— Jadą do St. Louis.
— Skąd to niby wiesz? — spytał Willey. Jego twarz powoli nabierała naturalnych kolorów, lecz nadal wyglądał, jakby w każdej chwili mógł wyzionąć ducha. Chciał się stąd wynieść i to najlepiej od razu.
— Bo to magiczny kompas. — Spojrzała na satyra, jakby urwał się z kozich łąk, gdzie dostęp do internetu jest narzędziem diabła zakazanym przez jego zielonych przyjaciół. — Wskazuje różne współrzędne, należy tylko nauczyć się je odczytywać, a ukaże dokładną drogę.
Schowała busolę do kieszeni i wypuściła miecz z dłoni, który zniknął jeszcze w locie i powrócił na swoje miejsce, gotowy do następnego użycia. Nick wzniósł wzrok na granatowe sklepienie, podniósł rękę, jakby sprawdzał kierunek wiatru, a następnie odwrócił się w stronę, w którą powinni się udać.
— Dzieli nas kilka godzin, jak niby ich dogoni... — Urwał, nagle olśniony genialnym pomysłem, który nie spodoba się jedynie Ariannie. — Pamiętasz tego orła? One latają o wiele szybciej niż przeciętne samoloty.
— Myślisz, że mnie posłucha?
Sceptycznie zmarszczyła brwi i zerknęła na rozpościerający się ponad jej głową firmament. Nick wzruszył ramionami. Nie dowie się, jeśli nie spróbuje.
— Ojcze, wiem, że ostatnimi czasy było ciężko. Ty mi nie wierzysz, ignorujesz mnie i w ogóle, ale mógłbyś podrzucić jakiegoś orła pierwszej klasy, by nas przerzucił, w miarę szybko i łatwo do St. Louis, to by było super.
Arianna rozejrzała się wkoło. Na czarnym niebie rozbłysły trzy punkty, jak gdyby na jej oczach wybuchły gwiazdy, lecz one się zbliżały i to szybko. Córka Zeusa musiała odwrócić wzrok, gdy orły otoczone błyszczącą poświatą wylądowały przed nią, nieznacznie pochylając głowę. Jeden z ptaków miał przypiętą plakietkę do piersi, która — według Willeya — mówiła: „Ekspresowe linie lotnicze, »Zeus«”. Arianna podziękowała ojcu i wraz z przyjaciółmi poszybowała do St. Louis.
Arianna nie pamiętała samego lotu, gdyż po drodze po prostu jej się przysnęło. Nie bała się, wiedząc, że ojciec nad nią czuwał. W końcu zapewnił jej bezpieczeństwo w swoim królestwie. Gdy się przebudziła, byli już na miejscu.
Leżała na trawie, a w oddali, nad miastem, górował ogromny łuk — Bramę Zachodu — ale wyglądał, jakby ostatnio szaleni naukowcy przeprowadzali tam badania z użyciem prochu i ładunków wybuchowych. Nie można było wjechać na górę, całość była odgrodzona żółtą taśmą, a wokół kręciło się mnóstwo gapiów, dziennikarzy oraz policji.
— Co tu się stało?
Podniosła się z ziemi i otrzepała trawę ze spodni. Czuła się głupio, że przespała całą podróż i nawet nie poczuła, kiedy orły wylądowały i odstawiły ją na ziemię.
— Nie mam pojęcia, chodźmy się przekonać.
Nick skinął na nią głową i ruszył przed siebie w stronę tłumów. Arianna rozejrzała się za Willeyem, lecz nigdzie nie było go widać. Spokój syna Apollina pozwalał jej jednak sądzić, że ich włochaty przyjaciel wciąż żył i wcale nie zsunął się z grzbietu orła, tylko poszedł zaczerpnąć języka wśród swych zielonych przyjaciół.
Z krążących plotek ciężko było wyłowić prawdę. Ludzie powtarzali tak dziwne rzeczy, że cała sytuacja wydawała się rodem wyjęta z filmu. Śmierdziało tu potworami. Może Arianna nie miała takiego węchu jak satyrzy, lecz ich zakurzone od Tartaru cielska cuchnęły gorzej niż mokre skarpety. Tego smrodu nie dało się przeoczyć.
— Chodźmy stąd — mruknęła Arianna. — Eriksona już tu nie ma.
Rozejrzała się nerwowo. Czuła na sobie czyjeś wrogie spojrzenie. Ktoś ją obserwował. Ktoś, kto pragnął jej śmierci, lecz tym razem nie był to jej żądny krwi, stuknięty braciszek, tylko ktoś o wiele gorszy.
— O co chodzi? Straszliwie pobladłaś.
Nick chwycił ją za ramię z obawy, że się wywróci. Coś do niej mówił, ale Arianna tylko wskazała na kogoś palcem w tłumie. Jego wzrok powędrował w stronę grubej kobiety w nadpalonej sukience, jak gdyby w chwili wybuchu znajdowała się Łuku. Wyglądała niepokojąco znajomo, na rękach trzymała pekińczyka. Uśmiechnęła się do Nicka, a gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, obnażyła żółte, brudne od kawy zęby i rozdwojony język w paskudnym uśmiechu.
— Tylko mi nie mów, że to...
— Echidna. — Arianna otrząsnęła się z szoku. Stanęła o własnych siłach, sięgnęła po miecz i wyzywająco spojrzała na potwora. Jej wzrok mówił: „znowu skopię ci tyłek”. — Zaadoptowała pupilka od naszego ostatniego spotkania.
— Tym razem mi się nie uciekniesz, tchórzu — wysyczała Echidna. Wypuściła psa z rąk i przybrała swą naturalną postać.
— Potwory! — krzyknął Willey. — Potwory! Pot...
Urwał, gdy na jego oczach mały pekińczyk zaczął się przemieniać. I już po chwili stała przed nim Chimera — stwór wielkości słonia z lwią grzywą, ciałem obryzganą krwią, kopytami kozy i ogonem pytona.
— Może jakiś żart na pożegnanie? — zapytała Echidna, szczerząc kły, jak do fotografii na nagrobek, ale żaden z herosów nie miał jakoś przygotowanego dobrego przedśmiertnego kawału.
Ariannie w życiu się jeszcze nie zdarzyło, by strach całkowicie ją sparaliżował, lecz kiedyś musiał nastąpić ten pierwszy raz i niestety los zadecydował, że będzie to ten dzień. Była w stanie tylko wybałuszyć oczy i mocniej ścisnąć miecz w dłoniach, gdy Chimera na nią skoczyła. Na szyi miała obroże z plakietkę wielkości talerza, głoszącą: „Wypożyczalnia Potworów — Tartar”.
Jednak Arianna nie została połknięta w całości, ale tylko dzięki refleksowi i opanowaniu Nicka, który zaatakował Chimerę. Nie wyrządził jej większej krzywdy, ale teraz swą złość skierowała przeciw niemu.
Echidna śmiała się, pozwalając swojej córci rozprawić się z tchórzami i niegodziwcami. Ludzie zaczęli uciekać, wrzeszcząc wniebogłosy. Nawet policjanci byli zbyt przerażeni, by spróbować okiełznać tłum, lub stawić czoła potworowi. Jeżeli kogoś jeszcze nie przestraszył lew, to na pewno przeraził go lew ziejący ogniem i plującym jadem.
Willey grał na piszczałkach jak szalony, podrygując w wygrywany przez siebie rytm, aż jego twarz przybrała bordowej barwy. Niestety jego dzikie tańce i skoczna muzyka niewiele mogły wskórać przeciw rozwścieczonej bestii. Arianna otrząsnęła się z letargu, zamieniła miecz na włócznię i cisnęła nią z całej siły, celując w Chimerę, która zaciekle atakowała rozpaczliwie broniącego syna Apollina.
— Moja córcia! — zawyła Echidna.
Podpełzła do swojej żałośnie skomlącej córci. Krótka przerwa dała Nickowi moment na zaczerpnięcie tchu. Chimera zdołała rozorać mu ramię pazurami. Krew powoli spływała mu wzdłuż ręki, lecz na szczęście rany były płytkie i niegroźne.
— Będziesz za to cierpieć w najgłębszych czeluściach Podziemia!
— Bez obaw, mój wuj zarezerwował mi już świetne miejsce na Równinie Kar — odparła Arianna. Lekceważąco wzruszyła ramionami. Jakoś nie przeraziła jej ta groźba, chyba zdążyła się pogodzić z myślą, że po śmierci będzie cierpieć wieczne katusze.
Dobyła kolejnej włóczni, lecz nie rzuciła, gdyż w jej głowie odezwał się głos. Nie ten z otchłani, lecz inny, bardziej znajomy i przyjazny.
„Wiatr, tego ci potrzeba”.
Arianna skupiła się na chmurach. Czuła energię, która przez nią przepływała i moc krążącą w jej żyłach. Wytworzony prąd powietrza skierowała prosto w potwory. Echidna straciła równowagę i poszybowała z wiatrem dobre dwadzieścia metrów dalej. Chimera zaparła się masywnymi nogami, próbując powalić przyczynę powietrznej bariery. Z utworzonej ekspresowej drogi skorzystały trzy orły. Zaatakowały Chimerę, wbijając w nią ostre jak brzytwa szpony. Ptaki były jeszcze większe niż te, które podrzuciły herosów do St. Louis. Ich pióra były pokryte prawdziwym złotem, lśniącym w promieniach słonecznych.
— Mówią, byśmy uciekali — przetłumaczył Willey z ptasiego na ludzkie.
Arianna nie chciała uciekać. Nie mogła zostawić tych stworzeń na pastwę Chimery. Orły jednak dobrze sobie radziły. Jad spływał po ich piórach, nie pozostawiając nawet śladu, a pazury odbijały się od nich jak od betonu.
— Chodź.
Nick zobaczywszy, że Arianna ociągała się z podjęciem decyzji, sam dokonał wyboru. Chwycił ją za nadgarstek i pociągnął w przeciwnym kierunku, próbując wmieszać się w tłum uciekających ludzi. Biegli tak długo, aż mięśnie odmówiły im posłuszeństwa, a zaczerpnięcie tchu graniczyło z cudem.
— Dalej nie pójdę.
Córka Zeusa padła na trawę i nie zamierzała z niej wstawać, póki nie umrze. Nick miał jednak nieco odmienne plany, objął ją w pasie i postawił na nogi. Musiał ją trzymać, by z powrotem nie zwaliła się na ziemię. Arianna dopiero z bliska mogła zauważyć intensywnie niebieski kolor tęczówek chłopaka oraz dostrzec całą gamę emocji ukrytą za powierzchniową powłoką szczęścia.
— Nie możemy zwlekać. Musimy dogonić Percy’ego, nim dotrze do Podziemia.
Arianna nie pytała, kim był ten cały Percy. Uznała, że to pewnie ten heros, którego ścigają. Spojrzała na kompas, który twierdził, że ich uciekinierzy cały czas się poruszają, ale po dwóch fiaskach nie był wiarygodnym źródłem. Komuś bardzo zależało, by Arianna nie dogoniła syna Posejdona.
— Wejście jest w Los Angeles, tam na nich zaczekajmy — zaproponował Willey, wciskając kopyta w swe protezy.
Arianna nie potrafiła powiedzieć, kiedy je ściągnął, a jeżeli ona tego nie zauważyła, istniała nikła szansa, by jakiś śmiertelnik zwrócił uwagę na chłopaka będącego w połowie kozą.
— Willey ma rację — zgodził się Nick.
Spojrzał na Ariannę. To do niej należała ostateczna decyzja. To ona — według Chejrona — powinna się spotkać z synem Posejdona i to właśnie jej musiał słuchać Nick, chociaż zdecydowanie nie popierał jej rządów.
— Oni poruszają się drogą lądową, w ostateczności morską, ale nie prześcigną samolotu.
— Stać nas na trzy bilety?
Arianna pogrzebała w kieszeniach i w plecaku. Na pobliski murek wyłożyła wszystkie pieniądze, jakie udało jej się znaleźć. Jej przyjaciele uczynili to samo. Ostateczna suma i tak była mierna. Córka Zeusa zaczynała żałować, że nie wzięła od Oliviera większej kwoty, którą jej oferował.
— Zobaczę, co da się zrobić — mruknął Willey, zgarniając całą gotówkę.
Arianna nie odezwała się, ale nie sądziła, by te drobniaki mogły okazać się użyteczne. Może starczyłoby im na bilet na pociąg bądź autobus, lecz samolot był nieosiągalnym pułapem.
Willey potruchtał w stronę miasta, becząc pod nosem coś o przeklętym pechu. Arianna rozejrzała się po okolicy. Zatrzymali się u kogoś na posesji, otoczonej niskim, kamiennym murkiem, który pełnił raczej funkcję dekoracyjną, gdyż wielkiej przeszkody nie stanowił, chyba że dla krasnali ogrodowych.
Nick odsunął się od córki Zeusa. Wyraźniej nie mógł dać jej do zrozumienia, że nie miał ochoty na rozmowy. Wyciągnął z kieszeni jakąś pomiętą kartkę i wpatrywał się w nią przez kilka sekund z ogromnym poczuciem winy wymalowanym na twarzy. Arianna nigdy nie widziała, by kiedyś był tak smutny. Uśmiech rzadko schodził z jego twarzy, teraz zrozumiała, że była to ukrywająca jakąś tragedię z przeszłości maska.
Nie odważyła się do niego podejść. Wiedziała, że pewnego dnia nadejdzie taki czas, w którym Nick wszystko jej opowie, ale to nie miało nastąpić dzisiaj. Syn Apollina zaklął po starogrecku i wepchnął kartkę z powrotem do kieszeni. Zerknął przez ramię na Ariannę, która udawała, że wcale mu się nie przyglądała, i oddalił się jeszcze bardziej. Usiadł na murku w odległości jakiś pięćdziesięciu metrów, wyciągając z kołczanu strzały i przyglądając się po kolei ich grotą, jakby robił przegląd techniczny. O nic się tak nie troszczył, jak o łuk i strzały, które dostał od Apolla. Arianna nie miała pojęcia, w jakich okolicznościach się to odbyło, jeżeli ze swym ojcem po raz pierwszy spotkał się w te wakacje, lecz to nie był dobry czas ani miejsce na rozdrapywanie starych ran.
— Mam dobre i złe wieści! — krzyczał Willey z oddali, podejrzanie szybko powracając z miasta. Właściciel posesji, na której zatrzymali się herosi, nie był zadowolony z wizyty intruzów. Przyglądał im się z okna, grożąc strzelbą, lecz dotychczas nie podjął żadnych kroków. Bo przecież trójka obdartych dzieciaków jest taka przerażająca. — Nie stać nas bilety, nie ma bezpośredniego lotu do Los Angeles, ale jest z przesiadką w Las Vegas, lecz jeśli nie zdążymy na lot, który jest za dwie godziny, utkniemy tu na następne dwa dni.
— Ale dobra wiadomość jest taka, że znalazłeś równie szybki transport do Los Angeles? — zapytał Nick. Nie wyglądał, jakby wierzył w to, co mówił.
— Nie, ale znalazłem kogoś, kto może dać nam te bilety.
Willey nerwowo podrapał się po swojej bródce. Arianna wymieniła się krótkim spojrzeniem z Nickiem. Obydwoje doskonale wiedzieli, że w świecie półbogów nie istniało takie słowo jak „dać”, co najwyżej można to coś zdobyć.
Willey nie był w stanie jasno i precyzyjnie odpowiedzieć na pytania stawiane przez herosów. Mamrotał coś pod nosem i beczał żałośnie, aż wreszcie zdecydował się pokazać im jego pomysł.
Poprowadził ich do centrum miasta. Nie było tu nic ciekawego — sklepy spożywcze przeplatały się z butikami i restauracjami. Brakowało jedynie ludzi na ulicach — prawdopodobnie wynieśli się z tego miejsca po wybuchach w Zachodniej Bramie. Tylko jedno miejsce tętniło życiem, swym wyglądem zupełnie nie pasując do nowoczesnego otoczenia. Była to dwupiętrowa, kowbojska knajpa zbudowana z drewna, które zostało przeżarte przez insekty i zniszczone pod upływem czasu. Drzwi wejściowe były wahadłowe, szybki w oknach brudne od kurzu i dymu, a z ganku podtrzymywanego przez dwie kolumny zwisał wysoki but z ostrogą. Ze środka dochodziły krzyki, wiwaty, liczne przekleństwa i bardziej niepokojące dźwięki przypominające rżenie koni.
— Willey, z kim ty się zakumplowałeś? — zapytał Nick, starając się odczytać napis na szyldzie, ale dla niego on brzmiał „Zwabnae Kcyuik”, czyli niewiele mogło mu to powiedzieć.
— Tylko oni mogą nam pomóc. Chodźcie, są trochę... niecierpliwi.
Chociaż jego twarz zdawała się wręcz krzyczeć „nie wchodźmy tam”, Willey wspiął się po skrzypiących schodkach i wszedł do środka. Arianna w pierwszej chwili odetchnęła z ulgą. Sądziła, że znalazła się w barze pełnym studentów, świętujących czyjeś urodziny lub zdanie egzaminu, lecz później zauważyła szczegóły, które nie pasowały do zwyczajnych śmiertelników.
Byli to mężczyźni ubrani w kolorowe koszulki lub hawajskie koszule, na szyjach mieli przewieszone kwietne wianki, w dłoniach trzymali wyrzutnie koszulek oraz karabiny z kulkami do paintballu, a od pasa w dół byli końmi w kolorowe łaty. Wszędzie walało się konfetti, różowe wstążki, papierki po przekąskach i kubeczki po napojach — zapewne wysoko procentowych.
Centaury nie zwróciły uwagi na nadejście trójki dzieciaków, nie przerwali swych fałszywych śpiewów ani strzelania z broni. Willey dostał prosto w tyłek, przez co na środku jego spodni znajdowała się pomarańczowa, okrągła plama. Poprowadził swych przyjaciół do drugiego pomieszczenia, gdzie było znacznie spokojniej. Przy jednym stole — wysokim na jakieś dwa metra — stały cztery centaury w pomarańczowych koszulkach z napisem „Zabawne Kucyki”, grając w karty.
— Lazaro, to są moi przyjaciele, Arianna i Nick — powiedział Willey, wskazując na dwójkę herosów.
— To, który gra? — zapytał centaur imieniem Lazaro. Wyłożył na stół karty, pokonując swych przeciwników, którzy nie wyglądali na zaskoczonych swą porażką.
Córka Zeusa spojrzała na satyra jak na idiotę. Nie mogła uwierzyć, że to właśnie był jego genialny plan. Dać się ograć w kartach.
— Arianna — odparł Nick, nim ktokolwiek zdążył przedyskutować ten niemający prawa powodzenia pomysł.
Jeżeli te centaury grały podobnie jak Chejron, nikt nie miał z nimi najmniejszych szans na zwycięstwo.
— Zasady są bardzo proste. — Ariannie przytachano krzesło barowe, na którym stanęła, ale i tak ledwo sięgała blatu. Lazaro zebrał karty i zaczął powoli je tasować. Z jego spojrzenia córka Zeusa wyczytała, że nawet on nie wierzył, że mogłaby z nim zwyciężyć. — Za nie całe dwie godziny odlatuje samolot, jeżeli do tego czasu uda ci się nas pokonać, bilety są twoje.
— I tyle?
Arianna podejrzliwie przyjrzała się graczom. Niezmiernie rozbawiły ich jej słowa, jak gdyby żadnemu śmiertelnikowi nie udało się tego dokonać w dziejach świata.
— Tyle, herosku, albo aż tyle.
Lazaro zaczął rozdawać karty. Rzucał je przez cały stół, ale one zawsze lądowały na kupce, tuż przed graczem, nie spuszczając przy tym oczu z Arianny, jakby chciał odczytać strategię na zwycięstwo z jej twarzy. Córka Zeusa nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek będzie się tak denerwować przy durnej partyjce remika. Nie przypuszczała też, że będzie grać z centaurami, a od jej zwycięstwa będą zależeć losy świata.
W pierwszych partiach starała się odgadnąć taktykę innych graczy, gesty pozwalające przewidzieć ich następne ruchy, jak również siłę ich kart. Umyślnie przegrywała, chcąc uśpić ich czujność i przekonać o swojej beznadziejności. W pamięci miała potyczkę wraz z Dionizosem i Chejronem w obozie, gdy pokonała dwóch zaprawionych graczy. Uczepiła się tej myśli, jak gdyby od tego zależało jej życie, wmawiając sobie, że była w stanie dokonać tego po raz drugi.
— Co ty wyprawiasz? — szepnął Nick, ciągnąc Ariannę za kostkę.
Nie znał jej taktyki, a ciąg nieustannych porażek coraz bardziej utwierdzał go w przekonaniu, że córka Zeusa nie miała zielonego pojęcia o grze w kartach.
— Cicho, nie mogę się skupić.
Machnęła na niego lekceważąco ręką. Wpatrywała się w swoje karty, zastanawiając się, czy to był właśnie jej zwycięski zestaw. Willey ze stresu pożerał już trzecią paczkę słomek, a drugą ręką sięgał już po podkładki pod szklanki.
— Do tej pory byłaś? To z mizernym skutkiem — prychnął Nick.
Spojrzał na zegar, który wskazywał dokładnie siedemnaście minut do odlotu. Przez głowę przeleciało mu tysiące myśli, a jedna z nich sugerowała, by gwizdnąć bilety i uciekać, lecz nie mógł zostawić przyjaciół na pastwę Zabawnych Kucyków, gdyż wtedy mogłyby nie być już takie zabawne.
— Ej, nerwusie, patrz na to — zawołała radośnie Arianna, wykładając na blat stołu swój zwycięski zestaw kart.
Nick tak był zażenowany swym zachowaniem, że nie potrafił wymusić na sobie standardowego uśmiechu ani rzucić kąśliwym komentarzem.
— No, jestem pod wrażeniem — wydusił wreszcie z siebie Lazaro po dokładnej analizie figur, kolorów i ułożenia kart, by uzyskać pewność, że go nie okantowała. Podał Ariannie trzy bilety, przyjaźnie się uśmiechając. — Gratuluję, a tobie herosku przyda się lekcja szacunku.
Arianna uśmiechnęła się triumfalnie do Nicka, podziękowała przeciwnikom za grę i z pomocą syna Apollina, który wypluł z siebie jakieś gratulacje, zaskoczyła ze stołka. Pożegnała się z Lazarem i jego kompanami, po czym cała trójka pognała na lotnisko, by zdążyć na lot.
***
Lot przebiegł bez zakłóceń. Herosi oraz satyr bez problemowo dostali się do Las Vegas. Ariannie to miejsce nie przypadło do gustu. Miasto znajdowało się na środku pustyni, przez co powietrze było tu suche, gorące oraz niezmiernie męczące. Wytchnienia nie można było znaleźć nawet w cieniu.
Arianna siedziała na swoim plecaku, czekając, aż Nick powróci z łazienki. Chociaż syn Apollina tłumaczył się potrzebą skorzystania z toalety, wszyscy doskonale wiedzieli, że poszedł poprawić swój wygląd, umyć twarz, odświeżyć ubranie i przeczesać włosy. Był bardzo podobny do ojca i chyba również musiał zawsze wyglądać perfekcyjnie jak on. Arianna z nudów sięgnęła po swój kompas, wskazówka zawirowała i szybko wskazała kierunek.
— Kasyno i hotel Lotos — przeczytała Arianna, podnosząc się z ziemi. Przywołała do siebie Willeya, by pokazać mu położenie syna Posejdona i jego spółki. — Jeżeli zatrzymał się w hotelu, to możemy go tam złapać. To niedaleko stąd.
— Jeżeli się mylisz, stracimy szansę, by złapać go przed wejściem do Podziemia — ostrzegł satyr.
Chciał, by miała pełną jasność sytuacji przed podjęciem decyzji. W tym czasie nadszedł czyściutki i pachnący Nick, jak zawsze niepoprawnie pewny siebie. W ciszy wysłuchał propozycji córki Zeusa i — o dziwo — nie skrytykował tego pomysłu.
— Idziemy do Lotosu — zadecydowała Arianna, zgarniając swój plecak z ziemi. Coś ciągło ją do tego miejsca, chociaż nie potrafiła stwierdzić, czy koniecznie było to związane z jej misją.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top