Rozdział 2

Arianna bezpretensjonalnie wpatrywała się w przybysza, zapamiętale ściskając w dłoni przyniesiony długopis, który — jak była świecie przekonana — powinien znajdować się w jej plecaku. Zresztą, kto normalny fatyguje się do kogoś nieznajomego o takiej nietypowej porze i to z powodu długopisu!?

Długopisu!

Przecież nie był to portfel, zegarek, drugie śniadanie ani nic cennego, co należałoby odnieść w trybie pilnym i natychmiastowym. Poza tym była niemal pewna, że chowała go z powrotem do plecaka po wyjściu ze szlabanu.

Z salonu dochodziły przytłumione dźwięki internetowej gry, przed którą Dave nieustannie marnotrawił czas, jak również niewyraźny głos należący do Bethany. Było spokojnie i zwyczajnie, lecz mimo to Arianna odczuwała dziwny niepokój, nieprzyjemne drapanie na karku i burczenie w brzuchu, ale to był raczej objaw głodu, więc tym nie musiała się jakoś specjalnie martwić. Migające żółtawe światełko na klatce schodowej, oświetlało twarz chłopaka, nadając mu nieco niezdrowego wyglądu, jakby cierpiał na pierwsze objawy żółtaczki. Uśmiechał się niemrawo jak dziecko zmuszone do uprzejmego zachowywania się w towarzystwie nielubianej ciotki. Próbował coś powiedzieć, ale wyraźnie nie miał pojęcia, od czego zacząć.

— Dzięki — wydukała wreszcie Arianna. Starała się zebrać rozbiegane myśli w jedno miejsce do słoika opisanego „trudne sprawy”. Nie potrafiła sobie odpowiedzieć, jakim cudem chłopak znał jej adres zamieszkania, choć na szkolnej przerwie widziała go po raz pierwszy w życiu. — Ale nie musiałeś się tu trudzić.

— Mogę wejść?

— Eee no, jasne, dlaczego by nie?

Arianna, mimo zaskoczenia na to dość niecodzienne pytanie, którego raczej nie usłyszymy od nieznajomego, otworzyła szerzej drzwi i wpuściła gościa do środka. To może trochę nierozsądne z jej strony. Mama niejednokrotnie przestrzegała ją przed podejrzanymi typkami, natrętnie próbującymi się z nią zaprzyjaźnić, ale ona nie bała się tego chłopaka. Wyglądał na tak przerażonego, jakby właśnie zmierzał na szubienicę. Przekroczył próg, mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem, ale Arianna nie miała głowy ani ochoty, by poprosić go o przetłumaczenie na angielski. Zadowalała ją myśl, że po prostu podziękował jej za uprzejmość. Poprowadziła przybysza korytarzem do salonu, gdzie zupełnie nikt nie zwrócił na nich uwagi.

To było typowe zachowanie w tej rodzinie.

— Rodzino! — Odchrząknęła sugestywnie i uniosła wysoko ręce, jakby chciał pobłogosławić zebrany lud. Żarty nigdy jej nie opuszczały. — Mamy szanownego gościa w progach naszego domostwa, a jeszcze nikt nie ugościł chlebem i solą pana...

Wyczekująco zerknęła przez ramię na chłopaka. Nie poznała jeszcze jego imienia (jakoś nie przyszło jej do głowy, by go o to zapytać), więc nie mogła dokonać wymaganych uprzejmości. Liczyła, że jedno jej spojrzenie wystarczy, by domyślił się, co powinien zrobić.

Tak, od zawsze była nieco despotyczna.

— Willey Hill. — Wykonał kolejny dziwny gest. Uznajmy to za... powitanie, a nie tik nerwowy. — Przepraszam za to nagłe najście.

Niespodziewanie Bethany, jak rażona piorunem, wyskoczyła z fotela, wydając z siebie dziwny dźwięk — coś na połączenie westchnięcia z zaskoczenia ze zduszonym krzykiem z przerażenia. Niefortunnie wypuściła telefon z dłoni, z którego wciąż wydobywał się zaniepokojony głos jej męża. Jego żona niezwykła panikować. Miała stalowe nerwy i więcej zdrowego rozsądku niż połowa populacji.

— Zadzwonię do ciebie potem, kochanie — mruknęła tylko do słuchawki, jednym przyciskiem kończąc połączenie. To nie był odpowiedni czas na dodatkowe dyskusję i ckliwe pożegnania. Wpatrywała się w Willeya, jakby był jakimś rzadkim eksponatem z muzeum, które tak namiętnie odwiedzała. — Co tu robisz?

— Zaraz, zaraz, to wy się znacie? — wypaliła Arianna, nim chłopak, zdążył chociażby otworzyć usta. — Liczyłam raczej na spojrzenie pełne zdziwienia i pytania typu: „a kto to jest, do licha?”.

Zaciekawiony Dave porzucił konsolę, z niespotykaną u niego uwagą obserwując rozgrywające się wydarzenia w salonie. To było lepsze niż jakakolwiek gra! Zazwyczaj trudno było go odciągnąć od ekranu telewizora, lecz niecodzienne zachowanie Bethany wystarczająco go zachęciło.

— Nie teraz, Arianno. To nie jest dobry moment na głupie żarty.

Arianna otworzyła usta z oburzenia. Nie uważała, by jej żarty były głupie, a poza tym każdy moment był odpowiedni na wygłupy, no może oprócz pogrzebu. Tam to raczej nie wypada się śmiać.

— Musimy porozmawiać — oznajmił Willey. Spojrzał na Bethany, a jego wzrok zdawał się mówić: „ty wiesz, o co chodzi”. — To pilne. Inaczej by mnie tu nie było.

— W takim razie, chodźmy.

Bethany wskazała w bliżej nieokreślonym kierunku. Tam, gdzie znajdował się gabinet jej męża. Willey nie zadawał zbędnych pytań, zresztą wyglądał, jakby doskonale znał drogę, lepiej niż sami domownicy, co Arianna uznała za kolejny dobry powód do niepokoju. Bethany spojrzała na córkę. W jej oczach zobaczyła niezdecydowanie, obawę przed skutkami nadchodzącej rozmowy. Otworzyła usta, ale ostatecznie pokręciła tylko głową i opuściła pomieszczenie. Trzask zamykanych drzwi z drugiego końca mieszkania uświadomił dziewczynce, że od nich nic więcej się już nie dowie.

— Znasz go? — zapytała przybranego brata.

Jednak program Dave przestał już działać, gdy Bethany opuściła salon, a przedstawienie zostało oficjalnie uznane za zakończone. Na powrót zasiadł na swoim tronie, powracając do wirtualnego świata pełnego broni, przemocy i gości w obcisłych gatkach.

— Dave, przecież mówię do ciebie całkiem głośno i wyraźnie! — Trzepnęła brata w ramię, na co ten podskoczył jak poparzony, wypuszczając z upaćkanej okruszkami po chrupkach dłoni kontroler.

— Bolało! — krzyknął oburzony Dave, rozmasowując obolałe miejsce. Faktycznie tam, gdzie dłoń Arianny zetknęła się z ciałem brata, powstała niewielka czerwona plama. — Był tu kiedyś, może parę razy albo więcej.

— Parę razy albo więcej? — powtórzyła z niedowierzaniem. Te informacje były tak użyteczne, jak kurtka zimowa na Saharze. — Dlaczego ja o tym nic nie wiedziałam?

Nie zamierzała przepraszać na wyrządzoną szkodę. A tak, należało mu się. Był bezużyteczny! Sam chłopak puścił już ten incydent w niepamięć, jak wszystko, co według niego nie było warte uwagi, zabrał pod pachą miskę pełną jego przyjaciół-chipsów i skierował się w stronę ich wspólnego pokoju. Wyraźnie nie życzył sobie tam obecności siostry.

— Nie wiem, to przecież twoja mama, jej tajemnice i twoje problemy.

Oniemiała Arianna usiadła na kanapie. „Niby co miało to oznaczać?”, zastanawiała się „jej tajemnice i moje problemy?”. Te słowa nie dawały jej spokoju. Dave musiał coś wiedzieć, mimo zgrywania obojętnego i niezainteresowanego. Przez głowę przeszło jej istne tornado i trzęsienie ziemi, rozrzucając wszystkie myśli po najczarniejszych zakątkach jej umysłu. Teraz musiała wszystko na nowo poukładać, pogrupować i poumieszczać na właściwych miejscach. Nawet jak na jej chaotyczne życie, pełne niespodziewanych wypadków i nieoczekiwanych zwrotów akcji, w jednym dniu wydarzyło się zdecydowanie za dużo. Wszystko w jakiś sposób musiało się łączyć, choć z początku wydawało się niepowiązane. Ariannie po prostu brakowało tego najważniejszego, kluczowego elementu, który spajałby wszystko w jedną całość. Nie miała żadnych wskazówek, a jedyną osobą, która mogłaby jej takowej udzielić, była jej mama.

Tego musiała się dowiedzieć.

Już. Teraz. Zaraz.

Niestety rozmowa Bethany z Willeyem niemiłosiernie się przedłużała jak turecka telenowela. Wskazówki zegara nieubłaganie przybliżały się do dwunastki na tarczy. Ariannę bolały już oczy od wpatrywania się w ekran telewizora. Głowa ciążyła jej jak worek kamieni, ciągnąc ją na samo dno nieświadomości. Sama nawet nie zauważyła, kiedy wreszcie zasnęła, dręczona pytaniami, które nie zdążyła zadać.

***

Arianna otwarła oczy, usiadła na kanapie i rozejrzała się po pomieszczeniu, próbując przypomnieć sobie, gdzie była. Cicha muzyka płynąca z przestarzałego odbiornika radiowego oraz znajome meble przypomniały jej o wczorajszych wydarzeniach. Przetarła spocone czoło rękawem po kolejnym realistycznym koszmarze, tyle że... już go nie pamiętała. Wstała z kanapy, z zaskoczeniem stwierdzając, że ktoś ją przykrył miękkim kocykiem, dał jej wygodną podusię pod głowę oraz posprzątał bałagan po Davie, a tym kimś mogła być tylko jej matka.

Bethany zwyczajowo była już w kuchni, nucąc pod nosem jakiś przebój ze swych czasów młodzieńczych oraz przygotowując poranną kawę, której przyjemny zapach roznosił się po całym mieszkaniu i przesiąkał ściany na wyrost. Arianna wpadła do pomieszczenia, wzrokiem szukając czegoś podejrzanego, niepasującego do całości, lecz napotkała tylko uśmiechniętą matkę, przygotowaną do wyjścia.

— Możesz mi wyjaśnić, kto to był? Albo lepiej co tu się dzieje?

Arianna przygryzła dolną wargę i usiadła na wskazanym przez matkę miejscu. Wdzięcznie przyjęła kubek gorącego kakao, lecz nawet czekolada nie mogła uśpić jej czujności.

— Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, gdy rozpoczną się wakacje. — Bethany westchnęła z rezygnacji. Nie mogła dłużej ukrywać prawdy. — Będziesz mieć dużo czasu, by oswoić się z nową rzeczywistością.

— Z nową rzeczywistością? — Zmarszczyła brwi i przekręciła głowę na bok jak ciekawy świata szczeniaczek. Nie mogła tyle czekać. — Ale dlaczego nie teraz?

— Bo to jest dość skomplikowane. Ciężko to wyjaśnić, nie wychodząc przy tym na osobę zbiegłą z psychiatryka. — Bethany wstała od stołu, podchodząc do swojej torebki leżącej na blacie. Po chwili powróciła na swoje miejsce, trzymając w dłoniach małe, ozdobne pudełeczko. — Na ten moment, mogę zaoferować ci tylko to. Proszę cię, noś to zawsze przy sobie. — Wyciągnęła ze środka zwykłą, złotą bransoletkę z przywieszką w kształcie chmury i przypięła córce na lewym nadgarstku. — Oraz w razie możliwości, trzymaj się blisko Willeya.

— Tego chłopaka, którego w ogóle nie znam i niespodziewanie pojawił się u nas wczoraj w domu. — Bethany przytaknęła głową. Teraz było już wszystko jasne. Nikt nie miał wątpliwości, o kogo mogło chodzić. — Przecież on nawet nie chodzi ze mną do klasy.

Przyjrzała się bliżej nowemu podarkowi. Od bransoletki biła jakaś dziwna energia. Arianna czuła się, jakby wstąpiła w nią nowa, nieznana siła. Mogłaby wejść na szczyt największego większego wieżowca, nie dostając przy tym zadyszki. Mogła osiągnąć wszystko, nawet zaliczyć matematykę na piątkę!

— Właśnie został dopisany. Nie pytaj jakim sposobem.

Bethany uśmiechnęła się krzywo i nieporadnie. Kulminacja tych wszystkich niewyjaśnionych zdarzeń przerastała również ją. Nie radziła sobie z natłokiem spraw, które jednocześnie na nią spadły, ale dla dobra swojej córki musiała walczyć z własnymi słabościami, przeciwnościami losu i humorami Arianny, która nie ułatwiała jej trwania w złożonym postanowieniu. Była nader podobna do ojca i to najbardziej ją w tym wszystkim martwiło.

— Dobrze, w takim razie nie pytam. — Arianna, widząc malujący się na twarzy matki smutek, nie dociekała prawdy. Musiała przetrwać te kilka dni do wakacji. — Nie martw się, mamo, nie może to być nic gorszego niż gramatyka, matematyka i w ogóle szkoła.

Pomimo tego całego zamieszania, Arianna starała się myśleć w miarę pozytywnie. Nie chciała, by jej mama martwiła się niepotrzebnie. Miała tylko ją. Nikogo więcej. Dave'a nie liczyła, ten to zawsze był nieobecny, nawet jeśli był w domu. Matka była dla niej najważniejszą osobą w życiu. Ojca nigdy nie poznała, ale szczerze go nienawidziła za to, że ich opuścił jeszcze przed jej narodzinami i nigdy się nimi nie interesował, nie wysyłał pieniędzy ani spóźnionych kartek na święta. Gdyby nie Olivier, obecny mąż Bethany, ich sytuacja nie prezentowałaby się tak radośnie. Marna pensja z księgarni nie wystarczyłaby na pokrycie kosztów utrzymania dwóch osób.

— Ale są i dobre wieści. — Kobieta wymusiła na sobie szczery uśmiech, choć te słowa z trudem przeszły jej przez gardło. To była jedna najtrudniejszych decyzji w jej dotychczasowym życiu. Teraz będzie tylko gorzej. — W te wakacje pojedziesz na obóz.

— To niemożliwe! — Rozentuzjazmowana Arianna momentalnie zapomniała o wszystkich swoich zmartwieniach. Co tam tajemnice, dziwaczne sny i jeszcze dziwniejsi koledzy! Wreszcie mogła jechać na obóz. — Dziękuję, dziękuję!

— Zawsze tego chciałaś i myślę, że to dobry moment.

Bethany ucałowała córkę w czubek głowy, pozwalając jej skakać wokół stołu, jak kangur na dożylnej adrenalinie. Nie mogła jej odebrać tych ulotnych chwil czystego szczęścia. Arianna niejednokrotnie prosiła matkę o zgodę na wakacyjne wyjazdy, lecz zawsze spotykała się z klarowną odmową, popartą tysiącem rozsądnych argumentów, nieodpowiednim wiekiem lub innymi matczynymi powodami.

— Dziś pojedziecie z Dave'em autobusem do szkoły. Ja muszę już iść.

— Oczywiście, do zobaczenia.

Arianna pomachała ręką na pożegnanie wychodzącej kobiecie, by po chwili powrócić do swojego tańca radości. Pragnęła zmian, poznania nowych ludzi i otoczenia oraz wyrwania się spod opieki troskliwej matki. Latami na to czekała i nic nie mogła zepsuć jej dobrego humoru. A przynajmniej tak o poranku jeszcze myślała.

***

Podróże z Dave'em należały do tych z kategorii męczących, wręcz sprawiających, że samobójstwo stawało się miłą perspektywą na zakończenie męczarni. Jej przybrany brat był niewyżytą gadułą. Mówił praktycznie bez przerwy, nie licząc tych rzadkich momentów na zaczerpnięcie tchu. Dodatkowo nawijał o rzeczach, o których Arianna nie miała pojęcia i mieć nie chciała. O nowo zakupionych komiksach albo tych starych, zdobytych przed laty. Wszystkie gromadził w kartonowym pudełku na dnie szafie. Swoje zachowanie tłumaczył wartością sentymentalną. Opowiadał o grach, na jednym tchu wymieniając nazwy bohaterów i przeciwników, których pokonał lub o wariackich pomysłach jego szkolnych przyjaciół, których Arianna nigdy nie poznała. Dave skutecznie o to zadbał. Znał opinie krążące w szkole na temat jego przybranej siostry. Nie chciał zostać zaszufladkowany do tej samej, opatrzonej tytułem „dziwak” teczki, co ona, dlatego po prostu udawał, że jej nie zna, co nie było takie trudne z uwagi na przynależność do różnych klas i inne nazwiska.

No cóż, Arianna zbytnio nad tym nie ubolewała. Początkowo drażniła ją ta jawna ignorancja, lecz z czasem uznała, że również nie chciałaby mieć nic wspólnego z osobą, która jest magnesem na problemy, a za niedługo będzie się ją oskarżać o katastrofy lotnicze w Europie i powódź w Indonezji. Zastanawiała się tylko, jakim sposobem Dave znalazł sobie przyjaciół z totalnym brakiem higieny osobistej. Gdy jechali autobusem, ludzie siadali w odległości dwóch miejsc od nich, otwierając okna na oścież, chociażby panował trzydziestostopniowy mróz, oraz zatykali nosy, bezczelnie wytykając palcami przyczynę smrodu. Z początku Arianna miała ochotę zapaść się pod ziemię, zniknąć albo ubrać worek na głowę, by nikt nie kojarzył jej z Dave'em, ale z czasem zdała sobie sprawę, że chłopak nic sobie z tego nie robi. Zdaje się nie widzieć ludzkich zachowań ani nie słyszeć ich komentarzy, więc i ona nauczyła się ich ignorować.

Pożegnała się z bratem przed główną bramą do szkoły. Dave pognał jak sarenka w stronę grupki swoich rosłych koleżków, a ona samotnie ruszyła w stronę wejścia. Bramy strzegły dwa, potężne buki, stojące tu od wielu lat i właśnie tutaj spotkała Willeya, w tych samych szerokich spodniach i przekrzywionej czapce na kręconych włosach.

— Czy ty gadasz do drzewa?

Arianna parsknęła śmiechem, widząc, jak chłopak z uczuciem głaszcze korę drzewa, coś tam do niego szeptając. Zaskoczony Willey prawie wywrócił się na wystającym korzeniu. Jakoś udało mu się zachować równowagę, coś tam mruknął pod nosem i dopiero skoncentrował się na nowej koleżance.

— Nie, tylko do siebie, to normalne, prawda? — Machnął dłonią. — Nieważne, chodźmy już, bo się spóźnimy.

Willey porwał swój plecak z ziemi, otrzepał go z brudu i zarzucił na plecy, po czym wspólnie ruszyli w kierunku głównego budynku. Arianna co jakiś czas zerkała na niego, ale zupełnie nie miała pomysłu, jak rozpocząć rozmowę. O czym tu gadać z nieznajomym, jeśli zna się tylko jego imię? Wtedy nawet pogoda nie wydaje się odpowiednim tematem.

— Czy mama wszystko ci wyjaśniła? — zagadnął Willey. Przepuścił biegnących pierwszoklasistów, poprawił plecak i ruszył dalej. — Czy coś ci powiedziała?

— Że jesteś dziwny. — Arianna wyszczerzyła się głupawo, ale jej nowy kolega wcale nie wyglądał na rozbawionego czy też oburzonego. Wzruszył tylko ramionami. — I chyba się nie pomyliła.

— A coś oprócz tego?

— Nie, obiecała mi powiedzieć o tym na początku wakacji.

— Jeżeli dożyjemy — mruknął pod nosem Willey, lecz nie wystarczająco cicho by osoba idąca obok tego nie usłyszała.

— Co żeś powiedział? — Arianna zastąpiła mu drogę i wbiła w niego spojrzenie przenikliwie niebieskich tęczówek, żądając wyjawienia prawdy. — Co tam mamroczesz pod nosem?

— Że się spóźnimy. — Przytaknął sobie głową, jakby sam gratulował sobie wybornego kłamstwa. — Jest duży tłok, a nasza klasa jest daleko.

— Ta, w innej szkole, w innym mieście.

— No to chodźmy. — Wyminął ją, pchnął drzwi i wszedł do gwarnego środka. Arianna nie cierpiała takich tłumów. Ciągle ktoś ją potrącał i nawet za to nie przepraszał. To było wyjątkowo nieuprzejme! — Uważam, że twoja mama już dziś powinna ci o wszystkim opowiedzieć.

— A ja uważam, to nieco nawet zabawne, że moja własna mama ma przede mną tajemnice i to z gościem z moim wieku! Ale nikt nikt przecież nie pyta mnie o zdanie!

Arianna wbiła wzrok w chłopaka, który usilnie unikał jej spojrzenia. Jednak nim zdążyła mu wymienić całą litanię innych rzeczy, które uważa za dziwne i równie zabawne, Willey zatrzymał się gwałtownie. Rozejrzał się wzdłuż biegnącego korytarza, a jego twarz stała się przeraźliwie blada jak lico samej śmierci.

— Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha, a tu są tylko dzieci, dołująco nudne i całkiem normalne.

— Czy mamy dziś matematykę?

— Czy ty zadajesz tylko dziwne pytania? — prychnęła, szarpiąc go za łokieć, by na nią spojrzał, co też zrobił z wyraźnym ociąganiem. Co takiego było strasznego w jej oczach, że Willey tak zawzięcie ich unikał? Arianna nie potrafiła sobie tego wyjaśnić. — Nie, ale muszę iść do matematyczki... za karę.

Willey wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Przestępował nerwowo z nogi na nogę, aż w końcu przytaknął i bardzo niechętnie oznajmił, że idzie z nią. Arianna się nie sprzeczała, mimo że był to najgorszy pomysł, o jakim słyszała. Kto normalny dobrowolnie skazywał się na dodatkowe spotkanie z matematyką i to z taką nauczycielką? Ostatecznie dziewczyna nie powiedziała nic. Poprowadziła Willeya do właściwej klasy, gdzie już oczekiwała na nią profesorka.

Kobieta się nie odezwała. Jedynie wskazała swoim szponem pierwszą ławkę, którą Arianna i tak zawsze okupywała. Musiała. Nowa matematyczka — istny potwór w ludzkiej skórze — nakazała rozwiązywać jej nierozwiązywalne równania. Przez całe zajęcia! Jednak nie to było najgorsze ani nawet przymus spędzenia dodatkowej godziny w szkole, lecz wściekłe spojrzenia i pomruki kobiety, która chyba nienawidziła Arianny za sam fakt oddychania i istnienia. Inaczej nie potrafiła sobie racjonalne wyjaśnić tego wzroku wygłodniałej hieny. Nauczycielka patrzyła na nią tak, jakby zabiła jej kota albo zabrała sprzed nosa ostatnią krzyżówkę ze sklepu.

Gdy zadzwonił dzwonek, pierwszy do wyjścia zerwał się Willey, który przez całe zajęcia siedział wciśnięty w kąt i patrzył na matematyczkę jak na potwora z najgorszych koszmarów, chociaż ta zupełnie nie zwracała na niego uwagi. Jakby nie istniał. Chłopak chwycił Ariannę za nadgarstek i pociągnął... gdzieś na pewno. Nie zdradził, jedynie przez całą drogę psioczył, że muszą się spieszyć, by się nie spóźnić.

— Gdzie ty właściwie idziesz? — Arianna wyrwała rękę z uścisku i dokonała powierzchniowego rekonesansu terenu. Zdecydowanie nie była to część szkoły, w której powinni teraz być. — Jesteś nowy, dlatego wybaczę ci tę omyłkę, ale musimy iść...

— Cicho! — szepnął chłopak. — Muszę zadzwonić.

Willey wyglądał na przerażonego, aż dziw, że nadal stał na nogach. Arianna wpatrywała się w niego nierozumnie, ale widząc, w jakim był stanie, nie protestowała, gdy chłopak ponownie pociągnął ją za rękę.

Na szkolnych korytarzach było dziwnie pusto. Arianna uznała, że dzwonek już dawno musiał temu obwieścić początek zajęć, choć nie miała pojęcia, kiedy to się stało.

— Miałeś zadzwonić! — prychnęła Arianna. — Z.A.D.Z.W.O.N.I.Ć. Tam telefonu raczej nie znajdziesz.

Willey nie miał czasu na wyjaśnienia. Nieustannie się rozglądał i pociągał nosem, jakby miał się rozpłakać, ale wyglądało na to, że wiedział, co robił... Chociaż nie, jeśli szukał telefonu w łazience.

— Nie ruszaj się stąd. — Głos Willeya zabrzmiał jakoś tak złowrogo, ostrzegawczo, dlatego Arianna przytaknęła głową i oparła się o najbliższą ścianę. — Zaraz wracam. Nigdzie nie odchodź. Nastąpiła zmiana planów i niedługo wszystkiego się dowiesz, o ile przeżyjemy.

Po tych słowach zniknął za drzwiami łazienki, mrucząc coś o jakiś drachmach. Ariannie od razu przemknęła myśl o ucieczce. Willey nie był normalny, a jeśli ona tak sądziła, to oznaczało, że nadszedł czas na terapię. Nie ruszyła się jednak z miejsca. Powstrzymywała ją złożona matce obietnica, że będzie trzymać się blisko Willeya. Dlatego musiała tu tkwić jak kołek i czekać. Nagle ziemia pod jej stopami zadrżała, jakby korytarzem biegł tabun koni, a następnie ściana naprzeciw eksplodowała.

To był dopiero początek wrażeń w tym dniu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top