Rozdział 5. Pierwszy Kontakt.


Rozdział 5

Pokład statku desantowego, godzina 11:30.

- Panie Pułkowniku.

- Co jest?

- Wchodzimy w atmosferę. Za kilka minut będziemy lądować.

- Przyjąłem, postaraj się nie rozwalić. - Powiedziałem żartobliwie, by rozluźnić napięcie.

- Fajnie że pan we mnie wierzy... - Odparł z wyrzutem nie załapując mojego żartu.

Odszedłem od pilota i usiadłem obok Kasi w przedziale desantowym.

- Jak myślisz, co tam znajdziemy Kasiuto? Spodziewam się najlepszego!

- To źle myślisz... a tak serio, nie wiem Kuba, ale mam nadzieje że nic groźnego, a za razem ciekawego.

Już miałem odpowiedzieć, ale statek zaczął się trząść z powodu wejścia w atmosferę niczym drukarka która się psuje. Czym prędzej się przypiąłem i zacisnąłem dłonie na oparciach by nie wylecieć. Mineły zaledwie 2 minuty tej nieszczęsnej symulacji trzęsienia i dragania ustały, a pilot zapodał "beat XDD" komunikat, że za 20 sekund wylądujemy. Wszyscy się odpieli i ustawili przy tylnej klapie transportowca. Gdy wylądowaliśmy, klapa opadła i wszyscy wyszliśmy, strasznie słońce mnie reziło, które na tej akurat planecie, czy tym konkretnym rejonie grzało dosyć mocno. Mój termometr w cholograficznym komunikatorze pokazywał 30C, nie spodziewałem się tego...

Głęboko zaciągnąłem się powietrzem tej palnety i poczułem lekki zawrót głowy, myślę że to przez tą atmosferę. Raczej zawierała więcej tlenu niż na okręcie czy też w moim domciu. Po chwili wszystko wróciło do normy, szybko przyszło się przyzwyczaić. Rozejrzałem się po okolicy i pomachałem do kabiny transportowca, gdy wszyscy już wyszli na znak, że może już wracać.

Statek odleciał, a my zaczeliśmy skanować teren. Zaglądaliśmy dosłownie pod każdy kszak czy w każdą dziurę, by perfekcyjnie odjebać pracę. W ciągu kilkudziesięciu minut zdążyliśmy skatalogować 12 różnych gatunków zwierząt i roślin, owadami niezbyt się przejmowaliśmy, zostawiając to innym ludziom. Aż tak nie mogliśmy marnować czasu na każdą pierdołę jaką zobaczymy, w dosłownym znaczeniu..

- Kuba! Podejdz tutaj. - Wiedziałem że Krycha potrafi jebnąć po uszach, ale nie spodziewałem się że znowu uszy mnie zabolą, gdy stał w takiej odległości, bez słuchawek.

- Czego kurwa mordę wydzierasz!? - Podszedłem do niego trzymając się za ucho z powodu narastającego bólu, w dosłownym znaczeniu przywracają mi wspomnienia.

- Pacz co znalazłem. - Wstał z ziemi i pokazał palcem ślad.

- Gratulację... Też mi wielkie co. Nie zwróciłem większej uwagi na jego znalezisko, przez co się bardziej zdenerwował.

- Przyjrzyj się idioto! To odcisk buta albo precyzyjniej... sandała. - Podniosłem brwi i zachęcił mnie by przyjrzeć się bliżej śladowi.

- Co ty gadasz? - Krystian zeskanował ślady swoim cackiem i zobaczył trase na cholowyświetlaczu, którą ten osobnik musiał przebyć. Przydatny sprzęt, nie powiem...

- Ty, ja bym poszedł za nim, jesteś za? - Zapytałem nie oczekując odpowiedzi, gdyż wiedziałem, co odpowie... Za długo go znam.

- Naturlisch... W końcu nie będziemy gonić za jakimiś gadopodobnymi istotami...

Zwołałem wszystkich i przedstawiłem im sytuację.

Wszyscy się zebrali i nie minęła minuta, by całą dziesiątką ruszyć w drogę. Poruszaliśmy się gęsiego w średnich odstępach, dla bezpieczeństwa i wydajności obserwacji. Tak droga trwała nawet do 14:40, powoli przyszpieszając kroki, jednak nie przesadzając, by móc dalej się rozglądać czy to za widokami obcej natury czy nowymi żywymi istotami. Kasię i Olgę trzeba było trochę upominać by nie spowalniały, dlatego, że były całe pochłonięte oglądaniem każdej dziwnie-wyglądającej rośliny, które sam muszę przyznać, wziąłbym parę ze sobą... Olga z faktu, że jest botaniczką z pasji, co miało okazać się jednym z jej wielu zainteresowań czy pobocznym hobby głównego badacza, o czym przez długi czas nie wiedzieliśmy. Kasię poświęcała większą uwagę na to, najpewniej ze zwykłej ciekawości i zauroczenia naturą.

Wchodziliśmy w bardziej zalesione tereny. Piotrek szedł na szpicy, ale spodziewane było, że nie uważał pod nogi i uruchomił jakąś pułapkę przez zachaczenie o sznurek zamaskowany na ziemi w poprzek ścieżki. W tym samym momencie jeden z komandosów kszyknął, żeby Piotrek uważał, na próżno. TUŻ przed nosem Piotrka przeleciała włócznia ze stalowym grotem wbijając się w drzewo, które stało za nim. Ten prych już widział śmierć przed swymi oczami i by może pili ze sobą herbatkę , gdyby zrobił chodźby o 10 cm dłuższy krok.

Piotrek osłupiał i wparywał się we włócznie z przerażeniem wypisanym na twarzy.

- Boże, Potrek! Uważaj bardziej debilu! - Skomentowała Kasiuta

Podszedłem do niego i poklepałem go po ramieniu. Postanowiłem wyciągnąć włócznie, która wbiła się naprawde głęboko w conajmniej 200 letnie trzewo.

- Mała łamigłówka, może ktoś wie co to tu robi? -Powiedział bardzo rostrzęsiony Piotrek.

- Szczerze to nie mam bladego pojęcia. - Odparł Krystuś biorąc włócznie z mej ręki. Obejrzał ją i wetknął w ziemie.

- Jak będziemy tak stać to niczego się nie dowiemy... Musimy iść dalej. - Powiedział bez emocji Krystian a Olga mu przytaknęła jak to dość często miała w zwyczaju.

Po około 1 godzinie dalszego marszu tym cholernym, gęstym lesie dotarliśmy do jego krańca. Zanim wyszliśmy zaczailiśmy się na jego krawędzi by się rozejrzeć.

Podniosłem lornetkę do oczu i... nie wierzyłem własnym oczom, powodem tego był widok kamiennego wysokiego na jakieś 3 metry muru, a ponad nim widniały dachy budynków krytych chyba drewnianą dachówką... przynajmniej na takie wyglądały z tej odległości.

- Nie wierzę... Mam nadzieję że nie tylko ja to widzę... prawda? - Powiedziałem piekielnie zdziwiony i oniemiałem.

- Tym razem, nie tylko ty to widzisz... - Odparł Piotrek i zrozdziabił gębe.

- Nie stójmy tak tylko ruszajmy. - Powiedziała zniecierpliwiona Weronika.

- Chyba i tak ślady tam prowadzą, prawda? - Zapytałem tym razem dla pewności, gdyż ze zdziwienia i niedowierzania sam nie wiedziałem co uczynić.

- Tak... Prowadzą dokładnie przez tą bramę przy której stoją ci dwaj, ubranych niczym w książkach o historii w podstawówce. - Krystian wstał i podniósł swój karabin z ziemi.

Razem z nim zbieraliśmy się by wyjść z lasu. Dojście do samej bramy zajeło nam kilka minut. Podchodziliśmy wolno by nie wzbudzić podejrzeń strażników. Gdy przechodziliśmy przez bramę, strażnicy zwrócili na nas uwagę, jednak widząc że nasze karabiny nie mają niczego ostrego, nie uznali nasz sprzęt za zagrorzenie i wpuścili nas do miasta. Gdy już dotarliśmy do miasta, pierwszym miejscem na jakie trafiliśmy, to prosto na jarmark. Ubrania ludzi jak i ich zachowanie wyglądały jak żywcem wyciągnięte ze średniowiecza.

Ludzie się na nas oglądali i obserwowali z zaciekawieniem, a szczególną uwagę przciągała olga zpowodu jej niebiesko-fioletowych włosów wystających z pod czapki. Wnet do Olgi podbiegło jakieś dziecko, byłem cały czas w gotowości nie dając o tym znać innym. Mała dziewczynka, mogła mieć z 8 - 10 lat, zaczeła coś mówić do Olgi. więc zatrzymaliśmy się i zaczeliśmy rozglądać a ja podszedłem do Olgi i dziewczynki.

- Jaki to język? Zrozumiałaś mniej więcej co powiedziała?

- Coś tam rozumiem, a może dokładniej znaczną więszkość. Uważam, że używa trochę zmodyfikowanej łaciny.

- Łaciny? Że tutaj językiem zapomnianym?

- Najwidoczniej jest tutaj używany na codzień. Na szczęścieznam łacine, więc w konieczności mogę robić za tłumacza...

- Skrywasz przed nami jeszcze jakieś talenty? - Zapytałem, po czym zdjąłem czapkę z głowy i otarłem czoło z potu.

- No wygląda na to,że dzisiaj mają co tygodniowy dzień targowy. A i dowiedziałam się jak się nazywa to miasteczko.

- Jak?

- Magran.

- Bardzo ciekawa nazwa, nieprawdzaż?Zapytałem retorycznie i przykucnąłem przy dziewczynce. Wyciągnąłem z kieszeni małą tabliczkę czekolady z orzechami, którą zwykle trzymałem i dałem połowę dziecku.

Olga powiedziała jej mniej więcej co to jest a dziewczynka się ucieszyła, pokłaniła się mi i Oldze, a później pobiegła do rodziców. Trochę zadowoleni z dobrego uczynku wstaliśmy i chcieliśmy kontynuować zwiedzanie, kiedy to rozległ się dzwięk żelaznego dzwonu.

Ludzie zaczęli uciekać i chować się do swych domów. Stoiska targowe zostały porzucone przez sprzedawców którzy też uciekli, ratując najwięcej ze swego dobytku. Wtedy zauważyliśmy strażników, ci sami przy tamtej bramie którą weszliśmy, podbiegli do nas i krzyczeli w niezrozumiałym dla mnie języku. Po tym, jak pobiegli dalej to Olga wytłumaczyła nam ich krzyki, które mówiły, żebyśmy się ukryli, bo zbliżają się niejakie Jaszczury.

- Jaszczury?! Że co kurwa?! - Byłem naprawde szczerze zaskoczony, co sprawiło że stałem się na serio ostrożny...

Wtedy skaner Krystiana wykrył sporą grupę obiektów poruszającą się w naszą strone z dość sporą prędkością.

Byliśmy jakieś 30 metrów od bramy a dalej na skraju ulicy zaczeli zbierć się strażnicy jakieś 100 metrów za nami. wtedy przez brame wbiegł pierwszy jaszczur. Szczerze... wyglądał jak jakiś przerośnięty Legwan, coś w stylu chodzącej niczym człowiek gadopodobnej istoty. W łapsku trzymał duży, zardzewiały miecz i miał na sobie coś w stylu pancerza ze kawałka stali na klacie umocowanym na czymś w rodzaju skórzanej koszuli. Sam Jaszczur miał ze 2 metry wzrostu i wyglądał na naprawdę silnego.

Zbierało się ich coraz więcej, zatrzymali się pod bramą i sprawiali wrażenie, jakby się rozglądali i po chwili ruszyli na nas bezmyślną szarżą. Odruchowo stawiliśmy się w szyku do otwarcia ognia. Mieliśmy karabinki szturmowe Grot, a Krystian, jak to Krystian, miał nawet sztukę z podwieszonym granatnikiem, a 2 komandosów miało karabiny maszynowe PKM. Kiedy jaszczury były jakieś 25 metrów od nas, otworzyliśmy ogień ze wszystkiego co mieliśmy. Po minucie naprawde gęstego ostrzału zużyliśmy po dwa 30 nabojowe magazynki, a komandosi wystrelili łącznie 200 pocisków z karabinów maszynowych. A z jaszczurów nie ostał się żaden żywy.

- Choć jestem zadowolony, to i tak chuj wie co to kurwa mać jest...

Zdjąłem czapkę ponownie otarłem czoło i sprawdziłem stan magazynka. To był mój trzeci i zostało mi w nim 10 naboi, więc ten schowałem do ładownicy i wyciągnąłem nowy pełny. Zawiesiłem broń na plecy i rozejrzałem się dookoła będąc gotowy ponowić szyk. Największą uwagę w tym przypadku podzieliłem masie łusek po pociskach, a potem wzróciłem wzrok na wiele ciał tych dziwnych gadopodobnych potworów. Odwróciłem się od tyłu, z myślą o tamtych uzbrojonych strażnikach. Podszedłem w ich stronę gdy zauważyłem, że podchodzili do nas niczym do przyjaciół, którzy do tej pory trzymali się za nami. Jeden z nich, po swemu wyróżniającego się ekwipunku, dla mnie wygladający na dowódcę podszedł do mnie i uścisnął moją ręke nic nie mówiąc, jednak patrząc mi w twarz z zadowoleniem, a następnie uściskał mówiąc, że uratowliśmy im i cywilą życie. Tak Olga przetłumaczyła jego słowa, choć mogłem się sam domyślić co powiedział. Kiedy wreszcie mnie puścił, to zaczął wołać do cywilów że mogą już wyjść. Ludzie zaczęli wychodzić z domów i nie mogli uwierzyć w to co zrobiliśmy.

Zwróciłem się do kapitana, żeby zaprowadził nas do Zarządcy miasta, dobrze że Olga zareagowała w porę i przetłumaczyła, a wtedy oficer pokazał żebyśmy ruszyli za nim. Wyrwaliśmy się z uścisku tłumu, w czym częściowo pomagała i straż, reagując na rozkaz dowódcy. Najwięcej problemów z tym miał Piotrek, ponieważ zaczęły się kleić do niego czarno-jasno włose, ale Krystian chwycił go mocno za kołnierz i przyciągnął za sobą zostawiając napalone dziewki.

- Krystian... Mogłeś trochę ustą...

- Jak się Klaudia dowie, to inaczej będziesz gadał przyjacielu.

-Aha...

I poszliśmy do Zarządcy. Po drodze spojrzałem na zegarek, dochodziła 15.40.

Trzymaliśmy się dowódcy straży jakieś 10 minut i weszliśmy na rynek, chyba tak to można nazwać... różnił się tylko wielkim i zdobniejszym budynkiem, z której wystawała wielka wieża wyglądająca niczym Big Ben, z wielkim zegarem.

- Olga, możesz zapytać się go, czy to tutaj?

Olga tylko rzuciła okiem w moją stronę i podeszła do strażnika, by się go zapytać.

- Tak, to tu. Zaraz wejdziemy.

Staliśmy przed sporymi, zdobnymi żelazem wrotami, które się przed nami po chwili otworzyły. Weszliśmy do wielkiej sali która przypominała swoim wystrojem długie domy wikingów, bardziej te z książek niż prawdziwe...

Trzy bardzo długie stoły ustawione wzdłóż sali, a przy nich krzesła dla gości, dalej na końcu sali stał drewniany duży "tron" ozdabiany futrem i żelaznymi wzorami na którym siedział zarządca.

Oficer starczy się przed nim ukłonił. Następnie wedle tego, jak Olga nam tłumaczyła na bierząco, mówiła o tym co się stało i co my tu robimy.

( Olga tłumaczy )

- Witajcie moi wielcy i szanowni goście! Witajcie w moich skromnych progach i w moim mieście.

- Dziękujemy za to miłe z pana strony powitanie...

Ukłoniłem się lekko, zdjąłem czapkę z głowy i włożyłem ją do kieszeni na udzie.

- Ależ nie trzeba się kłaniać... to raczej ja powinienem się kłaniać wam, za uratowanie moich poddanych przed tymi stworami. Wydam zaraz ucztę na waszą cześć. - Powiedział z błyskiem w oku Władca.

Wydał polecenia swojemu słudze i zaraz pobiegł do kuchni i po szlachtę, by poinformować o uczcie.

- To nie jest konieczne prze pana...

- Pewnie że trza, zasłużyliście.

( Koniec tłumaczenia )

Minęło zaledwie 20 minut, wybiła 16:10 i już wszystko było gotowe.

Zaczeła się uczta. Wszyscy jedli i pili, a wino które podali było dość mocne i mimo mojego zakazu Piotrek i Werka jak zwykle się spili, ja trooooooszeczkę też, xd.

- Jeśli dzisiaj będziemy musieli spać w rowie, to wolę już zostać tutaj. - Dodałem od siebie. Kasia się ewidentnie zdenerwowała i wyjebała Piotrka w łeb z otwartej dłoni.

- Myślałem że z wami to norma, Kasiu. - Odpowiedziała Olga z przekorą.

- Z nimi tak, ale ten tu to skończony idiota... - Wskazała na Piotrka.

( tłumcznie )

Przysiadł się do nas nasz gospodasz i spytał jak podoba się nam uczta przez niego wyprawiona.

- Jest wspaniala ale mógł bym prosić o jeszcze jedną przysługę?

- Ależ oczywiście! Co mogę dla was zrobić?

- Potrzebujemy miejsca na bazę i kwatery dla naszych żołnierzy oraz miejsce pod założenie miasteczka dla naszych cywilów.

- Oczywiście, da się załatwić. Ile tej ziemi potrzebujecie ?

- Cóż... mamy jakieś 8 tysięcy żołnierzy i 200 czołów i innych pojazdów oraz 30 tysięcy cywilów.

Władca się zdumiał i zapytał co to są te czołgi.

- Zobaczy pan jak się już zagospodarujemy.

Odparłem z nutką tajemnicy

- No dobrze. Skoro tak sprawy wyglądają... Za miastem, jakąś godzine drogi spacerem jest odpowiednio dużo miejsca. Tam nie ma drzew ani pagórków, więc powinno wam pasować.

- Oczywiście dziękujemy.

( koniec tłumaczenia )

Wybiła 16:30 i nadszedł czas na złożenie raportu ze zwiadu. Położyłem na stole cholokomunikator i skontaktowałem się z Kapcerm, dowódcą naszej ekspedycji.

- Kacper, tu Grupa zwiadu, odbiór.

- Słyszę cię i widze, Kuba. Co tam u was?

- A nic takiego, iks de. Znaleźliśmy tylko cywilizację przypominającą średniowieczną europę i pewne bardzo nie przyjemne gadopodobne stwory z którymi walczyliśmy. A teraz jesteśmy na uczcie u Zarządcy miasta.

Kacprowi opadła kopara, że aż nie wiedział co powiedzieć.

- Cholera, zajebiście pozwolić ci coś zrobić samemu, zawsze się w coś wplątasz.

Był zdenerwowany, widać to po nim było.

- A, tak! Nawet znaleźliśmy bardzo fajne miejsce na utworzenie fortu, nie daleko miasta w którym pijemy!

- Jebani pijacy... Noo, chociaż to jedno udało ci się zrobić dobrze. Dobra, to wyślij nam koordynaty i za 20 minut statki cywilne lądują. Oraz sam zaraz przylecę transportowcem.

- Czekam na ciebie *czkawka*, dawaj!

- Jebany pijak... Narazię.

Kacper się rozłączył.

- No to załatwione, zbieramy się na miejsce lądowania.

Ruszyliśmy na miejsce spotkania, tak po prostu....

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top