Rozdział 9
Charlotte
Charlotte była szczerze niepocieszona. Choć większość piątoklasistów cieszyła się z odwołanej astronomii, bo w końcu wystawanie na szczycie wieży w szkockim zamku w środku styczniowej nocy nie należało do przyjemności. Gryfoni i Krukoni eskortowani przez profesor Sinistrę wracali do swoich dormitoriów, ziewając i narzekając pod nosem, że ich wędrówka na szczyt wieży astronomicznej okazała się kompletnie niepotrzebna.
Jeszcze po południu zimowe powietrze było przejrzyste i rześkie, a na niebie nie było widać ani jednej chmurki, więc Charlotte była przekonana, że lekcja odbędzie się normalnie. Wbrew obiegowej opinii zima była fantastycznym czasem na obserwowanie nieba, dzięki przejrzystości powietrza, a i niebo nad Szkocją potrafiło w tym czasie zaskakiwać. Podczas poprzednich zajęć profesor Sinistra poinformowała ich, że na tę noc prognozuje szczyt aktywności Cancridów - roju meteorytów wprawdzie nie tak popularnych, jak uwielbiane przez mugoli Perseidy, ale za to obdarzonych o wiele większą mocą magiczną. Umiejętne wykorzystanie mocy tego rodzaju meteorytów mogło znacząco wpłynąć na warzone w tym czasie eliksiry lub sadzone rośliny.
Charlotte była szczerze podekscytowana możliwością obserwowania ruchu meteorytów przez niesamowicie dokładne szkolne teleskopy, ale tym razem musiała obejść się smakiem. Koło osiemnastej od zachodu zaczęły nadciągać ciężkie, ciemne chmury, wyraźnie zwiastujące solidne opady śniegu, który zaczął padać dokładnie, kiedy piątoklasiści wyszli na szczyt wieży. Profesor Sinistra nie miała zbyt dużego wyboru, niż odwołać nocną lekcję, skoro i tak nie byli w stanie odnaleźć ani jednego fragmentu nieba, którego nie przesłaniałaby gruba warstwa chmur.
Dotarli już z powrotem na siódme piętro, kiedy Charlotte poczuła, jak coś lekko ciągnie ją za rękaw. Obróciła się i zobaczyła Remusa, który przytknął palec do ust, chociaż Charlotte nawet nie zdążyła się odezwać i ruchem głowy wskazał, żeby poszła za nim. Rzuciła tylko jedno zaniepokojone spojrzenie na profesor Sinistrę, ale ta była właśnie zagadywana przez idącego z przodu Syriusza i nie oglądała się za siebie. Charlotte nie miała pojęcia, o co może chodzić, ale bez słowa poszła za Remusem. W końcu był prefektem i poniekąd powinna go słuchać. Tak sobie przynajmniej powtarzała.
Remus poprowadził ją korytarzem, z którego właśnie przyszli, a potem uniósł jeden z pokrywających ścianę gobelinów, ukazując ukryty korytarz.
– Skąd wiedziałeś, że to tutaj jest? – spytała zaszokowana, wchodząc za nim do środka.
Remus zaśmiał się pod nosem, ale nie odpowiedział.
– Chodź, musimy tylko przejść na drugą stronę naszego piętra – powiedział, wskazując przed siebie, gdzie kilkanaście metrów dalej majaczyło światło prześwitujące przez framugę drzwi.
– Ale po co? Dokąd idziemy?
– Chciałaś zobaczyć Cancridy, prawda?
– No tak... – potwierdziła, nadal bez najmniejszego pojęcia, co jej pragnienie miało wspólnego z tą całą dziwną wycieczką.
– No to zobaczysz – stwierdził Remus z pewnością, uśmiechając się do niej.
– A co potrafisz kontrolować pogodę? – zaśmiała się na samą myśl, bo nawet ona przy całej swojej ignorancji wiedziała, że coś takiego było co do zasady niemożliwe.
– Nie, tego akurat nie – przyznał – ale potrafię parę innych rzeczy. Zapraszam – powiedział sięgając po klamkę.
– Czekaj! – syknęła Charlotte, czując jak ogarnia ją nagła panika. – A jak ktoś będzie po drugiej stronie?
– Nikogo tam nie ma.
– Skąd wiesz?
– Po prostu wiem. Naprawdę możesz mi zaufać.
Ku własnemu zdumieniu Charlotte poczuła, że faktycznie dokładnie tak było. Że nie tylko mogła, ale i zwyczajnie ufała Remusowi. Choć cała ta nocna wycieczka przyprawiała ją o szybsze bicie serca i naturalny strach przed złapaniem, jednocześnie czuła się dziwnie spokojna. Z jakiegoś powodu przy nim nie obawiała się ewentualnych konsekwencji tej zupełnie do niej niepodobnej niesubordynacji.
Zupełnie jakby do głosu dochodziła jakaś część jej osobowości do tej pory temperowana przez sztywne reguły środowiska, w którym wyrosła. Czasami miała wręcz wrażenie, że dopiero w towarzystwie Remusa po raz pierwszy w życiu naprawdę poczuła się prawdziwą sobą.
Remus puścił ją przodem, a Charlotte wyszła na uśpiony korytarz, na którym faktycznie nikogo nie było. Remus zamknął za nimi drzwi, które z tej strony wyglądały na gładki kawałek kamienia. Oczywiście teraz widziała już rysę lekko odcinającą się od reszty ściany, ale po prostu przechodząc korytarzem, nigdy w życiu by tego nie zauważyła. Rzeczywiście znaleźli się po drugiej stronie piętra, zaraz obok jednego z najdziwniejszych gobelinów w zamku, przedstawiającym trolle w baletowych spódniczkach.
– Zamknij na chwilę oczy – poprosił łagodnie Remus. – To będzie niespodzianka.
– Ale nie jakaś okropna? – dopytała Charlotte, choć od razu zamknęła oczy. Akurat z jego strony nie obawiała się żadnych głupich dowcipów.
– Obiecuję, że nie.
Miała wrażenie, że Remus przeszedł kilka razy koło niej, zupełnie jakby szukał czegoś pod przeciwległą ścianą, ale obiecała sobie, że nie będzie podglądać, więc nie miała co do tego pewności. Kilka sekund później wyczuła, że Remus zbliżył się do niej lekko i chwycił ją za łokieć.
– Nie podglądaj – powiedział i poprowadził ją kilka kroków do przodu. – Uważaj, próg.
Nie miała pojęcia, o o mu chodziło, bo przecież w pobliżu nie było żadnych drzwi, ani progów, przez które można by przejść, ale posłuchała. Kiedy zrobiła kolejny krok naprzód, ogarnęło ją przedziwne uczucie, zupełnie jakby wyszła na zewnątrz co przecież było niemożliwe. A jednak czuła na twarzy lekki, ciepły wiaterek niosący za sobą zapach lasu.
– Już, możesz otworzyć oczy.
Charlotte zrobiła, co powiedział i na dłuższą chwilę kompletnie oniemiała. Ponownie stali na szczycie wieży astronomicznej, ale teraz nieba nie przysłaniała nawet najmniejsza chmurka. Przeciwnie lśniło od gwiazd, które nagle gołym okiem widziała tak dobrze, jak gdyby obserwowała je przez teleskop. Dosłownie były na wyciągnięcie ręki. Całe gwiazdozbiory wisiały nad jej głową, zupełnie jakby ktoś nagle zarzucił lasso na nieboskłon i przysunął go całe miliony lat świetlnych bliżej. Choć na blankach wieży nadal leżał śnieg było przyjemnie ciepło, jakby był wiosenny dzień, a nie styczniowa noc.
– Jak...?
– Podoba ci się? – zapytał cicho Remus.
Zupełnie jakby mogło jej się nie podobać. Jakby to nie była najwspanialsza rzecz, jaką ktokolwiek kiedykolwiek dla niej zrobił. Odwróciła się w jego stronę i zauważyła, że Remus wpatrywał się w jej twarz, z jakąś dziwną niepewnością, zupełnie jakby obawiał się, że Charlotte z jakiegoś powodu mogłaby być na niego zła.
– To najcudowniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam – odpowiedziała. – Jak to zrobiłeś? To jakieś tajne przejście...? Chociaż nie, przecież jest za ciepło. Głupia jestem... – mruknęła, uświadomiwszy sobie, że przecież nie mogli faktycznie znajdować się na wieży, a ona po raz kolejny popisała się głupotą. Pominąwszy pogodę, architekturę zamku i gwiazdy nagle widoczne jak na dłoni, jeszcze coś jej w tym całym obrazu nie pasowało, choć na razie nie mogła sobie uświadomić, co to dokładnie było.
– Nie mów tak. Ale nie, nadal jesteśmy na siódmym piętrze. Chcesz usiąść?
Charlotte nagle zobaczyła kamienną ławeczkę na środku tarasu, choć była pewna, że jeszcze przed sekundą jej tam nie było. Dosłownie jakby wyrosła z posadzki.
– Co to za...?
– Magia? – wszedł jej w słowo Remus, uśmiechając się pod nosem, a Charlotte roześmiała się na głos.
Właściwie to nie powinna się już niczemu w tym świecie dziwić, a jednak była absolutnie oszołomiona. Usiadła na kamiennej ławeczce koło Remusa i przez dłuższą chwilę po prostu wpatrywała się w Cancridy tworzące nad ich głowami fantazyjne wzory oraz wyraźnie widocznie gwiazdozbiory. Od Oriona ze swoimi psami na południu, przez Bliźnięta z Castorem i Polluksem, aż po wijącego się przez północne niebo Smoka.
– Wow, chyba nigdy sobie nie uświadamiałam, że Mars naprawdę jest aż tak czerwony – powiedziała, patrząc na migoczącą na czerwono kropkę obecnie w konstelacji Barana.
– Podobno to oznaka wojny – przyznał Remus, podążając za jej wzrokiem.
– Wojny?
– Wojny między czarodziejami – potwierdził, patrząc na nią trochę smutno. – Zwolenników czystej krwi z całą resztą.
Remus chyba zauważył, że przez twarz Charlotte przebiegł grymas strachu, bo lekko się do niej przysunął. Niemal niezauważalnie, a jednak od razu zrobiło jej się jakoś lżej.
– Nie myśl na razie o tym. Jeszcze dużo różnych rzeczy może się wydarzyć...
– To znaczy? Naprawdę myślisz, że Wielkiej Brytanii grozi wojna, bo Mars świeci na czerwono?
– Nie. Myślę tak, bo czytam gazety – poprawił ją, uśmiechając się lekko pod nosem. – I myślę, że wojna nam nie grozi, tylko już trwa – dodał, nagle poważniejąc. – Nie martw się tym za bardzo. Wszyscy twierdzą, że Sama-Wiesz-Kto boi się profesora Dumbledore'a, jak nikogo innego. W końcu pokonał Grindelwalda, może jego rownież pokona i wszystko się skończy, zanim się na dobre zacznie.
Charlotte czuła, że Remus sam w to nie wierzył i powiedział to tylko po to, żeby ją uspokoić, ale i tak to doceniła. Mimo wszystko była w tym momencie zbyt oczarowana tym niesamowitym prezentem, by szczególnie martwić się jakimikolwiek wiadomościami z zewnętrznego świata.
– Gdzie my w ogóle jesteśmy?
– Mmmm... to taka trochę... tajemnica. Nie powiesz nikomu?
– Niby komu miałabym mówić? Przecież z tobą najbardziej... mmm to znaczy, nie spędzam z nikim więcej czasu – dokończyła koślawo.
Miała na końcu języka, że przecież to z nim przyjaźniła się najbardziej, ale właściwie nie miała pewności czy to stwierdzenie nie byłoby nadużyciem. Owszem spędzali sporo czasu razem, ale nadal nie sądziła, by ktoś taki jak Remus, mógł nazwać ją swoją przyjaciółką. Nie zauważył jej zmieszania albo po prostu taktownie nie zwrócił na nie uwagi.
– To wszystko – powiedział, zataczając przed sobą krąg dłonią – to tylko iluzja. Bardzo dokładna i wiarygodna, ale iluzja. Jesteśmy na siódmym piętrze, a to miejsce to Pokój Życzeń.
– Pokój Życzeń? To znaczyć, że możesz...?
– Tak, zażyczyć sobie czegoś przed wejściem i to właśnie da ci pokój.
– I to może być... cokolwiek? – zapytała. Nawet jak na Hogwart coś takiego brzmiało zupełnie nieprawdopodobnie.
– Cokolwiek, co nie łamie praw magii, jak jedzenie – doprecyzował Lupin.
– Wow... to... naprawdę...
– Wiem – zgodził się z nią z szerokim uśmiechem. – Niesamowite, prawda?
– Niesamowite – przyznała. – Dziękuję, że mi to pokazałeś.
Przez chwilę ogarnęło ją pragnienie, by przytulić Remusa, jak wtedy kiedy pomógł jej z bożonarodzeniowym prezentem, ale się powstrzymała. Nie zmieniało to jednak faktu, że nikt w życiu nie zrobił dla niej nic wspanialszego niż on w tym momencie.
– Nie ma za co. Wygodniejsze niż teleskop, co? – zaśmiał się, wyciągając się wygodniej na ławeczce, która nagła pokryła się welurowym obiciem.
– Zdecydowanie – przyznała Charlotte, po czym oboje na kolejne minuty pogrążyli się w obserwowaniu gwiazd, powoli zmieniających swoje położenie na niebie.
– Już wiem, czego mi brakowało! – powiedziała Charlotte jakieś piętnaście minut później, jakby jej mózg w końcu znalazł odpowiedź na pytanie, co oprócz pogody i wyeksponowanych gwiazd nie zgadzało się z rzeczywistością. – Nie ma tu księżyca! Do nowiu jest jeszcze trochę czasu, a tutaj...
– To dlatego, żeby nie psuł widoczności! – przerwał jej Remus, znacznie głośniej niż by wypadało.
Charlotte przez moment była pewna, że usłyszała cień paniki w jego głosie, choć szybko odrzuciła tę myśl, bo niby co miałoby być jej powodem. Nie zmieniało to faktu, że jej uwaga z jakiegoś powodu widocznie go zdenerwowała. Patrzył gdzieś w bok i wyglądał, jakby miał ochotę sam siebie za coś skarcić.
– No tak, to logiczne. Po prostu sama bym na to nie wpadła – powiedziała.
Remus mruknął pod nosem coś, co chyba miało wyrażać zgodę, ale wydawało jej się, że nieco się rozchmurzył. Nie miała pojęcia, co mogło być przyczyną tego dziwnego zdenerwowania, ale miała nadzieję, że Remus się o nią na coś nie pogniewał.
– Jaka jest twoja ulubiona gwiazda? – zapytała, chcąc zamienić temat.
– Hmmm, nie gwiazda, ale moim ulubionym obiektem na niebie jest chyba Wenus – powiedział.
– Tak? A dlaczego?
– Mówi się, że to Gwiazda Zaranna, bo widać ją tuż przed wschodem słońca. Oznacza, że noc się kończy. – Charlotte miała wrażenie, że Remus zakończył to zdaniem nieco nostalgicznym westchnięciem, ale być może znowu coś jej się wydawało. – A twoja?
– Hmmm, lubię Łabędzia, jest taki wyraźny, ale też wygląda tak lekko, jakby faktycznie leciał po niebie – przyznała. – No i jak na złość teraz nie mogę go znaleźć – westchnęła, przeczesując wzrokiem północną część nieba. – Tu jest Smok, więc niby powinien być tu... – zastanowiła się, unosząc rękę i wskazując odpowiedni kierunek.
Remus wyciągnął dłoń i zrobił coś, czego Charlotte kompletnie się nie spodziewała, a jednocześnie wydało jej się najbardziej naturalną rzeczą na świecie. Położył rękę na dłoni Charlotte i zakreślił kształt gwiazdozbioru, na który wskazywała.
– To Herkules – powiedział – Łabędź jest po tej stronie. – Remus skierował jej wyciągniętą dłoń na prawo, wskazując odpowiedni kształt.
Charlotte pod wpływem tego drobnego gestu Łabędź nagle wydał się tak realny, jakby faktycznie leciał po niebie. A może jej wyobraźnia zaczęła tak gwałtownie pracować pod wpływem bliskości Remusa. Już wcześniej siedzieli bardzo blisko siebie, ale kiedy Remus chwycił jej dłoń, musiał naturalnie przysunąć się nieco bliżej. Natomiast kiedy wskazał jej odpowiednik kierunek, przez chwilę miała wrażenie, jakby Remus ją obejmował.
Ku własnemu zaskoczeniu zorientowała się, że właściwie to nie miałaby nic przeciwko, gdyby naprawdę ją przytulił. Pewnie i stwierdzenie, że właściwe to sama by tego chciała, nie byłoby przesadą. A może nawet nie miałaby nic przeciwko, gdyby zrobił coś więcej. Tak przynajmniej jej się wydawało, kiedy siedzieli obok siebie, a chłodna ręka Remusa obejmowała jej własną dłoń, wykreślając na niebie kolejne kształty. Łabędź, Jaszczurka, Cefeusz, Kasjopea... Kolejne figury pojawiały się przed oczami Charlotte, w miarę jak dłoń Remusa płynęła przez nieboskłon. Miała wrażenie jakby powoli, milimetr po milimetrze ich palce splatały się coraz bardziej aż do momentu, w którym właściwie można by stwierdzić, że trzymali się za ręce.
Choć serce Charlotte biło jak oszalałe, musiała stwierdzić, że nie towarzyszące temu uczucie było zupełnie odmienne od zwykłego, typowego dla niej zdenerwowania. Owszem odczuwała pewien ucisk w żołądku, ale było w tym uczuciu coś jakby... radosnego. Zupełnie jakby miała za chwilę zajrzeć pod choinkę i odpakować czekające tam prezenty. Odwróciła lekko twarz, żeby spojrzeć na Remusa, dokładnie w chwili kiedy on zrobił to samo. Patrzył na nią z lekkim uśmiechem, a w jego ciepłych oczach przez chwilę widziała odbicie całego nieba, które zbliżyło się do niej tak nagle i niespodziewanie. Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa, a serce Charlotte przyśpieszyło jeszcze bardziej, choć nie sądziła, by było to możliwe. Wtedy jednak Remus drgnął gwałtownie, jakby ktoś go ukłuł szpilką, wypuścił jej dłoń i wstał z kamiennej ławki.
– Mmmm, przepraszam – odchrząknął, patrząc gdzieś w bok.
– Ale ja się nie gniewam...
– Powinniśmy już wracać do wieży – powiedział, jakby jej nie usłyszał.
– Remusie, ja... – zaczęła, chcąc mu powiedzieć, że nie tylko się nie gniewała, ale wręcz ucieszyło ją to, co zrobił. Że ucieszyłoby ją również, gdyby ją objął. A nawet nie miałaby nic przeciwko, gdyby spróbował ją pocałować. Oczywiście takie zdanie mogłaby wygłosić jedynie we własnej głowie, bo w życiu nie zdobyła by się na powiedzenie czegoś takiego na głos. Nie mniej jednak chciała mu jakoś wytłumaczyć, że naprawdę, ale to naprawdę nie miał za co jej przepraszać.
– Naprawdę jest już późno. – Remus odwrócił się i wyciągnął z torby jakiś kawałek pergaminu. – Chodź, nie powinniśmy spotkać nikogo po drodze – powiedział bardzo rzeczowym tonem i otworzył drzwi, przepuszczając Charlotte przodem.
Miała ochotę po raz kolejny zapytać, skąd to wiedział, ale głos uwiązł jej w gardle. Miała wrażenie, że Remus nagle spoważniał i posmutniał, zupełnie jakby przypomniał sobie o czymś, co go bardzo zdenerwowało. Postanowiła po prostu go posłuchać i wrócić za nim do wieży, choćby dlatego, że zupełnie nie miała pomysłu, co lepszego mogłaby zrobić lub powiedzieć. Remus właściwie nie odzywał się w drodze powrotnej. Życzył jej jedynie dobranoc i zniknął w dormitorium chłopców, zanim Charlotte zdążyła jeszcze raz podziękować mu za ten wyjątkowy wieczór.
W kolejnych dniach Remus w żaden sposób nie wrócił do incydentu z Pokoju Życzeń i zachowywał się najzupełniej normalnie. Po jakimś czasie Charlotte doszła do wniosku, że być może niepotrzebnie wyolbrzymiła całą sytuację i tak naprawdę to Remus nie miał wobec niej żadnych zamiarów wykraczających poza koleżeństwo. Takie myśli napawały ją głębokim zniechęceniem i smutkiem, choć przecież wcześniej zupełnie czegoś takiego z jego strony nie oczekiwała. Zupełnie jakby to wydarzenie odblokowało w jej głowie jakąś szufladkę, z której powoli sączyły się różne słodkie wyobrażenia.
W rzadkich napadach optymizmu nachodziła ją myśl, że Remus mógł faktycznie ją lubić, a przed powiedzeniem tego wprost powstrzymywało go, że Charlotte... no cóż, była tym, kim była. Znacznie częściej sądziła jednak, że po prostu nie podobała mu się w taki sposób, bo w końcu nie była ani najładniejszą, ani najbystrzejszą, ani najzabawniejszą dziewczyną w szkole i nie było żadnego szczególnego powodu, by ktokolwiek miał się nią zainteresować, a już zwłaszcza ktoś na poziomie Remusa.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie porozmawiać o tym wszystkim z Lily, ale szybko odrzuciła ten pomysł. Jednak wywnętrzanie się przed kimś do tego stopnia budziło w niej pewien wewnętrzny opór. Do tego miała wrażenie, że niepotrzebnie wyolbrzymiła całą sytuację, a opowiadając ją komuś, jednie dodatkowo by się ośmieszyła. Starała się nie spędzać na tego typu rozmyślaniach zbyt wiele czasu i ograniczać je do momentów po przebudzeniu lub przed zaśnięciem, a mimo to pluła sobie w brodę, za skupianie się (po raz kolejny) nie na tym co należało. Po przerwie świątecznej SUMy nieproporcjonalnie się przybliżyły, co skutkowało geometrycznym przyrostem ilości prac domowych i powtórek, które spadły na barki piątoklasistów. W końcu to na tym powinna się skupiać, zamiast analizować po sto razy coś, co być może wydarzyło się tylko w jej głowie. Nawet jeśli to wspomnienie mimowolnie wywoływało uśmiech na jej twarzy, a umysł wypełniało błogim spokojem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top