Rozdział 30
Podczas gdy razem z Jessie szykowałyśmy się do wyjścia, Ami pakowała się do wyjazdu. A raczej walczyła z walizkami, bo dosłownie nic jej się nie mieściło i przepakowywała wszystkie graty chyba już trzeci raz z rzędu.
- Main ise kabhee bhee paik nahin kar paoonga! - krzyknęła niespodziewanie, co momentalnie zwróciło naszą uwagę. Co prawda nie rozumiałam ani słowa, ale w wręcz ubóstwiałam, gdy Ami w krytycznych momentach używała swojego narodowego języka.
- Wiesz, że nie musisz pakować się jak na wojnę? - zapytała kąśliwie Jessie, z rozbawieniem spoglądając na hinduskę.
- Bardzo zabawne, naprawdę - Ami przewróciła oczami, najwyraźniej zmęczona całą tą sytuacją, w której takie drobne zgryźliwości wcale nie pomagały. - Zamiast sobie żartować, mogłabyś mi pomóc.
Jess skwitowała tę uwagę westchnięciem i podeszła do dziewczyny, chwile później siedząc już na walizce, podczas gdy Ami ze wszystkich sił próbowała ją zamknąć. Okazało się, że ja taż muszę dołączyć do tego rytuału i posadzić swoje cztery litery na drugim końcu bagażu. Dopiero to poskutkowało i hinduska krzyknęła radośnie, gdy suwak został dosunięty do końca.
- Kiedy wracasz? - zagadnęłam, wracając do kręcenia włosów. Zdecydowanie miałam dzisiaj ochotę na pofalowane końcówki.
- W czwartek mam samolot powrotny - odparła, nagle wydając z siebie bliżej nieokreślony jęk, czym znowu zwróciła moją uwagę. Posłałam jej pytające spojrzenie, a Ami ze zrezygnowaną miną uniosła dzierżoną w dłoni kosmetyczkę. Sporą kosmetyczkę. Okey, kosmetyczkę która mogłaby pomieścić całą kolekcję kosmetyków od Jeffree Star'a i jeszcze zostałoby trochę miejsca na pomadki od Kylie. Cudowanie.
Oczywiście zabawa zaczęła się od początku. Walizkę trzeba było otworzyć, przepakować żeby zmieścić w niej dodatkową rzecz i znowu zamknąć, co było jeszcze trudniejsze niż poprzednio. Zajęło nam to tyle czasu, że w końcu wyszłyśmy z akademika spóźnione. Później uber na którego czekałyśmy kilkanaście minut w ostatniej chwili odwołał kurs i musiałyśmy złapać taksówkę, którą na szczęście już bez komplikacji dotarłyśmy do baru plażowego o wdzięcznej nazwie Cactus.
Słońce powoli zachodziło i byłam wniebowzięta, że trafiłyśmy tutaj właśnie o tej porze. Plaża była tak naprawdę jedynym miejscem w całym Miami, gdzie bez przeszkody można było oglądać zachody słońca, w całej ich okazałości. To tak na wypadek, gdyby ktoś nadal uważał, że wieżowce są takie super.
Pomimo tego, że bar był praktycznie pełny, dość łatwo odnalazłyśmy chłopaków. Siedzieli na zewnętrznym tarasie, przy złączonych stolikach, więc nie dało się ich nie zauważyć. Szybko dostrzegłam nieobecność Tonego i trochę się zdziwiłam, bo szczerze powiedziawszy do ostatniej chwili sądziłam, że tylko się zgrywał. Jessie zdawało się to jednak nie przeszkadzać, bo sprawnie znalazła sobie miejsce między Harrym oraz Brianem. Przewróciłam jedynie w myślach oczami i podeszłam do Davida, który niespodziewanie pociągnął mnie na swoje kolana. Ów prosty gest wywołał na mojej twarzy promienny uśmiech, więc w rewanżu cmoknęłam bruneta w usta, co z kolei spotkało się z obrzydzoną miną Flyna.
- Oh daj spokój stary - zaśmiał się Dav, bo blondyn reagował tak dosłownie za każdym razem.
- Sorry, nie mogę się przyzwyczaić - odparł lekko zmieszany Flyn i w tym samym momencie podniósł się Zack, obwieszczając, że idzie po drinki. Poprosiłam, żeby zamówił mi mojito, bo miałam ochotę na coś orzeźwiającego i niezbyt mocnego. Właściwie to byłam jedyna w moim wyborze, bo reszta wzięła sobie szoty, które zniknęły ze stolika szybciej niż się na nim pojawiły. Tak samo jak następne i jeszcze kolejne też. Przy czwartej kolejce wreszcie dałam się namówić, wtedy jeszcze nie wiedząc, jaki zły był to pomysł. Nienawidziłam wódki. Dobra, nie istniał alkohol, który uważałabym za smaczny, ale wódka była najgorsza ze wszystkich. I to wcale nie dlatego, że była gorzka i paskudna, ale przez to, że po wódce każdy stawał się kimś zupełnie innym. To samo działo się ze mną. Nowe talenty? Proszę bardzo. Nadprzyrodzone zdolności? Ależ owszem. Nieograniczona odwaga? Nie ma sprawy! Po za tym - tak jak już przecież wszyscy wiedzą - nie miałam głowy do picia... Czy to już brzmi jak katastrofa? Ale wszystko po kolei, więc musicie jeszcze trochę poczekać.
Dwa kieliszki w zupełności wystarczyły, żeby zaczęło mi szumieć w głowie. Tym bardziej, że piliśmy dosyć szybko i bez znaczących przerw, co oczywiście było błędem, ale nikogo to nie obchodziło. Właśnie toczyła się rozmowa na jakieś kompletnie nieistotne tematy, gdy poczułam szturchnięcie w ramię. David, który aktualnie siedział tuż obok mnie, trzymał wystawioną w moim kierunku paczkę papierosów. Skwitowałam to nieśmiałym uśmiechem i wzięłam jednego, choć trzeba przyznać, że palenie weszło mi w nawyk. Nie byłam z tego dumna, ale też w ogóle mi to nie przeszkadzało, bo w tym towarzystwie wszyscy palili.
Dawka nikotyny i kolejne szoty szybko sprawiły, że weszłam w tryb osoby pijanej. Nie byłam uchlana w trzy dupy, ale moja równowaga zdecydowanie się pogorszyła, ale za to humor poprawił.
- Harry, masz coś? - zagadnął w pewnym momencie Brian. W pierwszej chwili nie wiedziałam o co chodzi, ale o dziwo finalnie dość szybko połączyłam fakty, gdy chłopak ze smutną miną zaprzeczył.
- Fatalnie! - wtrącił się Flyn, który aktualnie chyba był najbardziej pijany ze wszystkich.
- Kurde, nie dasz rady czegoś ogarnąć? - zapytał Brian, a reszta zaczynała przyglądać się im z coraz większym zainteresowaniem.
- Nie wiem stary, mogę zadzwonić, ale jest już późno i może być ciężko - wzruszył ramionami Harry, który jak dla mnie wyglądał na niezbyt zafascynowanego tym pomysłem. Chłopcy zaczęli jednak na niego napierać, więc zgodził się z westchnięciem i odszedł na bok, by wykonać telefon.
- Czy chodzi o to, o czym myślę? - zapytałam dyskretnie Davida, wykorzystując to, że jeszcze chwilę temu całował moje usta.
- Taa, chłopakom chce się palić - odparł z rozbawionym uśmiechem, a ja tylko pokiwałam głową i w tym momencie wrócił Harold, z radosną nowiną.
- Za pół godziny przy Bayfront Park - oświadczył, więc nie rozgrzebując tematu, jak jeden mąż pozbieraliśmy manatki, zapłaciliśmy rachunek i taksówkami przejechaliśmy w okolice Parku, bo to był jedyny sposób, żeby zdążyć na czas. Cóż, czułam się pijana, a myśl o tym co właśnie robiliśmy sprawiała, że czułam dziwną ekscytacje wymieszaną z nutką strachu i dzikiej euforii. Co prawda w niektórych stanach rekreacyjna marihuana była legalna, ale Floryda niestety nie należała do grupy tych szczęśliwców. Oczywiście, można było urządzić sobie wycieczkę do innego stanu i zrobić zapasy, ale rozprowadzanie jej i zażywanie w celach innych niż medyczne, na Florydzie było zabronione. Po za tym, nie mieliśmy czasu.
Tak naprawdę tylko Harry znał dokładne miejsce spotkania z dilerem, więc podążaliśmy za nim jak stado niewinnych jagniątek. Jak się po chwili okazało, z parku wyszliśmy równie szybko, co się w nim znaleźliśmy, a chłopak zaczął nas prowadzić w stronę budynków. Teren tutaj był poprzecinany różnego pokroju uliczkami, gdzie nad głowami wznosiły się szklane wieżowce, a u ich podnóży znajdowały się mniejsze lokale, bary i restauracje. Wreszcie znaleźliśmy się w wąskiej alejce, nie oświetlonej przez żadną z lamp. Było tu dość mroczno, szczególnie o tej godzinie i gdyby nie alkohol krążący w moich żyłach oraz obecność Davida, na pewno trzęsłabym się ze strachu.
- Poczekajcie tutaj, zaraz wrócę - nakazał Harry i zniknął za rogiem budynku. Jeszcze przez chwilę było słychać stukot jego butów o betonowy chodnik, ale wkrótce i to ucichło. Nastała jakaś dziwna cisza. Nawet miasto, zazwyczaj tak głośne i pełne życia, zdawało się przycichnąć. Czas dłużył mi się niemiłosiernie, a chłopak nadal nie wracał. Mój niepokój osiągnął apogeum, gdy nagle ciszę rozerwały jakieś krzyki, a później zbliżające się odgłosy kroków. Poruszyłam się niespokojnie i przestraszonymi oczami spojrzałam na twarz Davida, która zastygła w niemym skupieniu. Hałas stopniowo rósł i nagle z uliczki obok wypadł przerażony Harold.
- Spierdalamy! - rzucił, nie zatrzymując się nawet na moment. Nikt nie zadawał żadnych pytań. To jedno słowo w zupełności wystarczyło, żeby wszyscy zerwali się do biegu. Czułam, jakby w jednej chwili cały alkohol uleciał z moich żył. Serce zaczęło nieprzyjemnie telepać się w piersi, a oddech stopniowo przyspieszał. Nie miałam pojęcia kiedy to się stało, ale nagle zorientowałam się, że biegnę kompletnie sama. Reszta musiała gdzieś skręcić, czego kompletnie nie zauważyłam. To jednak nie było istotne, bo chciałam się tylko jak najszybciej oddalić i wydostać na bezpieczniejszy grunt.
Kompletnie niespodziewanie, czarny samochód zajechał mi drogę. Byłam tak nieprzytomna, że prawie w niego wbiegłam, wyhamowując w ostatnim momencie. I nie musiałam nawet widzieć twarzy Lucasa, żeby wiedzieć, że to on.
- Wsiadaj.
____________________________________
Okeeeeeeej, wiem że chcecie mnie bić. Wieeeem, że rozdział powinien być już dawno temu, ale miałam ostatnio ogrom pracy i dużo równych spraw na głowię, przez które nie miałam czasu. Mam nadzieję, że niedługo będę mogła wrócić do regularnego pisania, choć póki co wyjeżdżam odpoczywać, więc spodziewajcie się rozdziału najbliżej za dwa tygodnie.
Oczywiście dajcie mi znać w komentarzach co myślicie! Każda dawka motywacji się przyda <3
By the way, wiem że wiele osób interesuje się Stanami. Powiedzcie mi więc, co sądzicie o takich drobnych ciekawostkach o życiu tam, które staram się wam tutaj sprytnie wplatać. Jeżeli uważacie to za nudne/zbędne, to odpuszczę.
Trzymajcie się ciepłooooooo!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top