Rozdział 34

Z perspektywy Lucasa:

- El? - zapytałem dużo głośniej i radośniej, niżeli początkowo zamierzałem. Ogarnęła mnie totalna euforia, a ciałem targały nieopisane emocje. Adrenalina krążąca w moich żyłach tylko potęgowała ten efekt, wznosząc puls na wyżyny. 

- Poczekaj, zaraz Cię stamtąd wydostaniemy - dodałem i ponagliłem Alana, żeby podał mi ten cholerny wytrych. Otrzymawszy go, trochę zbyt nerwowo zacząłem rozpracowywać zamek, co oczywiście nie było w tej sytuacji dobre. Chciałem jak najszybciej otworzyć drzwi, przez co jeszcze bardziej się denerwowałem. Dobrze widziałem, że jeżeli nikt o tej pory nie dowiedział się o naszej obecność, to niedługo to nastąpi, a to byłby najprawdopodobniej koniec. Tym bardziej z Elizabeth u boku, na której życiu aktualnie zależało mi najbardziej. 

- Przesuń się, przestrzelę zamek - zaproponował Alan, ustawiając się gdzieś za mną. 

- Zwariowałeś? - syknąłem, podirytowany jego propozycją. - Chcesz ich wszystkich tutaj zwabić? - zapytałem z przekąsem. Po chwili skarciłem się za to w myślach, bo nie chciałem na niego naskoczyć, ale w tym momencie dosłownie wszystko doprowadzało mnie do szału. Blondyn nie odezwał się już ani słowem i tylko z boku obserwował moje poczynania. Przekładałem w palcach poszczególne druciki, starając się znaleźć ten najodpowiedniejszy. Trwało to dość długo - za długo, zważając na czas, którego nie mieliśmy. Finalnie jednak usłyszeliśmy charakterystyczny zgrzyt, a drzwi ustąpiły. Zerwałem się na równe nogi i zamaszystym ruchem wdarłem się do środka. Blondynka bez ostrzeżenia wpadła w moje ramiona, a jej drobne ciałko drgało niczym rozemocjonowana chihuahua. To nie była odpowiednia chwila na czułości, więc delikatnie odsunąłem dziewczynę od siebie, w dalszym ciągu trzymając ją za ramiona dla lepszej stabilizacji. 

- Musimy uciekać El. Trzymaj się cały czas za mną, wyprowadzę nas stąd - powiedziałem, zagłębiając się w jej akwamarynowych, lekko szklistych oczach. - Alan, osłaniaj tyły - poleciłem mojemu kompanowi i bez większych ogródek ruszyłem schodami w dół, obmyślając jak najkrótszą i najbezpieczniejszą trasę do wyjścia. Truchtem przemierzaliśmy opustoszałe korytarze, a moje zmysły były wyczulone na nawet najmniejszy szmer, który mógłby zwiastować coś niepokojącego. Nagle do naszych uszu dobiegły podniesione głosy, a chwilę później również stukot ciężkich butów o betonową posadzkę. Szukali nas. 

- Cholera... - zakląłem pod nosem i przystanąwszy na chwilę, nerwowo powiodłem spojrzeniem po pobliskich drzwiach. Nie mając czasu na spekulacje, pociągnąłem Elizabeth przez duże, ciężkie drzwi do magazynu. Hala była ogromna, a wszędzie porozstawiane były regały różnego pokroju. Z wiadomych przyczyn nie mogliśmy zapalić światła, więc drogę oświetlał nam jedynie księżyc, zaglądający do środka przez przeszklony dach. Przemykaliśmy pomiędzy stelażami niczym dzika zwierzyna podczas nagonki przez myśliwych, a strażnicy nieustannie deptali nam po piętach. Wkrótce, cali spoceni i zziajani dotarliśmy praktycznie na sam koniec pomieszczenia. Teraz jedynie pozostało dostać się do drzwi, co było najgorszą częścią mojego prowizorycznego planu. Wychodząc bowiem z kryjówki, nie mieliśmy już żadnej osłony, więc było to cholernie ryzykowne. Z drugiej jednakże strony - innej drogi nie było, a na powrót nie mieliśmy czasu. 




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top