61. Blokujecie komuś ten apartament


HARRY


- Wstawaj, Hazz! - usłyszałem nad swoim uchem śmiech Louisa.

Mruknąłem cicho i próbowałem zakryć głowę poduszką, aby pójść dalej spać. Jaki on zrobił się ostatnio nieznośny. Miałem z nim wesoło w jednej celi. Gdy doszedł do siebie, mój kochany wilczek powrócił. Ciągle śmiał się i żartował. Inne Alfy powoli miały go dosyć, ponieważ na stołówce potrafił owinąć każdego wokół małego palca i wymusić na nich, aby oddawali mu babeczki.  To naprawdę dziwne, że smakowały mu te łakocie.

- To już dziś, Hazz! - zawołał, ty razem głośniej.

Gdy nie reagowałem, wkradł się dłońmi pod moją bluzkę. Starałem się i to zignorować, lecz przesunął swoje dłonie w dół, dobierając mi się  do spodni. Odrzuciłem od siebie poduszkę i usiadłem na łóżku. Od razu powitał mnie szeroki uśmiech szatyna. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, rzucił mi się na szyję, uwieszając niczym małpka gałęzi. Tym o to sposobem obaj leżeliśmy z tym wyjątkiem, że ja na łóżku, a on na mnie.

- Czemu jesteś tak podekscytowany? - zapytałem cicho. - Znów Charlie dał ci te ciasteczka z cukrem? Po nich jesteś jak tykająca bomba.

- Nie - zaśmiał się i pocałował mnie najpierw w policzek, potem w nos. - Zapomniałeś?

- O czym? - zdziwiłem się. - Urodziny masz za miesiąc.

- Nie to - pokręcił głową.

- A moje urodziny są za kilka miesięcy - próbowałem dalej. - Masz gorączkę? To dlatego jesteś tak nakręcony?

Przewrócił oczami i próbował ze mnie zejść, ale mocno go trzymałem. Otarł się o krocze ze cwanym uśmieszkiem. W końcu go wypuściłem z ramion. Zadowolony poprawił swoją bluzkę i zaczesał włosy. Koniecznie przydałby się mu fryzjer, mnie zresztą też.

- Witajcie, chłopcy - usłyszałem kogoś, kogo dawno tu nie było.

- Antony... - westchnąłem. - Wróciłeś.

- Przecież obiecałem, że spotkamy się za dwa lata - uśmiechnął się, pospieszając strażnika, aby otworzył szybciej kratę. - I oto się zjawiam!

Podniosłem się z łóżka i spuściłem stopy na podłogę. Smith wszedł do środka i oparł o ścianę naprzeciwko. Często Louis rzucał w nią zeschniętymi babeczkami. W końcu prawie cały sektor A oddawał mu te babeczki i nie był w stanie ich przejeść. Kolejną rozrywką Lou było denerwowanie strażników i rzucanie w nich tymi smakołykami - sto punktów za głowę, pięćdziesiąt za tułów, a po dziesięć punktów za kończyny.

- Jak widzę, dobrze się trzymacie - powiedział po chwili. - Kilka razy miałem ochotę was odwiedzić, ale zapewne za mną nie tęskniliście. Urodziła mi się córka - dodał. - Alice.

- Gratulacje - odezwał się Louis. - Musisz się bardzo cieszyć.

- Nie wyobrażam sobie życia bez niej - odparł. - Przez te lata naprawiałem błędy, które popełniłem, przynajmniej te, które da się jeszcze naprawić.

Wyciągnął coś z płaszcza. Były to listy. Podszedł bliżej i podał nam je, drapiąc się w tył głowy.

- Zapomniałem o tym - przyznał. - Powinniście otrzymywać pocztę, ale zapomniałem poinformować ich, aby wam ją dostarczali... Przepraszam, chłopaki... Ale za to odwiedziłem wasze rodziny!

- Co?! - zdziwiłem się.

On nie mógł spotkać mojej rodziny. Przecież tam był nasz mały Theo. Co, jeśli nam go odebrał? Mógł zabrać i trzymać gdzieś u siebie w piwnicy, aby sprzedać go na czarnym rynku.

- Theo to śliczne imię - kontynuował, obserwując naszą reakcję. - Z początku myślałem, że to syn twojej siostry, ale on jest tak podobny do waszej dwójki... To wasz syn, prawda? Duży chłopak, a jak się słodko uśmiecha...

- Co mu zrobiłeś?! - zawołałem podejrzliwie.

- Nic! - uniósł ręce w górę. - Tylko ich odwiedziłem! U nich jest w porządku. U rodziny Tomlinson również - spojrzał teraz na szatyna. - Zwróciłem dług.

- Jaki dług? - zapytał Lou.

- Harry naprawdę świetnie walczył przez lata dla mnie i wzbogaciłem się na nim sporo - powiedział. - Nie wystarczy mi pieniędzy, aby zapłacić za to, że uratowałeś mi życie, bo ono jest bezcenne, ale na pewno się przydadzą.

Patrzyliśmy na mężczyznę zdziwieni.  Jeszcze kilkanaście miesięcy temu najchętniej zabiłbym go bez wahania, ale się zmienił. To było dziwne i nie do końca rozumiałem. Od zawsze ten facet stanowił dla mnie zagadkę. Potrafił dać mi w kość, ale również dbał o mnie i opiekował się, gdy byłem ledwo żywy po walce. Gdyby nie on, sami strażnicy by mnie wykończyli. Przez te dwa lata ani razu nikt mnie nie uderzył, ani Louisa, pomimo tego, że rzucał w nich babeczkami.

- Połowę tych pieniędzy oddałem rodzinie Tomlinson, myślę, że nie będziesz miał tego mi za złe, Harry - powiedział po chwili. - A teraz zwleczcie swoje tyłki z łóżka, bo blokujecie komuś ten apartament.

Louis cicho się zaśmiał. Odszukał swoje buty i wsadził je na stopy. Po kilku minutach odzyskaliśmy swoje normalne ubrania, które nie kojarzyły się z więzieniem. Wspaniale było zobaczyć szatyna w czymś innym niż więzienny uniform. Smith szedł razem z nami, paplając o swojej córce. Nie przerywaliśmy mu, pozwoliliśmy, aby się wygadał. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Rękami żywo gestykulował, że raz omal nie dostałem w szczękę. Szedłem obok Louisa, mając splecioną dłoń z tą jego.

- W końcu wolność, prawda? - westchnął mężczyzna. - Podwieźć gdzieś was?

- Nie - pokręciłem głową. - Poradzimy sobie.

- Trzymajcie się - uśmiechnął się do nas i wystawił rękę. - Nie przyjdziecie w nocy się mścić, prawda?

- Myślę, że nie - zaśmiał się szatyn i jako pierwszy uścisnął jego dłoń.

- A ty Harry? - spojrzał na mnie, unosząc jedną brew do góry.

- Myślę, że zajmę się swoją rodziną. Mamy sporo zaległości, które musimy nadrobić. Nasz syn na nas czeka - ścisnąłem jego dłoń i przez chwilę patrzyliśmy na siebie w ciszy.

- Każdy zajmie się swoją rodziną - zgodził się. - Trzymajcie się i pozdrówcie Theo, fajny z niego dzieciak.

Antony poprawił swój garnitur i ruszył w stronę parkingu. Spojrzałem teraz na swoją Omegę. Louis rozglądał się po otoczeniu. Chwyciłem jego dłoń i pocałowałem go delikatnie, muskając jego miękkie wargi.

- To co? Spacerek? - zapytałem, spoglądając w niebieskie tęczówki.

- Zdecydowanie spacerek - skinął głową.


><><><><><><><><

Witajcie wilczki!

Dziękuję za gwiazdki i komentarze! ♥

><><><><><><><><

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top