II
Mam piątkę z mojej pracy zaliczeniowej o symbolice w mitach o Helenie z przedmiotu o wdzięcznej nazwie "źródła cywilizacji śródziemnomorskiej", a Wy macie ode mnie kolejny rozdział!
Jest dłuższy od poprzednich, zgodnie z obietnicą, a kolejne dwa będą jeszcze dłuższe ;).
Dedykacja dla @Aenye_ w podziękowaniu za wszystkie gwiazdki do tej pory, również pod moimi pracami o Egipcie i motywację ;) <3.
Drobny słowniczek:
Hellada - nazwa jaką starożytni określali Grecję.
Hellespont - "Morze Helle", cieśnina w okolicy Morza Czarnego (zatem - Troi), obecnie znana jako Dardanele.
Lakonia - region Grecji, w którym leżała Sparta.
Do celu dotarliśmy krótko po południu. Miejsce było raczej osadą niż miasteczkiem, jeśli wziąć pod uwagę to, jak rozrzucone były chaty i domy, jednak pośrodku mieściło się rozległe kamienne forum, gdzie właśnie odbywał się targ. Całą okolicę otaczał łatwy do pokonania wał ziemny.
Zatrzymaliśmy się na skraju wsi, gdzie Parys pomógł mi zsiąść z konia i poprosił, bym ukryła swoje naszyjnik i pierścienie w tobołku z prowiantem.
- Klejnoty rzucają się w oczy, szczególnie u skromnie ubranej kobiety. Lepiej nie wyróżniać się z tłumu. I nie dawać pretekstu rabusiom.
- Słusznie – przyznałam.
Zdjęłam biżuterię i sięgnęłam dłońmi do włosów, ale mnie powstrzymał.
- Spinki możesz zostawić. Po prostu nie ściągaj kaptura.
Wziął wierzchowca za uzdę i ruszyliśmy w stronę forum. Zerknęłam na zwierzę.
- Co jeśli padnie? - spytałam.
- Nie rozumiem.
- Powinniśmy mieć drugiego konia. Tak na wszelki wypadek.
Zatrzymał się i uśmiechnął filuternie.
- Już masz dosyć jazdy w moich ramionach, co?
Machnęłam ręką.
- Bądź poważny! Zapewniam, że potrafię jeździć wierzchem i niepotrzebnie go oboje męczymy. W tych górach zwierzę obciążone dodatkową osobą łatwo może się potknąć i urazić... a przy okazji m y możemy doznać obrażeń. Co wtedy zrobimy?
Chłopak zmarszczył czoło.
- W istocie... Wygrałaś. Kupię drugiego, skoro sobie tego życzysz. Tymczasem, nie stójmy w miejscu! Uzupełnijmy zapasy na drogę, a potem poszukajmy karczmy...
- Wolałabym najpierw karczmę – wtrąciłam. - Przez ostatnią dobę miałam w ustach jedynie grzankę z kozim serem.
Otworzył usta, jakby chcąc protestować, ale nagle zmienił zdanie.
- Zgoda. Właściwie to powinniśmy oboje chwilę odpocząć. – Po chwili dodał:
- Zapomniałem, że nie jesteś przyzwyczajona do podróży przez góry. Wybacz. Gdybym w przyszłości zbyt cię nadwyrężał, wystarczy mi powiedzieć.
Skinęłam głową i spojrzałam na majaczący w oddali rynek.
- Tam?
- Tak.
Karczma była nieduża i wyjątkowo tłoczna. W powietrzu mieszały się wonie pieczonego jedzenia, ziół i trunków, a wokoło rozbrzmiewały rubaszne dowcipy i pijackie rechoty. Początkowo byłam wyjątkowo spięta w takiej ludzkiej masie, ale szybko przekonałam się, że w tak... bogatym środowisku nie ściągam niczyjej uwagi. Cicha, ukryta w kapturze i do tego w towarzystwie mężczyzny całkowicie wtapiałam się w tłum.
Gdy przyniesiono nam jedzenie, Parys z pewnym niepokojem obserwował, jak pochłaniam dwie pieczone w całości przepiórki oraz puszystego omleta usmażonego z pomidorami i kawałkami boczku.
- Bogowie, ależ ty masz apetyt...
- Byłam po prostu głodna – zaprotestowałam. - Zwykle tyle nie jadam. W ogóle, przez ostatnie pół roku niejako pościłam. Źle znosiłam ciążę...
- Aha – przytaknął, wpatrując się wciąż szeroko rozwartymi oczami w trzy opróżnione przeze mnie talerze.
Otarłam usta i nalałam sobie do kubka wody z miętą.
- Co robimy teraz?
- Wiesz, zastanawiałem się, czy nie zostać tu na noc. Po takim posiłku – wskazał pustą zastawę stołową – jazda po górskich ostępach nie jest szczególnie wskazana...
- Niech będzie – odparłam – a co potem? Planujesz objeździć całą Lakonię czy kierujemy się w jakieś konkretne miejsce?
Młodzieniec zaśmiał się pod nosem.
- W zasadzie dotąd preferowałem pierwszą z rzeczy, ale skoro podróżujemy we dwoje, jestem otwarty na sugestie!
Zastanowiłam się chwilę, a gdy pomysł przyszedł mi do głowy, westchnęłam z rozmarzenia.
- Chciałabym zobaczyć Cypr – wyznałam.
Ściągnął brwi.
- Dlaczego akurat Cypr? Są ciekawsze wyspy. Choćby Kreta.
- Cypr jest poświęcony samej Afrodycie – wyjaśniłam. - Podobno gdy bogini wyłoniła się z morza, jej wzrok padł w pierwszej kolejności właśnie na tę wyspę i tam właśnie wyszła na ląd. Mieszkańcy do dzisiaj ją tam czczą. Wybudowali jej tam świątynię.
- Chcesz porady kapłanów w sprawach sercowych? - zakpił, ale zaraz spoważniał i powiedział dziwnie zmienionym głosem. - Wybacz. Bardzo poważam Afrodytę. Szczerze. Przyznam, że gdy opuszczałem swój dom, również chciałem odwiedzić to sanktuarium, o którym mówisz. Niestety... pomyliłem wtedy okręty. Dobiłem do brzegu w Atenach.
Parsknęłam śmiechem i ukryłam twarz w talerzu. Nie zdołałam stłumić wesołości nawet po dobrej minucie.
- Kiedy to było? – zapytałam z ciekawości.
- Prawie dwa lata temu.
- I przez ten czas nie wróciłeś za Hellespont?
Wzruszył ramionami.
- Los chciał, bym trafił na ziemie Hellady. Pomyślałem, że chwilę się tu pokręcę. Może jednak faktycznie nadszedł czas, bym wrócił do korzeni...? – na twarzy chłopaka odbiła się mieszanina nostalgii z melancholią.
Następnie położył sobie podbródek na splecionych na blacie dłoniach i popatrzył na mnie.
- Nic mi nie szkodzi zabrać cię na Cypr. Nie sadzę jednak, żebyś potrzebowała szczególnie zabiegać o łaskę, której bogini ci już udzieliła – stwierdził. - Pomijając twojego męża...
- Byłego męża – poprawiłam. - Małżeństwo było wymuszone i nieważne.
Przewrócił oczami.
- ...b y ł e g o męża – poprawił się – ze skłonnością do żonobójstwa, nie sądzę, byś miała problemy ze zdobyciem męskiej uwagi. Wystarczy, że którykolwiek zobaczy jak piękna jesteś, a będzie na twoje skinienie.
Zakłopotana opuściłam wzrok, jednocześnie dotykając dłonią swojego policzka. Czułam, że się zarumieniam.
- Uważasz, że jestem piękna?
Spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem.
- A ty nie?
Po wyjściu z gospody Parys wręczył mi nieduży mieszek.
- Lepiej nie płać w tak małej miejscowości biżuterią. Monety... mniej rzucają się w oczy.
- Mam coś kupić?
- Jeśli chcesz. Ja pójdę załatwić konia dla ciebie i nabyć trochę prowiantu. Ty możesz się rozejrzeć za... no, za czym się tam kobiety rozglądają. Bielidło, henna, pomadka do ust...
- Miło, że masz tak wysokie mniemanie o naturalności mojej urody – odgryzłam się.
- Ależ nie ma za co! Widzimy się w tym miejscu za godzinę, dobrze?
Pokiwałam głową i każde z nas ruszyło w swoją stronę. Szybko zginęłam w tłumie, który może nie był tak gęsty jak ten na rynku w Sparcie, ale wciąż na tyle tłoczny, że gdybym nagle z jakiegoś powodu zaczęła krzyczeć, pewnie mało kto zwróciłby na to uwagę wobec gwaru, jaki panował.
Wciągnęłam powietrze, wyłapując zapach ziemi na surowych warzywach oraz wyrobów z mięs i skór. Czułam też słabą, ale niemożliwą do zignorowania woń nieczystości. Marszcząc nos, skupiłam się na myśli, że nie zabawię tu długo i podziękowałam bogom, że łazienki w cytadeli, w której dorastałam, utrzymywano w znacznie schludniejszym stanie.
W końcu z nudów i ciekawości podeszłam do jednego z kramów z przedmiotami kobiecymi. Miałam jednocześnie naiwną nadzieję, że Parys mnie nie zauważy. Nie dałby mi spokoju przez resztę dnia, gdyby przyłapał mnie oglądającą barwniki do twarzy...
Stoisko było nieduże i najwyraźniej cierpiało niedobór klientów, czemu się zresztą nie dziwiłam, wobec lichego stanu towarów na nim. Wystawione do sprzedaży ozdoby były topornie wykonane lub matowe w swoim kolorze, zaś płyny do twarzy i włosów zawierały w sobie dziwną zawiesinę. Z kolei szale na ramiona i dwa płaszcze uszyto w tak niedbały sposób, że aż żal mi było patrzeć.
Kiedy jednak wiekowa handlarka zerwała się na mój widok ze swego krzesła, a jej oczy wypełniła nadzieja, nie potrafiłam tak po prostu odejść.
- Co piękną panią do mnie sprowadza? – zapytała jowialnym, energicznym tonem.
- Ja... udaję się z mężem do... krewnych. Chciałam kupić kilka... drobiazgów – wyjąkałam w końcu, gorączkowo przebiegając wzrokiem po wystawie.
- Czy mogłabym, prosić... grzebień? – zapytałam. Tej rzeczy faktycznie potrzebowałam.
Staruszka ochoczo wyłożyła przede mną pięć. Po jakiejś minucie wybrałam nieduży i pozbawiony ozdobnych żłobień, wykonany z białej kości.
- Prosty, ale elegancki – pochwaliła mój gust sprzedawczyni.
Zajęła się pakowaniem towaru, a ja tymczasem ujęłam w dłoń leżące na wierzchu okrągłe lusterko w miedzianej oprawie. Popatrzyłam na swoje odbicie, zastanawiając się, czy Parys mówił szczerze o mojej urodzie. Ja widziałam przed sobą bladą dziewczynę o ostro zakończonym podbródku i prostym nosie, czyniącym profil odrobinę surowym. Policzki miałam zapadnięte, a oczy zapuchnięte z wycieńczenia, co było widać mimo resztek granatowego makijażu na powiekach. Spod kaptura wyglądały kosmyki włosów w pięknym kolorze roztopionego złota, jednak obecnie niesforne i jakby skołtunione. Jeśli rzeczywiście coś zachwyciło mojego towarzysza, to stawiałam, że właśnie ten odcień oraz tęczówki oczu o barwie fiołków.
Potrzebuję kąpieli i odpoczynku, pomyślałam z rozpaczą. Ciekawe kiedy trafi się jakaś okazja...?
- Pani, czy wszystko w porządku? - zapytała z troską sprzedawczyni, dostrzegając widocznie moją nadzwyczajną bladość.
- Tak, tylko... – westchnęłam. - Jak mówiłam, jadę podróż, więc nie mogę kupić za dużo. Chciałabym jednak wziąć coś na... poprawę wyglądu. - Podniosłam wzrok. - Mój... mąż nazwał mnie dziś piękną. Ale ja wcale się tak nie czuję...
Staruszka zacmokała.
- Też masz zmartwienie, pani! Taka ładna dziewczyna! Musisz bardziej ufać opiniom męża! – Jej twarz nieco złagodniała. - Po prostu masz gorszy dzień. To się zdarza!
Wyjęła spod lady nieduże puzderko.
- Nie sądzę, byś wiele potrzebowała, ale jeśli musisz, wypróbuj ten róż. To bardzo delikatny odcień, ale cudownie rozświetla policzki!
Grzecznie podziękowałam i wtarłam trochę proszku w skórę twarzy. Zerknęłam w lusterko i mój nastrój momentalnie się poprawił.
- Wezmę go! – zdecydowałam.
Kobieta uśmiechnęła się szeroko. Gdy wręczałam jej skromną zapłatę za obie rzeczy, dziękowała wylewnie i mówiła coś o przychylności Ateny i Artemidy.
Odchodząc, przez chwilę czułam się odrobinę lepiej. Miałam też wrażenie, że powoli wchodzę w rolę zwykłej kobiety z ludu, jaką się stałam, kupującą potrzebne jej drobiazgi i uszczęśliwiającą tym sprzedających. Całkiem przyjemne. Nie obchodziło mnie już, że Parys pewnie będzie się śmiał z kupienia przeze mnie różu. Już wyobrażałam sobie, jak docina mi półżartem: „A dziwiłaś się, że mam o tobie tak niskie mniemanie!", ale czy przekomarzanie i wesołość nie są częścią życia...?
Tak rozmyślając prawie ich nie zauważyłam. Prawie.
Gdy tylko mój wzrok padł na ich założone na ciemny strój czarne półzbroje, wróciła mi przytomność umysłu.
Zesztywniałam i z rozszalałym tętnem obserwowałam, jak ośmiu członków spartańskiej gwardii królewskiej wchodzi na środek forum. Niektórzy ludzie zaczęli już tworzyć wokół nich ciekawskie zbiegowisko, aczkolwiek oni sami zamieniali jeszcze kilka słów z jakimś młodym bogaczem – przypuszczalnie przywódcą tutejszych mieszkańców. Zrozumiałam, co zaraz nastąpi: ogłoszą zaginięcie następczyni tronu i ofiarują nagrodę za pomoc w jej poszukiwaniach lub odprowadzenie do pałacu.
Zaczęłam gorączkowo rozglądać się za Parysem. Nawet po poznaniu mojego opisu marna była szansa, by ktokolwiek na rynku patrząc na mnie zorientowałby się, z kim ma do czynienia. Jednak Parys łatwo mógł skojarzyć wszystkie fakty. Znalazł blisko Sparty uciekającą arystokratkę w połogu i tego samego dnia dowiaduje się, że zaginęła młoda księżniczka tego miasta, która dopiero co urodziła pierwsze dziecko... Osobliwy zbieg okoliczności.
Czułam, że mogę ufać młodzieńcowi, ale jednak instynkt ostrzegał mnie, że nie powinnam w tej chwili ufać n i k o m u.
Postanowiłam na razie zawierzyć drugiemu przeczuciu. Prawda była taka, że n i e z n a ł a m Parysa. Wiedziałam jedynie iż pochodzi z zamożnej rodziny, możliwe że arystokratycznej. A przez osiemnaście lat życia przekonałam się, jak pełni wyrachowania i pragmatyzmu potrafią być ludzie z tej klasy. Jeśli on zrozumie, kim naprawdę jestem, pojawi się ryzyko, że może mnie wydać. Nie mogłam do tego dopuścić...
Kiedy w końcu odnalazłam chłopaka, wyglądało na to, że nawet nie zwrócił uwagi na przybyłych gwardzistów. Zajęty był głaskaniem niepozornej kasztanowej klaczki. Gdy dobiegłam do niego, uśmiechnął się pogodnie.
- Widzę, że nie umiałaś wytrzymać tej godziny beze mnie – stwierdził wesoło, a potem przyjrzał mi się, mrużąc oczy. - Jakoś inaczej wyglądasz... Umyłaś twarz czy co...?
- To mój koń? – zapytałam rzeczowo, wskazując zwierzę.
Skinął głową.
- Jest jeszcze młoda, ale przez to łagodna, a ponieważ pochodzi z wytrzymałej rasy poradzisz sobie na niej w górach.
Machnęłam ręką.
- Nieważne, w tej chwili jestem gotowa jechać choćby na osłomule! Musimy opuścić to miejsce, i to zaraz!
Chłopak rozejrzał się niepewnie wokół i dyskretnie nachylił ku mnie.
- Stało się coś? - spytał szeptem.
- Widziałam... – zawahałam się – ...dwóch ludzi mojego męża i sądzę, że jest ich więcej. Nie wiem, czy mnie szukają konkretnie tutaj, ale nawet jeżeli nie, to zostając, ryzykuję rozpoznanie! Wynośmy się stąd szybko!
- Mieliśmy przenocować w zajeździe... poza tym, wciąż nie uzupełniłem prowiantu, a najbliższe miasto jest dwa dni drogi na południe...
- Parysie, b ł a g a m ! – zaprotestowałam głosem przesiąkniętym desperacją. - Tu chodzi o moje życie!
Młodzieniec westchnął i przeczesał nerwowo dłonią falujące jasne włosy.
- Dobrze, jedźmy. Najwyżej spróbuję upolować coś w górach – przystał ostatecznie.
Odetchnęłam z ulgą.
- Dziękuję.
Podeszliśmy pod karczmę, gdzie stał uwiązany jego czarny wierzchowiec. Podsadził mnie na grzbiet kasztanki, zanim sam wspiął się na własne siodło. Ukradkiem zerknęłam na rynek, gdzie gromadził się coraz większy tłum, ale wysłannicy ze Sparty jeszcze nie przemówili.
W końcu moich uszu dobiegły donośnie powiedziane słowa:
- Mieszkańcy! Przybyliśmy obwieścić...! – reszta wypowiedzi utonęła w świszczącym wietrze otaczającym mnie i Parysa, gdy mknęliśmy przez dolinę, zostawiając zabudowania za sobą.
Gnaliśmy naprzód przez resztę dnia. Ponieważ zauważyłam, że słudzy mojej rodziny mogą niedługo podążyć do kolejnego miasta trzymając się głównego traktu, biegnącego wraz z rzeką, pojechaliśmy inną drogą – przez dzikie leśne ostępy.
Drzewa nie były bardzo wysokie, jednak rosły dość gęsto, musieliśmy więc kluczyć w poszukiwaniu dobrego przejścia. Wyrastające korzenie, ostre kamienie oraz gdzieniegdzie bagniste odcinki znacznie spowolniły konie, nadkładając nam czasu. Gdy zmrok zapadł, wiedziałam, że nie jesteśmy nawet w połowie drogi do Getejonu.
- Zatrzymujemy się – zadecydował Parys, gdy dojechaliśmy do niedużej polanki, osłoniętej wapiennymi skałkami.
Zsiadł z konia, podczas gdy ja usiłowałam protestować.
- Jestem w stanie jechać dalej!
Uwiązując wierzchowca do drzewa, chłopak rzucił mi przeciągłe spojrzenie.
- Z pewnością!
- Bycie kobietą nie czyni mnie słabą! - Rozzłościłam się.
- Nie, ale jesteś nieprzyzwyczajona. Poza tym, konie też potrzebują odpoczynku.
Niechętnie przyznałam mu w duchu rację – moja klacz była zdyszana i spocona. Zerknęłam na biegnącą dalej ścieżkę. Ginęła w mroku, a na tym zdradliwym terenie łatwo było o rozpadlinę bądź podmokły grunt. Westchnęłam i zsunęłam się ze zwierzęcia.
Natychmiast poczułam słabość i musiałam chwycić się siodła, aby nie upaść. Chwiejąc się na nogach, poprowadziłam kasztankę w stronę swojego towarzysza.
Parys uśmiechnął się z wyższością, widząc mój stan.
- No proszę! T y może i chcesz jechać, ale twoje ciało chwilowo ma dosyć. Już rozumiesz, że musisz odpocząć?
Przytaknęłam niemrawo, po czym zostawiłam go z końmi i usiadłam kawałek dalej, opierając plecy o spory głaz. Młodzieniec nadszedł chwilę później.
- Rozpalę ogień – powiedział, wyjmując z sakwy na prowiant dwa krzemienie.
W milczeniu obserwowałam, jak krąży wokół polanki, zbierając suche gałęzie. Następnie ułożył je w stożkowaty stosik i wziął się za rozniecanie ognia. Przyglądałam się temu uważnie, by na wszelki wypadek w przyszłości potrafić zrobić to sama.
- Wydaje się łatwe – szepnęłam na wpół do siebie, widząc pierwsze iskry.
Chłopak roześmiał się wdzięcznie.
- Uwierz mi, nie jest! Lepiej wyrabia mięśnie rąk niż zapasy!
Też się zaśmiałam, a mój wzrok powędrował ku jego ramionom. Były szerokie i silne, ale długie rękawy stroju kryły je przede mną...
Dopiero po kwadransie ognisko ostatecznie zapłonęło. Czując jego żar, miałam wrażenie, że otaczające mnie powietrze jest lodowate. Zrozumiałam, jak bardzo wymarzłam przez cały dzień jazdy na końskim grzebiecie, trzaskana przez zimny suchy wiatr. Przysunęłam się bliżej, a Parys podał mi płat suszonego mięsa oraz kromkę z chleba, nierówno okrojoną nożem myśliwskim.
- Masz, posil się. Jutro spróbuję coś upolować – obiecał.
Pokiwałam bezwiednie głową, przeżuwając już to, co mi wręczył. Nie było złe, ale nie czułam przyjemności z jedzenia.
W pewnym momencie usłyszałam gdzieś w dali coś jak głośny p o m r u k, a chwilę potem psie lub wilcze ujadanie. Mój żołądek skręcił się ze strachu wobec dźwięków oraz całkowitych ciemności, zasnuwających niebo nad lasem.
- Co jeśli zaatakuje nas lew? - spytałam, nie próbując nawet kryć trwogi w głosie.
Parys spojrzał na mnie pobłażliwie.
- Nie zaatakuje. Nie zbliżają się do ognia. A jeśli trafi się jakiś zbłąkany osobnik, mam broń! - Podrzucił do góry ostrze.
- A ja mam nadzieję, że jesteś dobry we władaniu nią – odrzekłam chłodno.
Zrobił zakłopotaną minę.
- Cóż, szczerość jest ważna, więc od razu przyznam, że znacznie lepszy jestem w ataku na dystans. - Mrugnął do mnie. - Moja ulubiona broń to łuk.
- Przecież nie masz go teraz!
- Przestań panikować! N i c ci przy mnie nie grozi.
Odetchnęłam głęboko i otuliłam się ciaśniej płaszczem.
- Masz rację, przepraszam. To po prostu... moja pierwsza noc w głuszy. Właśnie mija doba odkąd uciekłam, a ja umieram ze strachu przed zwierzętami, bandytami, chorobą, zimnem... - przerwałam gwałtownie, próbując się uspokoić. - Najgorsze w tym wszystkim, że jakkolwiek boję się przyszłości, wiem przynajmniej, że będę żyła. Gdybym została w Sparcie, pewnie właśnie bym zwijała się w agonii po otruciu... – Podniosłam wzrok i uśmiechnęłam się słabo. - Dziękuję, że mnie zabrałeś z sobą. Przynajmniej nie jestem sama.
Zamilkłam i oboje wpatrywaliśmy się chwilę w ogień przed nami.
- Mówiłeś, że jesteś z gór Ida – spróbowałam zmienić temat. - Jakie one są?
Chłopak przeciągnął się, nie spuszczając oczu z płomieni.
- Podobne do tych – powiedział. - Równie piękne, gdzieniegdzie spalone słońcem, w innych miejscach przetykane niskim lasem. Są w nich też rozległe hale, gdzie pasie się bydło i owce. Gdy byłem mały, uwielbiałem zarówno przyglądać się pasanym zwierzętom, jak i kryć się po gajach... Nigdy nie umiałem zdecydować, którą z tych rzeczy lubię bardziej...
Westchnął, a na jego twarzy pojawił się cień przygnębienia.
- To tam uciekałem przed obowiązkami, rodziną i wymogami, które mi stawiali. Na wzgórzach i w lasach czułem się sobą... Czułem się wolnym człowiekiem.
- Tutaj też jesteś wolny – zauważyłam.
- Ale obcy. Ta ziemia może wyglądać tak samo, jednak wiem, że nigdy nie stanie się dla mnie domem. Nie takim, jakim była Ida.
- Tęsknisz – stwierdziłam cicho. - Dlaczego po prostu nie wrócisz?
Potrząsnął głową i zmiął w dłoniach jakiś liść.
- Nie mogę.
Nagle poczułam się nieswojo. W końcu znałam go raptem jeden dzień...
- Zostałeś... wygnany? – spytałam niemal szeptem.
Parys najpierw wyprostował się gwałtownie, a potem wybuchnął śmiechem.
- Co?! Nie! Nie, zupełnie, nie o to chodzi. – Smutek zupełnie zniknął z jego twarzy.
- Dwa lata temu, gdy stałem się mężczyzną, popadłem w pewne... animozje z rodziną – powiedział powoli. - Szczególnie z braćmi. Przestaliśmy sobie ufać... W końcu uznałem, że i tak tam nie pasuję i postanowiłem wyjechać... Zobaczyć świat. Ojciec nie chciał, bym odpływał, ale ostatecznie dał mi błogosławieństwo i szkatułkę kosztowności.
- To z nich żyjesz? Ale... zostały ci jeszcze? Skrzynka to dosyć... mało.
Wyszczerzył zęby.
- Może i nie wydaje się duża, ale po spieniężeniu jeden klejnot wystarczy, by zapewnić sobie miejsce na statku. A na pożywienie potrzeba o wiele mniej... Zresztą, mogę polować lub zbierać rośliny. Przebywając jako dziecko pośród gór, nauczyłem się co nieco o przetrwaniu. – Spojrzał na mnie. - Wracając do twojego pytania, mam jeszcze ponad połowę kosztowności. Wystarczą na dobre trzy lata, jeśli będę nimi oszczędnie dysponować. Mam nadzieję, że nie planujesz mnie okraść, co?
Potrzebowałam chwili, by zrozumieć, że żartuje.
- Dotąd nie, ale skoro podsunąłeś mi pomysł, lepiej się teraz pilnuj – odpowiedziałam w tym samym tonie, ale szybko spoważniałam. - Pytałam się, bo nie chcę być dla ciebie ciężarem.
- Nie jesteś – odparł zdecydowanie i dodał: - Wiesz, zaczynałem mieć już dość samotności. Gdy dwa lata temu przybiłem tu do brzegów, było ze mną dwóch towarzyszy. Niestety, jeden pochorował się po zjedzeniu melona i zmarł, a drugiego zatłukli podczas bójki w karczmie. Od tego czasu byłem sam.
Zapatrzyłam się w jego twarz.
- Przykro mi.
Nagle rozchmurzył się i mrugnął do mnie
- Cóż, teraz mam ciebie! – zauważył szelmowsko.
Przewróciłam oczami.
- Miło, że cieszy cię moje towarzystwo, ale teraz pozwolisz, że udam się na spoczynek. Jestem wycieńczona przez nerwy i wytrząsanie w siodle!
- Poczekaj! - chłopak ściągnął swój płaszcz i podał mi go. - Rozłóż się na nim. Będzie ci wygodniej.
Niepewnie ujęłam materiał w dłonie.
- A tobie nie będzie zimno? Jestem Spartanką, potrafię sobie poradzić bez dodatkowych okryć!
Uśmiechnął się z pobłażaniem.
- Mam dosyć gruby kaftan. Poza tym spałem na gorszych powierzchniach niż ta trawa, a ty bardzo dużo przeszłaś. Trochę wygody dobrze ci zrobi!
Podziękowałam skinieniem głowy i rozciągnęłam płaszcz na ziemi. Następnie położyłam się na nim, szczelnie otulona swoim własnym. Obróciłam się na bok w stronę przeciwną do ogniska i zamknęłam oczy, jednak szybko c o ś zaczęło mnie drażnić.
- Parysie, możesz się na mnie nie g a p i ć – syknęłam, czując, że na mnie patrzy.
- Przecież nie jesteś naga – odparł bezczelnie.
- P r o s z ę. To mnie... krępuje.
Westchnął, ale przeszedł na drugą stronę ogniska. Zerknęłam przez ramię i zobaczyłam, że oparł się o drzewo, ostentacyjnie spoglądając w kierunku przeciwnym do mnie.
Usatysfakcjonowana ułożyłam się wygodnie, rozmyślając nad tym, iż uciekłam z pałacu ledwie wczoraj, a miałam wrażenie, jakby minęły całe wieki. Nade mną szumiały drzewa, a ja czułam pod sobą nierówności ziemi.
Znajdowałam się w niegościnnej górzystej, poprzecinanej bagnami krainie, bez konkretnego planu na przyszłość, do tego z obcym, o którym nic nie wiedziałam. Powinnam być przerażona... a jednak się nie bałam.
Żar z płonącego chrustu, przyjemne ciepło płaszcza, a przede wszystkim właśnie obecność drugiego człowieka dodawały mi pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa. W tej chwili po prostu cieszyłam się, że żyję, oddycham i jestem wolna. Na troski przyjdzie czas później.
Z tą myślą zasnęłam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top