[2] Jesteś tak samo zepsuty jak byłeś wcześniej.
Kto jak kto, ale Florence doskonale wiedziała z jakimi skutkami wiąże się należenie do rodziny mafijnej. Tutaj śmierć czaiła się dosłownie na każdym kroku i nie trzeba było dużo, by dość szybko się z nią spotkać.
Jej ojciec był tego świetnym przykładem.
Zawsze starał się trzymać ją z daleka od tych spraw. Nie chciał by wciągnęła się w ten okrutny i bezlitosny świat. Twierdził bowiem, że była na niego po prostu za dobra i w tej kwestii akurat się nie mylił.
Nie sądziła jednak, że kiedyś znowu wróci pamięcią do tamtego, makabrycznego dnia, ale to, co spotkało Charliego obudziło w niej dawne wspomnienia.
Od jej przyjazdu do Chicago minęło zaledwie kilka dni i od tamtej pory praktycznie nie opuszczała ścian swojego pokoju. Nie miała ochoty spotkać się z żadnym z domowników, nie wspominając już o jakiejkolwiek rozmowie.
Jedyna myśl jaka bez przerwy chodziła jej po głowie było odwiedzenie swojego młodszego brata w szpitalu. Chciała chociaż na krótką chwilę przy nim posiedzieć i porozmawiać, ale Jack jej tego kategorycznie zabronił.
Znowu poczuła się jak ta zagubiona nastolatka, która musi robić wszystko pod dyktando swojego ojca. Lecz teraz była już przecież dorosłą kobietą, a miejsce ojca zajął jej brat, który, co prawda nie był aż tak surowy jak on, ale od zawsze miał w sobie coś takiego, że za żadne skarby świata nie dało mu się postawić.
Leżała na szerokiej, miękkiej sofie przykryta kolorowym kocem. Tego dnia jak i przez te poprzednie miała na sobie szare dresy, a włosy upięła w luźny kok i zrezygnowała z makijażu. Nie miała ani grama chęci by spróbować się ubrać w coś cóż... w czym będzie wyglądać jak kobieta z jej klasy społecznej. Stwierdziła jednak, że skoro nikt od niej tego nie wymagał, to po co ona ma wymagać tego od samej siebie.
Usilnie próbowała wreszcie dokończyć czytanie "Przeminęło z wiatrem" jednak szło jej to dość opornie, a hałas, który od wczesnych godzin dobiegał zza dzwi tym bardziej jej tego nie ułatwiał.
Westchnęła ciężko, a potem poderwała się na równe nogi, odkładając lekturę na nocnej szafce i ruszyła w stronę drzwi. Nacisnęła złotą klamkę i opuściła wnętrze swojego pokoju.
Gdy znalazła na korytarzu, chłodne powietrze muskało jej skórę, przez co poczuła jak po jej ciele rozchodzi się lekki dreszcz.
Zeszła po dużych, dębowych schodach wprost do ogromnej, jasnej jadalni, gdzie spostrzegła Jacka, który w pierwszej chwili, nawet jej nie spostrzegł.
— Róże ustawcie przy wejściu, a te krzesła zanieście do salonu. — rozkazał szatyn zwracając się dwóch, młodych mężczyzn, którzy pośpiesznie skinęli i zabrali się do wykonywania wydzielonych obowiązków. — A kogoż tu wiatr przywiał. — odparł udając zaskoczenie, gdy ujrzała przed sobą swą młodszą siostrę. — Wreszcie postanowiłaś wyjść ze tej swojej dziupli.
— Nie wierzę... — zaczęła z niedowierzaniem podchodząc w stronę szatyna i rozglądając się po pomieszczeniu. — Ty naprawdę masz zamiar zorganizować to cholerne przyjęcie?
— Flo, proszę cię. — odparł znudzonym tonem krzyżując ręce. — Nie zaczynaj znowu, bo to się już robi nudne.
— A co Charliem? — wtrąciła podchodząc bliżej w kierunku szatyna — Mam wrażenie, że w tym domu już każdy zapomniał, co go spotkało. — dodała słabym głosem.
— Przecież nie umarł. — wzruszył ramionami. — Poleży trochę w szpitalu i mu przejdzie.
— I nie żal ci go, Jack? — zapytała. — Wy się tu będziecie bawić w najlepsze, a on będzie tam tkwił sam jak palec.
— Nie jest sam, ma towarzystwo.
Florence niemal parsknęła na słowa swego brata. Ten zachowywał się tak jakby Charlie jedynie złamał nogę albo, co najlepsze lekko się przeziębił. Nie mówił jak ktoś, kto prawie stracił brata na stole operacyjnym.
Jack często dał się poznać jako arogancki typ z ego większym niż połowa globu, ale czasami jego zachowanie przekraczało wszelkie granice i było wręcz nie do zniesienia.
— Też mi towarzystwo. — syknęła.
— Przestaniesz w końcu, Flo? — warknął unosząc rękę. — Wszystko jest już zamówione, zapłacone, goście zaproszeni, więc nie mam żadnego obowiązku tego odwoływać. — dodał z poirytowaniem. — Zwłaszcza z powodu tego idioty, który nadal się nie nauczył obsługiwać bronią.
Niemal drgnęła, gdy ten zakończył swój wywód. Powiedział to tak... normalnie. Bez żadnego zająknięcia. Poczuła mocny uścisk w klatce piersiowej, jakby ktoś uderzył ją prosto w najczulszy punkt. Słowa wypowiedziane przez Jacka trafiły w nią z ogromną siłą i zrobiło się jej po prostu niedobrze.
— Myślałam, że chociaż raz w życiu poszedłeś po rozum do głowy, ale jak widzę nic się nie zmieniłeś. —wyszeptała nie kryjąc obrzydzenia. — Jesteś tak samo zepsuty jak byłeś wcześniej.
Nawet nie czekając na jego odpowiedź odwróciła się do niego plecami i poderwała się w kierunku wyjścia z jadalni. Nie mogła na niego patrzeć. Nie po tym, co właśnie powiedział.
Łzy same cisnęły jej się do oczu, ale starała się je powstrzymać. Musiała wziąść się w garść i nie zachowywać jak małe dziecko. Już dawno przestała nim być, ale w chwilach takich ja ta miała wrażenie jakbym wróciła do tamtego okresu swojego życia.
— A ty dokąd? — usłyszała jego beznamiętny głos tuż za nią, gdy minęła dwójkę mężczyzn, którzy układali kwiaty przy wejściu do rezydencji, ale ani myślała odwracać się w jego kierunku.
— Do swojej dziupli. — syknęła. — Nie mam zamiaru w tym uczestniczyć.
— Flo, poczekaj. — mruknął, na co blondynka niechętnie zatrzymała się w połowie dębowych schodów, opierając drobne dłonie na jednej z poręczy. — Okej, przepraszam. Przesadziłem. — to były chyba najmniej szczere przeprosiny jakie w życiu usłyszała. — Rób, co chcesz, ale proszę cię przyjdź na to cholerne przyjęcie. — dodał unosząc ręce w błagalnym geście.
— Niby po co? — zapytała obdarzając szatyna chłodnym spojrzeniem szarych tęczówek. — Jestem przekonana, że beze mnie będziecie bawić się o niebo lepiej.
— Jeśli na nie przyjdziesz, to... — zawahał się, zaciskając usta w cienką linię — ...pozwolę ci pójść do szpitala i odwiedzić tego niezdarę.
Powiedzieć, że na twarzy blondynki pojawił się szok, to jakby nic nie powiedzieć. Przygryzła wargę, starając się powstrzymać od ciętej uwagi jak cisnęła się jej na usta. Ten nagły przejaw dobrego serca ze strony Jacka był dla niej jak kubeł zimnej wody. Doskonale wiedziała, że kryło się za tym coś więcej i z pewnością nie było to nic miłego.
— Co ci tak na tym zależy? — zapytała marszcząc brwi.
Jack wziął krótki oddech i podszedł wolnym krokiem w kierunku schodów. Oparł się o jedną z poręczy ani na moment nie spuszczając wzroku ze swojej siostry, która czekała na jego odpowiedź jak na zbawienie, aż w końcu oznajmił:
— Po prostu przyjdź i sama się przekonasz.
***
Apocalypse położone w samym centrum Chicago było nie tylko najlepszym klubem w mieście, ale również miejscem, które złośliwi nazywali domem samego Szatana i każdy domyślał się, że owa nazwa nie wzięła się znikąd.
W każdy wieczór przychodziło tu wiele osób, jednak nie każdy mógł dostąpić zaszczytu przekroczenia jego nieskromnych progów. Zwykły szary, człowiek nie miał tu czego szukać, bowiem nie wystarczyło mieć tylko wypchane po brzegi kieszenie, ale również posiadać odpowiednie kontakty.
Krótką mówiąc, należało podpisać cyrograf z Panem tego miejsca.
Jednak ten dzień znacznie różnił się od tych poprzednich, gdyż pierwszy raz Apocalypse miał zostać pod opieką zupełnie innego właściciela, który swoją drogą nie został wybrany do tej roli przypadkowo.
Brunet poprawił materiał czarnej marynarki i udał się w kierunku baru. Mimo, że na zegarze nie wybiło, nawet południe, postanowił wpaść do swojego klubu wcześniej i sprawdzić, czy pod jego nieobecność wszystko będzie przebiegało bez problemów.
Czuł się jak rodzic, który pierwszy raz zostawia swoje ukochane dziecko pod opieką kogoś obcego i wielokrotnie się upewnia, czy na pewno owy opiekun sprosta temu wyzwaniu.
Gdy już znajdował się w połowie drogi do baru na jednym z wysokich stołków ujrzał tylko sobie znaną twarz - mężczyzny w podeszłym wieku, ubranego w granatową koszulę i ciemne spodnie, a jego twarz prócz zmarszczek pokrywały także spore blizny.
Brunet odetchnął ciężko i pewnym krokiem podszedł w jego stronę. Nie musiał długo czekać na jego reakcję, gdy ten pośpiesznie podniósł się ze stołka i uśmiechając się szeroko odparł:
— Witaj, Alexei. — rozłożył szeroko ręce. Zabrzmiał jakby nie widzieli się, co najmniej kilka lat, a przecież nie minął, nawet dzień od ich ostatniego spotkania. Wyglądał niczym postać z komiksu, jednak zdecydowanie bliżej mu było do złoczyńcy aniżeli do bohaterskiego protagonisty. — Jak zwykle miło cię widzieć, mój przyjacielu.
— Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o tobie, Sal. — westchnął ściskając jego szorstką dłoń. — W niezłe kłopoty mnie wpakowałeś ostatnim razem.
Sal Rao być może na pierwszy rzut oka nie wyglądał na osobę o łagodnej naturze, ale był jedyną osobą w otoczeniu Rosjanina, której ten ufał ponad wszystko i był w stanie, nawet powierzyć mu własne życie.
Przez wiele lat Włoch przyjaźnił się z jego świętej pamięci ojcem. Zawsze był blisko niego i towarzyszył mu w każdej, nawet najgorszej chwili jego życia, aż do momentu jego śmierci. Wtedy też przyrzekł, że zadba o Alexeia jak o własnego syna i będzie z nim nie ważne, co by się działo.
— Och, daj spokój. — Sal machnął dłonią. — To było wieki temu. Wybacz staremu lisowi ten szczeniacki błąd.
— A mam inne wyjście? — zapytał niemal smętnym tonem zasiadając na stołku i oparł rękę na barze. — Jesteś pewien, że dasz sobie radę?
— Ależ oczywiście. — zapewnił pewnym głosem, zajmując miejsce tuż obok bruneta. — Możesz być spokojny. Nie takimi obiektami się zajmowałem w całym swoim życiu. — dodał bawiąc się pustym kieliszkiem pozostawionym na barze.
Sal zawołał na młodą dziewczynę polerującą szklane stoliki, po czym zwrócił się do niej porozumiewaczym spojrzeniem, na co ta przerwała wykonywaną czynność. Niechętnie podeszła w jego stronę i napełniła jego pusty kieliszek mocnym trunkiem.
Prawdopodobne nie pierwszym jaki dzisiaj spożywał.
— Poza tym... — wypalił po chwili Sal upijając łyk alkoholu i rozkoszując się jego smakiem. — Pewne ptaszki doniosły mi, że ponoć masz zamiar się ożenić...
Na twarzy Alexeia pojawiło się zmieszanie, jednak nie dał łatwo tego po sobie poznać. Ukrywanie swoich prawdziwych emocji opanował do takiej wprawy, że mógł się w tej dziedzinie nazywać prawdziwym mistrzem.
— Już nawet wiem jakie ptaszki. — mruknął brunet z delikatną złością w głosie prostując plecy. — Demid i Maksim nie potrafią trzymać tych pijackich gęb na kłódkę.
— O, czyli jednak twoi kuzyni mówili prawdę. — wtrącił Włoch z wielkim entuzjazmem niczym małe dziecko, przez co kieliszek prawie wypadł mu z rąk. — Prędzej bym się spodziewał, że śnieg w sierpniu spadnie niż ty zdecydujesz się na ożenek.
— Kiedyś ten moment musiał nadejść. — odparł krótko odchylając głowę w przód.
— A moim zdaniem małżeństwo jest przereklamowane. — stwierdził, dopijając resztki alkoholu. — Jestem po trzech rozwodach i dobrze wiem, co mówię. Żona to tylko utrapienie i ciągłe problemy.
— Może twoje takie były, ale to nie znaczy, że wszystkie inne muszą takie być. — odpowiedział Rosjanin spoglądając na Sala niczym drapieżne zwierzę na swoją ofiarę, nie będąc jednak do końca pewnym znaczenia swojej wypowiedzi.
Chciał, aby Sal w tym przypadku się mylił, ale przecież był od niego ponad dwie dekady starszy, więc zdecydowanie lepiej znał życie oraz wszystkie jego blaski i cienie niż on.
A przynajmniej życie rodzinne, o którym Alexei praktycznie nie miał pojęcia. Bowiem była to dla niego rzecz zupełnie obca. Coś czego nigdy tak naprawdę nie zaznał. Nigdy nie doznał tego ze strony swoich rodziców, którzy byli zupełnym przeciwieństwem znaczenia tych słów.
— Szefie... — zachrypnięty męski głos oderwał bruneta od rozmowy ze starym przyjacielem i sprawił, że pośpiesznie odwrócił głowę w jego kierunku.
— Co jest, Boris? — zapytał obdarzając niskiego, łysego mężczyznę spojrzeniem błękitnych tęczówek.
— Twoi kuzyni już są.
Menevis.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top