[42] Oddech Śmierci.
Szykujcie chusteczki i zapas meliski, bo dzisiaj się wam wyjątkowo przyda.
Plus - epilog wrzucę za parę godzin.
Jasne niebo przykryła ciemność.
Tak bardzo głęboka, że nie można było ujrzeć nic, co znajdowało się poza horyzontem.
Zupełnie jakby cały świat zatracił się w smutku i żałobie, która... Cóż, niedługo miała nadejść.
Alexei wpatrywał się tylko w jeden punkt, który miał przed sobą - w czarnego, małego kota, który beztrosko drapał starą skrzynię, stojącą tuż przy śmietnikach.
Mocniej przycisnął plecy do maski ciemnego Mercedesa i ostatni raz zaciągnął się papierosem, po czym zgasił go, rzucając gdzieś na chodnik.
W tym samym momencie ujrzał przed sobą Diavala wraz z Charliem u boku, którzy podeszli w jego stronę, uprzednio rozglądając się, że nikogo nie ma w pobliżu.
— I co? — Alexei odepchnął się od maski samochodu, gdy obdarzył ich spojrzeniem.
— Jest ich około dwudziestu — oznajmił Diaval. — Volkov zajmuje pokój sam na końcu budynku, a reszty jest po dwóch, trzech w jednym pomieszczeniu na piętrze.
— A co z cywilami? — zapytał brunet.
— Nie ma ich zbyt wielu — Charlie pokręcił głową. — Jest tylko jakaś jedna parka i parę osób z obsługi. Już ich ostrzegliśmy i zaprowadziliśmy w bezpieczne miejsce — odparł, na co Alexei jedynie skinął w odpowiedzi.
Po chwili, tuż przy szarym chodniku, z piskiem opon, zatrzymały się dwa czarne samochody z mocno przyciemnianymi szybami.
Alexei odwrócił głowę, gdy drzwi jednego z nich się otworzyły i ze środka wyłoniła się sylwetka wysokiego mężczyzny o lekko zakręconych włosach i lekkim zaroście.
Nie musiał długo czekać aż przybysz pokona dzielącą ich odległość i poprawiając materiał brązowej koszuli, w końcu spotka się z nim twarzą w twarz.
— Dobra, Moskal — mruknął mężczyzna z mocnym akcentem, gdy nieco odchrząknął. — Mój młodszy syn za godzinę gra w szkolnym przedstawieniu, więc załatwmy to szybko, bo jak się przez ciebie spóźnię choćby o minutę, to nogów w dupie już nie masz.
— Nie martw się, Diego — Alexei uniósł wyżej podbródek. — Zapewniam cię, że wyrobimy się przed czasem — brunet odetchnął ciężko. — Nie tylko ty masz dzisiaj ważny dzień.
— W dupie mam twój zasrany ślub, ale niech ci będzie — mężczyzna machnął dłonią. Zrobił krok w stronę bruneta. — I żebyś sobie nie pomyślał, że ci pomagam, bo się ciebie boję i, że nagle po tym zostaniemy najlepszymi przyjaciółmi — dodał nieco od niechcenia. — Wszystko zostaje po staremu.
— Jak sobie życzysz. — Alexei z uśmiechem rozłożył ręce, zaciskając wargi.
Rodriguez podrapał się po swoim ciemnym zaroście, gdy z samochodu wyszła grupa mężczyzn.
— Poza tym... — Meksykanin skrzyżował ręce na piersi. — Jeśli te smarki z tej całej Bratvy chcą się napierdalać w moim mieście, to ja im pokażę jak to załatwiają dorośli.
Alexei już nic nie powiedział.
Odczekał tylko chwilę, a potem dał im znak ruchem ręki i wyminął ich ruszając w kierunku szerokiego budynku, nad którym widniały wielkie, białe litery, które układały się w napis: "MOTEL POD TULIPANEM".
— I pamiętajcie — Rosjanin, przystanął, gdy sięgnął do tylnej kieszeni swoich spodni skąd wyciągnął broń i od razu ją przeładował. — Żadnej litości.
***
Florence gwałtownie poderwała głowę i mocniej zacisnęła ręce na satynowej pościeli.
Nabrała głęboki oddech i drżącymi dłońmi przeczesała swoje jasne włosy.
Bolała ją głowa, a jej skronie nagle zaczęły niebezpiecznie pulsować.
Podniosła się do pozycji siedzącej, po czym wstała na równe nogi. Zrobiło się jej dziwnie gorąco, więc zdjęła szarą bluzę, którą miała na sobie i została tylko w czarnym podkoszulku.
Z trudem udało się jej zejść na dół, a gdy nie pewnie przekroczyła próg jasnej kuchni, dostrzegła Carlę, która zajmowała miejsce przy kuchennym blacie.
— Hej, słońce — szepnęła do niej rudowłosa, gdy Florence zbliżyła się w stronę lodówki. — Lepiej się czujesz? — zapytała, gdy ta wyciągnęła z lodówki butelkę wody.
Florence jedynie pokręciła głową, gdy odkręciła wodę i upiła jej spory łyk, jakby nie piła nic od wielu godzin.
— Gdzie jest Revon? — wypaliła w końcu słabym tonem swojego głosu, gdy rozejrzała się po pomieszczeniu.
— Marcia dała mu jakieś ciuchy na przebranie, a potem poszedł się trochę ogarnąć — odparła cicho, gdy nie spuszczała swojego wzroku z Florence, która zajęła miejsce tuż obok niej na jednym z wysokich krzeseł. Wyglądała... Cóż, jakby w ciągu tych kilku godzin umierała wielokrotnie. — Rozmawiałaś z nim? — zapytała, po chwili.
— Tak — przytaknęła. — To była długa rozmowa... — wyprostowała się. — Nie mogę uwierzyć, że mój ojciec zrobił tyle okropnych rzeczy. W dodatku, że w robił Revona w tą kradzież i tak go upokorzył, a to tylko dlatego, że ten chciał nam powiedzieć prawdę o matce.
Carla westchnęła ciężko.
— Musiała być dla niego ważna.
— I była — odparła Florence, gdy mocniej zacisnęła palce na butelce. — Opowiadał, że prawie całe życie był w niej zakochany, ale nigdy jej nie wyznał swoich prawdziwych uczuć — dodała słabo. — Mówił, że do śmierci będzie żałował, że nic nie zrobił, żeby jej pomóc i jakoś wyciągnąć ją z tego piekła. Czuł się tak samo winny jak mój ojciec.
— To dlaczego tyle czasu się ukrywał? — zapytała, pochylając się bliżej niej.
— Wszyscy mieli go za zdrajcę i nikt nie chciał mu uwierzyć — wyznała, gdy postawiła butelkę wody na blacie. — Ostatnie lata spędził na ulicy, ale gdy dowiedział się, że Diaval zaczął mnie ochraniać, zwrócił się do niego o pomoc.
— Ale czemu akurat do niego? — rudowłosa zmarszczyła brwi.
— Znał go jeszcze za młodych lat — Florence poruszyła się nerwowo na swoim miejscu. — Mówił, że kilka razy spotkał go w tej biedniejszej dzielnicy i jak tylko mógł dawał mu coś ciepłego do jedzenia. Potem już go nie widywał. Nawet sądził, że może ten nie żyje, ale po paru latach odkrył, że Diaval teraz pracuje dla Rosjań — oznajmiła. Kącik jej ust drgnął ku górze, ale trwało to zaledwie chwilę. — Wiedziałaś, że on naprawdę nie nazywa się Diaval tylko Sheldon?
Rudowłosa niemal się zaśmiała.
— Nieźle — pokręciła głową, opierając łokcie na blacie. — Ciekawi mnie tylko, co z tym rudym kurwiszonem aka Willem Padalcem Claytonem.
— Nie wiadomo — wyraz twarzy Florence zamienił się w niewyraźną grymas. — Podobno zmył się ze swoją matką z miasta jak tylko nadarzyła się okazja. Teraz mogą być nawet na drugim końcu świata.
— A co z... — Carla zamilkła na moment, po czym kontynuowała: — Z Faith? — zapytała dość niepewnie.
— Lekarz Alexeia się nią zajął — odparła cicho. — Rana nie była zbyt głęboka, więc powinna szybko dojść do siebie. Cóż, przynajmniej fizycznie, bo jej stan psychiczny... — urwała, nie chcąc kończyć tego zdania. Spojrzała tylko na Carlę, której twarz nieco zbladła.
— Trochę mi jej szkoda — przyznała, gdy zaczęła się bawić kosmykiem swoich włosów. — Pomijając rzecz jasna to całe gówno, w które nas wszystkich wpakowała, ale nie można winić tylko jej. Gdybyś ktoś wcześniej jej pomógł, pewnie nic by się nie wydarzyło.
Florence przyznała Włoszce rację.
Każdy mógł temu zapobiec, ale nie każdego było na to stać, w tym także jej starszego brata, którego już przecież miała nigdy nie ujrzeć.
Nawet po śmierci, gdyż położonie jego ciała nadal pozostało zagadką, a Faith nie chciała jej tego zdradzić.
Zresztą, blondynka wcale się jej nie dziwiła i, co najdziwniejsze, nawet nie miała jej tego za złe.
— A czy... — Florence przełknęła z trudem, chcąc zmienić temat. — Czy są już jakieś wieści o Alexeiu i reszcie? — zapytała z dziwną nadzieją w głosie.
Ramiona Carli opadły, gdy jej usta nieco się wykrzywiły.
— Niestety nie — wyznała, gdy oparła łokcie na kuchennym blacie. — Revon próbował się z nimi skontaktować, ale od jakiegoś czasu jest cisza — rudowłosa zauważyła jak blondynka spuściła wzrok i schowała twarz w swoich dłoniach. — Hej — delikatnie chwyciła jej dłoń. — Nie możesz się teraz załamywać, Florence. Ja też się cholernie boję o Chara i całą resztę, ale nie my też musimy wziąć się w garść. Oni by nie chcieli, żebyśmy nad nimi płakały. Gdy już wrócą...
— Jeśli w ogóle wrócą — wtrąciła Florence. Carla jedynie szeroko otworzyła oczy.
— Florence.
— Co? — blondynka aż poderwała się ze swojego miejsca, wyrywając dłoń z jej uścisku. — Każdy scenariusz jest możliwy, a oni nie są jacyś niezniszczalni, że żadna kula ich nie trafi — wstrzymała oddech, gdy zaczęła się kręcić niespokojnie po kuchni. — Boże, Charlie nawet nie umie trzymać broni, a Alexei już tyle razy dostał, że w końcu... — nie mogła już mówić, gdyż jej gardło zaczynało ją boleć i niemiłosiernie kłuć. — W końcu....
— Uspokój się — Carla położyła ręce na jej ramionach, gdy znalazła się przy niej. — Takie przeżywanie nic ci nie pomoże. Musisz być silna — delikatnie potrząsła jej ramionami, gdy spojrzała jej w oczy. — Obie musimy. Kocham twojego durnego brata, więc jeśli ty też naprawdę coś czujesz do Alexeia, to zrobisz to samo.
Florence lekko skinęła głową, gdy rudowłosa przyciągnęła ją do siebie i mocno przytuliła.
Chyba obie teraz potrzebowały czyjejś bliskości i kogoś, kto pomoże im to wszystko przezwyciężyć.
Oderwała się od jej uścisku, gdy usłyszała za sobą czyjeś kroki.
Przerzuciła wzrok w kierunku wejścia do kuchni, w którym dostrzegła Revona, jednak prezentował o wiele lepiej niż widziała go wcześniej - miał na sobie białą koszulę oraz czarne spodnie, pozbył się również swojego zarostu, którego brak nieco ujął mu lat, a ciemne włosy pozostawił ułożone.
Lecz, w jego tęczówkach blondynka zauważyła coś niepokojącego, co sprawiło, że zrobiła mały krok w jego stronę i zapytała spokojnie:
— Revonie, coś się stało? — zmierzyła wzrokiem mężczyznę. — Niedobrze wyglądasz.
Blackwell rozchylił wargi, ale żadne słowo nie opuściło jego ust.
Dopiero po dłuższej chwili, gdy oparł się o tył ściany i nabrał urwanego oddechu, oznajmił:
— Obawiam się, że nie mam dla was najlepszych wiadomości.
***
Nie wiedział, ile czasu minęło.
Godziny, minuty czy nawet dni.
Nie słyszał nic poza potwornymi krzykami i dźwiękiem ładowania broni.
Wszędzie panował istny mrok. Wszystko spowiła gęsta mgła, a na jasnej posadzce leżało pełno łusek z kul.
Na ścianie dostrzegł spływającą krew. Pełno krwi, a tuż obok niej ciała, które stworzyły istny tor przeszkód.
W tym całym bałaganie i przez proch unoszący się w powietrzu, nie mógł znaleźć ani Rodrigueza ani Diavala ani tym bardziej Charliego. W zasadzie, teraz nie widział nic poza otaczającym go widokiem, a także zapachem śmierci.
Przestał liczyć, ile już razy nacisnął spust, a kolejne ciało opadło przed nim na podłogę.
W tej chwili, nic już nie miało dla niego znaczenia.
Chciał tylko pozbyć się swojej przeszłości i tych, którzy uczynili go tym, kim się stał.
Którzy zepsuli go na każdy, możliwy sposób i sprawili, że jego dusza stała się... Cóż, brudna i ciężka.
Oddał kolejny strzał i po prostu ruszył przed siebie.
Zacisnął zęby, gdy do jego uszu dotarł kolejny głośny huk strzału.
Odwrócił głowę, a po chwili poczuł na swojej skroni coś stalowego, gdy usłyszał niski, męski głos, jakby przemówiła do niego sama Śmierć, i której oddech właśnie poczuł na swojej szyi:
— Do svidaniya, Alexei.*
*do svidaniya - do widzenia
Menevis.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top