PROLOGUE.









( PROLOG )







    Przewrócony śmietnik. Zbyt jasno świecące neony, paru typowych żonobijców rechoczących pod barem, bezpański pies i o, jeszcze jeden przewrócony śmietnik. Typowy przechodzień nie pomyślałby sobie nic niezwykłego o takiej scenerii, ot najzwyklejsza w świecie ulica Bronxu. Symfonię klaksonów, pijackich śmiechów i głośnej muzyki techno dobiegającej z jakiegoś mieszkania wynajmowanego przez studentów, zaburzyła jednak seria krzyków i błagań, głośnych, ale jednocześnie zbyt cichych aby ktoś je usłyszał. 

    Młoda kobieta, niemogąca przekraczać trzydziestki, spróbowała biec jeszcze szybciej, zostawiając przy tym serię krwawych śladów. Ranna była osłabiona, ale adrenalina na razie robiła swoje i pozwalała jej na szaleńczą ucieczkę, która i tak miała zakończyć się niepowodzeniem. W brudnej alejce poza nią i napastnikiem nie było nikogo poza martwym wróblem oraz porzuconym ubraniem bezdomnego, które wydzielało nieprzyjemny zapach, dodatkowo przyprawiający kobietę o mdłości. Znała tę okolicę i wiedziała, że jeśli będzie biegła do przodu to wkrótce spotka ślepy zaułek, ale pragnienie przedłużenia życia choć o niewiele dodatkowych wdechów i wydechów było silniejsze. A przecież gdyby teraz zawróciła, stanęłaby twarzą w twarz ze swoim oprawcą. 

    — Szlag by to, szlag by to, szlag by to... — mamrotała pod nosem gorączkowo, w końcu docierając do punktu z którego nie było ucieczki. Istniała tylko droga w tył. Ze zgrozą odwróciła się, by zobaczyć ciemną sylwetkę ze spokojem podchodzącą w jej kierunku. Napastnik nie spieszył się, ba, wręcz mogło się zdawać, że czerpie przyjemność z zaistniałej sytuacji. Oczy młodej kobiety błysnęły jaskrawo-fioletowym kolorem, kiedy otulona cieniem postać była już zaledwie kilka metrów od niej. Gdyby ofiara mogła zobaczyć teraz profil mordercy w okazałości, dostrzegłaby mały uśmiech, błąkający się szaleńczo na ustach anonimowego napastnika.

    — Nie zbliżaj się — powiedziała niepewnie, przywierając plecami do ściany. Teraz nie było już odwrotu, mogła tylko grać na zwłokę. — Potrafię się bronić, i nie zawaham-

    — W to nie wątpię — przeszywający głos przerwał jej, powodując, że kolejny zimny dreszcz spłynął w dół po jej kręgosłupie. — Właściwie, to na to liczę — w samym brzmieniu wypowiedzi można było wyczuć uśmiech. 

    Tylko truchło ptaka było świadkiem tego, co działo się później. Może to i lepiej, że było mu dane już milczeć na wieki i nie dzielić się tym co widziało, bo horror tamtej nocy z pewnością stałby się pożywką dla sennych mar małych dzieci. Może to i gorzej, ponieważ owiane sekretem morderstwo miało stać się jednym z największych niewyjaśnionych sekretów tego miasta, nie było żywej duszy, która cokolwiek by widziała lub mogła jakkolwiek pomóc. 

    Krew rozbryzgana po alejce sprawiała, że miejsce zbrodni wyglądało teraz makabryczniej od niejednej sceny z niezwykle brutalnego horroru klasy B, ale napastnik nie był w żaden sposób wzruszony ani swoim aktualnym stanem, ani tym, do jakiego stanu doprowadził otoczenie wokół siebie.

    Pora zniknąć. Postać nie martwiła się tym, że przerażające zajście mogły zarejestrować kamery monitoringu miejskiego. Przecież i tak dla tak banalnych ludzkich wynalazków to, co działo się między nimi było niemalże niewidzialne. Zresztą wątpiła, że ludzie byli na tyle zaangażowani w obserwowanie okolicy, że zamontowaliby kamery w miejscu takim jak to. Niepożądany element nie bez powodu wybiera miejsca tego typu. Leżące z dala od wścibskich oczu, nawet tych cyfrowych i elektronicznych. 

    Po pięciu minutach w alejce nie było już oddychającego bytu. Tylko świeże zwłoki, gnijące truchło ptaka i niezbyt przyjemnie pachnące ubranie. Syreny policyjne rozbrzmią tu już długo po fakcie.

    Nad Nowym Jorkiem jak gdyby nigdy nic budził się nowy dzień. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top