011. HER STORY.






011. HER STORY







Palestyna, 8 p.n.e.

    Kobieta odziana w białą szatę ze stłumionym hukiem upadła na piach. Był on wszędzie, trafiła na sam środek małej pustyni. Gdyby jakiś człowiek akurat przechodził niedaleko, to w przerażeniu dostrzegłby, że oczy tej nieznanej kobiety świeciły się żarzącym fioletowym światłem.
Wstała, wpatrując się w swoje nowe ręce i nogi, a następnie zamrugała parę razy, a blask zastąpił się zupełnie zwyczajnymi oczami niebieskiego koloru.

Jeremiel wciąż próbowała sobie przeanalizować całą sytuację, gdyż nastąpiła ona szybko; bracia powiedzieli, że ma pracę na Ziemi, a potem po prostu zepchnęli ją w dół.
Spojrzała w górę, zmrużyła oczy przez słońce i próbowała dostrzec jakiś znak pozostawiony przez Michaela, jednak nic takiego się przed nią nie pojawiło. Cóż, musiała w takim razie sobie poradzić. Nie mogło być tak źle.

    — Kupi pani trochę manny?

Usłyszała głos. Był zupełnie inny, niż kiedykolwiek usłyszała — ten był płytki, cichutki, bez jakiejkolwiek mocy. Gdyby była w swojej anielskiej formie, to by go zdecydowanie nie usłyszała. Odwróciła głowę i zobaczyła człowieka ubranego w szatę do stóp zrobioną z lnu, zaś jego głowa otoczona była nieznanym jej materiałem. Wpatrywała się w niego przez chwilę i po namyśle podeszła do niego bliżej, oglądając z różnych stron z zainteresowaniem. Milczała, oglądając ludzkie włosy i twarz. Nigdy nie przyjrzała się człowiekowi z bliska.

    — Co pani robi? — oburzył się kupiec.

Jeremiel postanowiła się odezwać. Chociaż myślała, że powiedziała "Bardzo przepraszam", to tak naprawdę nie otworzyła ust i zamiast mowy, dookoła niej rozległ się pisk tak mocny, że uszy mężczyzny zaczęły krwawić. Anielica przeraziła się, gdy zobaczyła, co zrobiła. Zanim mężczyzna zdążył to dostrzec, klasnęła dłońmi i krew zniknęła, a mężczyzna zapomniał tego fragmentu "rozmowy". Chrząknęła, przygotowując się do drugiej próby.

    — Nie lękaj się — W końcu udało jej się wymusić ludzki głos ze swojego gardła, tym razem nie zapominając o otworzeniu ust. Anioły były przyczajone do tego, by tak witać się z ludźmi. Taką taktykę stosował Gabriel, który często rozmawiał z prorokami Bożymi, nie używając swoich człowieczego ciała podczas wizyt. — Jesteś bezpieczny.

Mężczyzna zmarszczył brwi w zastanowieniu, poprawiając swój turban na głowie. Przez myśli przeszło mu, że może ta zagubiona kobieta postradała zmysły.

    — Nie boję się — stwierdził. — Ale czy z panią wszystko w porządku? Może czegoś pani potrzebuje? Wody?

    — Jesteś bardzo życzliwy, człowieku — Jeremiel była niezwykle ucieszona tym, jakie kreacje stworzył Bóg. Idealne. W końcu wszystko, co tworzył jej ojciec takie było. — Poradzę sobie, dziękuję. W jakim miejscu na tej planecie się znajduję?

    — Ee... Palestyna?

    — Ładne miejsce.

    — No... Tak mi się wydaje.

    — Jestem Jeremiel, córka Boga. Anioł nadziei, strażnik gwiazd. W skrócie Miriel! — przedstawiła się z szerokim uśmiechem na twarzy.

    — Ee... Abraham?

    — Niech Bóg ma cię w opiece, Abrahamie. Muszę kroczyć dalej. Czeka mnie podróż, dużo gwiazd do pilnowania, dużo cudów do wykonania.

Jeremiel, inaczej Miriel, ruszyła przed siebie. Nadszedł czas, by iść i nigdy się nie zatrzymywać.

Niedługo przecież wróci do nieba. Jeszcze parę dni.




Rzym, 110 p.n.e




    Głosy roznosiły się dookoła, wykrzykując dwa imiona. Niebo było pięknie przejrzyste, bowiem był środek lata.
Na samym środku amfiteatru, na samym środku areny, dwóch umięśnionych mężczyzn ubranych w hełmy z pióropuszami i skórzane ochraniacze szykowali swoje miecze. Tłum wrzał z podekscytowania, wyczekując na to, aż gladiatorzy zaczną między sobą walczyć.

    — Walka na śmierć i życie się rozpocznie! Na cześć cezara! — krzyknął donośnie jakiś mężczyzna stojący tak, by chociaż mała grupka tłumu go usłyszała.

    W międzyczasie, na trybunach pojawiła się Miriel wraz z Cicero; był on mężczyzną, którego anielica poznała kilka miesięcy temu i od tamtego momentu przyjaźniła się z nim. Ciężko było posiadać kobiecą formę na Ziemi, gdyż często ta płeć nie mogła uczestniczyć w dużej części aktywności społecznych. Samotna kobieta zwłaszcza było czymś niedopuszczalnym, dlatego Cicero nadawał się nie tylko na kompana, ale także na kogoś, dzięki komu Miriel mogła w pełni cieszyć się życiem na Ziemi. Niedługo nadchodziła ceremonia ich ślubu, jednak anielica planowała zrobić to, co zawsze robiła ludziom od stu lat; usunie mu pamięć i odejdzie, gdyż była nieśmiertelna i na dodatek istotą celestialną. Gdyby spędziła z jakimś człowiekiem dłuższy czas, to zauważyłby wkrótce jej nieumiejętność do starzenia.

    — Dziwi mnie to, że nigdy nie oglądałaś tych zawodów, Miriel — powiedział, pomagając blondynce przecisnąć się między ludźmi.

    — Mówiłam, przybyłam z bardzo daleka — roześmiała się w odpowiedzi. Była to prawda, wcześniej gościła w całkowicie innej części lądu, która obecnie nazywałaby się Ameryką. Rozejrzała się po trybunach, a następnie spojrzała w dół na dwójkę mężczyzn z mieczami. — A cóż to? Co oni robią?

    — To gladiatorzy. Będą walczyli ze sobą na śmierć i życie.

Miriel zmarszczyła brwi w niezadowoleniu.

    — Jak to "na śmierć i życie"? — popatrzyła na niego w niedowierzaniu. Po chwili jednak roześmiała się wesoło. — To pewnie nie jest to, o czym myślę. Prawda?

    — Będą walczyli tak długo, aż jeden z nich się podda i drugi zakończy jego życie. Właśnie na tym polega to pojęcie.

    — Nie, Cicero! Jestem pewna, że na tym to nie polega! — zawołała z uśmiechem.

Spojrzała na arenę, a nagle miecze gladiatorów sprawiły wrażenie, jakby właśnie zostały rozpuszczone przez promienie społeczne. Wszyscy spoglądali na zajście w szoku, a niektórzy zaczęli wykrzykiwać imiona bogów.
Miriel tymczasem cofnęła się, a następnie zniknęła, zanim mężczyzna towarzyszący jej zdążył na nią spojrzeć.

Niedługo wróci do nieba. Jeszcze parę dni.




Anglia, 1344 rok




    Alistair żył długo, jak na obecne czasy przystało. Miał w końcu prawie trzydzieści sześć lat, co było niemałym wyczynem. Choroby i wojny nie powstrzymały go od życia.
Od małego towarzyszyła mu kobieta, która nigdy nie wydawała się zwyczajna w jego oczach - a wszystko na jej temat tym bardziej straciło sens, gdy przyznała, że nie jest zdolna do starzenia się i jest nieśmiertelna.
 Znali się praktycznie od zawsze. Poznała jego matkę, gdy Alistair był jeszcze małym berbeciem i uczono go jak chodzić. Od tamtego momentu stała się kimś w rodzaju jego opiekunki. Jego matka zmarła, gdy miał siedem lat i to właśnie Miriel wzięła go pod swoje skrzydła (jakkolwiek ironicznie mogłoby to zabrzmieć, zważając na pewną okoliczność, o której nie wiedział).
Całe życie myślał, że była przyjazną wiedźmą, a jej sekretem życia wiecznego były eliksiry i zaklęcia. I chociaż wszyscy dookoła niego, zwłaszcza łowcy wiedźm już dawno zaczęliby wykrzykiwać w jej stronę modlitwy i gonili z widłami, to jednak on przyzwyczaił się do swojej opiekunki i wiedział, że nie była złą osobą.

    Jednak nadchodził koniec jego życia.
Kiedy umierał przez przeziębienie, nikt nie miał odwagi, żeby podejść i się z nim pożegnać. Oprócz Miriel. Ona była nieśmiertelna, już mu o tym wcześniej mówiła. Nie musiała więc obawiać się zarażeniem od niego.
Była jedyną osobą, która stała przy jego łóżku. Gdyby tylko uwierzyłby w to, że jest aniołem, to umieranie byłoby o wiele spokojniejsze z wiedzą, że koło niego stał anioł i pomógł mu przejść na drugą stronę.

    — Nadszedł czas, najdroższa Miriel — wykrztusił mężczyzna z trudem.

Jasnowłosa wpatrywała się w niego ze skrywanym smutkiem, wciąż próbując się uśmiechać. Ciężko było jej żegnać się z kimś, kogo wychowywała od małego. A powinna była odejść wcześniej, tak, jak zawsze to robiła. Nie mogła jednak zostawić go samego.
Trzydzieści lat minęły okropnie szybko. Chwilę znała kogoś, do kogo się przywiązała i zapomniała na chwilę, że przecież ludzie umierają, a nieśmiertelność jest nie tylko błogosławieństwem, lecz także przekleństwem.

    — Będziesz szczęśliwy tam po drugiej stronie, Alistairze — poklepała go po dłoni, wzdychając ciężko. Pamiętała jego narodziny. Pamiętała jego pierwsze słowa. Był jej tymczasową rodziną. A teraz leżał na łożu, umierający. I nie było nic, co mogłaby zrobić.

Miał okropną gorączkę. Z jego czoła spływał pot, a z każde jego kaszlnięcia sprawiały, jakby wraz z nimi tracił resztki żywotności.

    — Czy mogłabyś... mogłabyś użyć jakiegoś zaklęcia, by mi pomóc? — wydyszał z nadzieję.

    — Przykro mi, ale tylko archaniołowie mają zezwolenie na leczenie ludzi i pomaganie w ich zmartwychwstaniu — odparła Miriel, kręcąc głową.

    — Rozumiem. Czy mogłabyś potrzymać moją dłoń?

Mężczyzna wysunął ją przed siebie słabo, a anielica prędko podeszła bliżej i ją przytrzymała, kładąc swoją delikatnie na niego.

    — Chyba już pora — Jego oddech wydawał z siebie świsty.

Miriel wpatrywała się w niego, ale nie widziała mężczyzny; dla niej zawsze był małym chłopcem, radosnym i pełen ciekawości do świata. Chłopiec, który każdego wieczoru wtulał się w nią, a ona opowiadała mi bajki, które tak naprawdę były historiami z jej życia. Komu teraz będzie miała je opowiadać?

    — Spokojnie przejdź na drugą stronę, bez pośpiechu — powiedziała cicho.

Zaczęła nucić melodię, którą śpiewała mu gdy był mały, a on zamknął oczy.
Wydał parę ostatnich wdechów i pod koniec melodii wydał ostatni wydech. Miriel zobaczyła tylko gasnącą aurę otaczającą jego ciało i... zmarł.

    Anielica trzymała jego dłoń jeszcze przez chwilę, a po chwili opuściła ją delikatnie na łóżko. Wstała, chwyciła jedną ręką skórzany kaptur i założyła go, jednocześnie wychodząc z lichego domku zbudowanego z muru.
I przez cały ten czas myślała, czemu postanowiła zostać na tak długo w jednym miejscu. Przecież musiała ciągle podróżować, dlaczego wciąż się przywiązywała do istot, które rozpadają się, gdy ona pozostaje nieśmiertelna?
Nie mogła jednak myśleć o negatywach. Była aniołem nadziei. Nieważne jaka zaistniała sytuacja, jej anielska część automatycznie wypełniała ją nadzieją.

Obecnie myślała o tym, że...

Niedługo wróci do nieba. Jeszcze parę dni.




Manhattan, 1870 rok




Miriel zakochała się w człowieku.
Nie było to niczym dobrym, to prawda. Było to zakazane, jednak nie tylko dlatego, że była istotą celestialną.
Edward Bennett był żonaty, a Miriel opiekowała się ich córeczką. Nie miała wyjścia, mogła jedynie adorować go z daleka. Była opiekunką już prawie dwanaście lat, a niedługo planowała usunięcie wszystkim członkom rodziny pamięć, by całkowicie zapomnieli o jej istnieniu.

Maj. Absynt wrzał w żyłach pana Bennetta, gdy ten postanowił, że pokłóci się wraz ze swoim starym wrogiem. Grozili sobie, przykładali noże do gardeł. Edward był mężczyzną rozważnym, ale czasami jego wybuchowy temperament przejmował nad nim kontrolę.

Czerwiec. Miriel została poproszona, żeby poszła razem z Edwardem wybrać pierścionek dla jego żony. Mała Elizabeth, córka mężczyzny została wraz z ciocią w domu, która akurat przyjechała w odwiedziny. Anielica była obeznana już z każdym członkiem rodziny, bardzo ich polubiła i chciała jak najwięcej czasu z nimi spędzić.

Oboje spacerowali po ulicach Nowego Jorku, szukając jubilera, a w międzyczasie Miriel mogła po prostu cieszyć się obecnością Edwarda przy sobie. Nie miała okazji często go oglądać, bo mężczyzna często wyjeżdżał w delegacje do innych krajów. Nareszcie nadszedł jednak ich wspólny moment. Miriel miała okazję wyznać, co do niego czuła, jednak zawsze się powstrzymywała. To było zabronione. Miłość między człowiekiem i aniołem była zabroniona. Zakochiwała się już wiele razy, ale oczywiście nigdy tego nikomu nie wyznała. Adorowała z daleka.

    — Co myślisz o tym? — Edward wskazał drewnianą laską na sklep, gdzie za szybą błyskały się złote zegarki i inne biżuteria.

Oczywiście mogła stworzyć mu idealny pierścionek dla żony, w końcu mogła robić wszystko ze swoimi mocami. Chciała jednak, żeby miał on więcej wartości. Wolała, żeby Edward znalazł pierścionek sam.

    — Nigdy tam nie byłam, jednakże można zobaczyć co mają! — odparła jasnowłosa z szerokim uśmiechem na twarzy.

Oboje przeszli przez ulicę omijając karoce i skierowali się w stronę sklepu.

    — Panno Vaisey, nieczęsto mam okazję porozmawiać z panią sam na sam — zaczął nagle Edward, co całkowicie zbiło ją z tropu. Uśmiechnął się do niej krótko, głaszcząc swoją czarną brodę. — A szkoda. Opiekuje się pani naszą córką nienagannie już dwanaście lat, stała się pani częścią rodziny.

Anielica miała wrażenie, że zaraz się roztopi lub (w bardziej realistycznym wypadku) zaczerwienieni.

    — Dziękuję, bardzo to doceniam — odparła, próbując opanować bijące serce.

    — Ach nie, to ja powinienem podziękować za jakże niesamowitą opiekę nad moją córką. Jest pani niczym z nieba zesłana.

Miriel roześmiała się nerwowo.

    — Nawet nie ma pan pojęcia, jakie to prawdziwe... — odparła cicho, wpatrując się w oczy mężczyzny koloru czekolady. Jego długie czarne loki poruszały się po wietrze. Wyglądał pięknie.

Wpatrywała się w niego przez chwilę, zwalniając tempa, aż nagle przypomniało jej się, jaki jest jej cel. Pospieszyła więc kroku i otrząsnęła się z amoku zauroczenia.

    — Przepraszam za owe słowa, które powiem, lecz muszę jednak wyznać, iż ma pani doskonałą cerę. Od dwunastu lat wygląda pani zupełnie tak, jak wyglądała podczas naszego pierwszego spotkania. Cóż za genetyka! — stwierdził zachwycony, unosząc brew.

Anielica się zawahała. Czy powiedzieć mu prawdę? W końcu i tak niedługo miała opuścić tę rodzinę i usunąć im pamięć.

    — Sir... — Kobieta gwałtownie chwyciła jego dłoń. Co miało się stać, stanie się, jednak musiała cokolwiek zrobić, zanim odejdzie. Edward spojrzał na nią zdezorientowany i zatrzymali się na chodniku niedaleko sklepu z biżuterią. — Muszę panu coś wyznać.

    — Tak? — Wpatrywał się w nią oczekująco.

Nadszedł ten moment. Dwanaście lat czekania, dwanaście lat ciszy. Nadszedł czas, by powiedzieć mu to, co chciała powiedzieć. Kochała go, ale też zależało jej na jego rodzinie. Nie łatwe było jej odchodzić, jednak musiała. Musiała mieć świadomość, że Edward dowiedział się tego, co chciała mu wyznać. Nawet jeżeli potem miał o tym zapomnieć, wraz z nią samą.

    — Ja... — Wzięła głęboki wdech.

Rozległ się głośny huk.
Nie zdążyła niczego dokończyć. Gdy spostrzegła, że tuż za Edwardem stał mężczyzna z bronią w dłoni i właśnie zaczął uciekać, którego mężczyzna kochała właśnie upadł na chodnik. Ludzie dookoła zaczęli krzyczeć w przerażeniu i uciekać.

    — Sir! — zawołała Miriel równie przerażona. Upadła na kolana i pochyliła do mężczyzny. Pomogła mu podnieść się chociaż odrobinę, patrząc w jego oczy, które wyglądały na okropnie zmęczone. — Sir, wszystko dobrze? Słyszy mnie pan?

Mężczyzna upadł ponownie, jednak było to niczym uścisk, gdyż spadł na Miriel, która szybko złapała go i nagle dotknęła tyłu jego pleców... i wyczuła coś lepkiego na swojej dłoni. Spojrzała na nią i zobaczyła, że była to ciemnoczerwona krew. Ludzka krew. Wiedziała dobrze, co to znaczyło.
Edward został postrzelony w tył pleców.

    — O nie... — wyszeptała trzęsącym się głosem. — Sir, proszę na mnie spojrzeć! — Dotknęła jego głowy i trzymała tak, by ich oczy się spotykały. Uśmiechała się krótko z paniką. — Wyjdzie pan z tego, wcale nie jest aż tak źle. Słyszy mnie pan? Wszystko jest dobrze, czeka na pana żona i córka...

Jednak nie było dobrze, a Miriel dobrze o tym wiedziała.
Chciała uciec tylko dlatego, żeby nie musieć doświadczyć tego, co zawsze — oglądania śmierci osób, których kochała. A tuż przed ucieczką, trzymała ciało człowieka, którego żywiła uczuciem głębszym, niż kogokolwiek innego. Obserwowała, jak ucieka z niego życie z każdą sekundą.

    — Elizabeth... — wymamrotał słabo.

Zamknął oczy, Miriel nie mogła się ich pięknym widokiem.

    — Sir, nic panu nie będzie! Nie jest tak źle! Zaraz wrócimy do domu, pozszywamy pana! — Anielica wciąż nie porzuciła nadziei. — Sir...

Rozmawiała z martwym człowiekiem. Jasnowłosa jęknęła i opuściła go, chowając twarz w zakrwawionych dłoniach. Siedziała tak parę minut, obok martwego ciała mężczyzny, którego kochała.
Nagle jednak usłyszała policję. Jednym ruchem zagarnęła swoje włosy do tyłu, a na jej twarzy widniał... uśmiech. Westchnęła głęboko i wstała z chodnika.

    — Taki był twój plan ojcze, prawda? — spojrzała w górę i roześmiała się krótko, a jej oczy zabłyszczały. — Ta śmierć coś znaczy, jak każda. Prawda? Prawda?

    Nie uzyskała odpowiedzi. Nigdy jej nie uzyskała, więc dlaczego miałaby uzyskać teraz. Bóg był pewnie zajęty, w końcu miał tyle spraw do roboty. A przynajmniej tak jej się zdawało.
Czasami miała ochotę samą wszystkiego zapomnieć. Gdyby mogła użyć własnej mocy przeciwko sobie, usunąć sobie wspomnienia o jej rodzinie, o wszystkich bliskich, których straciła. Nie chciała dalej nosić tego na swoich barkach.
Nie była jednak smutna. A nawet jeśli była, to jej anielska strona wciąż to tłumiła. Ten człowiek był jednym z tysiąca, którzy umarli tuż przy niej. A jego rodzina będzie kolejną z tysiąca, której Miriel będzie musiała usunąć wspomnienia.

    Kupiła pierścionek w sklepie z biżuterią.
Wzięła go i poszła do domu, który potem wręczyła żonie Edwarda. Usunęła jej pamięć. Usunęła też pamięć dwunastoletniej Elizabeth. Kolejny raz opuściła bliskich jej ludzi, by kroczyć dalej. I żaden z nich nigdy nie będzie pamiętał o jej istnieniu i tego, co dla nich zrobiła.

Mogła jednak parę wytrzymać, w końcu wciąż motywowana była przez jeden fakt:

Niedługo wróci do nieba. Jeszcze parę dni.

...prawda?




Ameryka, 1967 rok




    Słodkie lata sześćdziesiąte. Pokryte kolorowym plastikiem.
Ludzie z jakiegoś powodu bardzo lubili plastik, a już w szczególności pastelowy.
Małe miasteczka były w szczególności urocze — pełne mężczyzn w melonikach, kobiet w kolorowych sukienkach i dzieci bawiących się radośnie na podwórkach.

    Miriel uwielbiała obecne czasy. Całe sąsiedztwo ją znało i bardzo lubiło. Może i niektórzy mówili, że to tak głupio by kobieta mieszkała sama bez męża, jednak większość to ignorowała. Anielica miała młodą twarz, więc niektórzy myśleli, że była po prostu świeżo upieczoną dorosłą, która dopiero szukała swojego wybranka. Po prostu cieszyli się jej hiperaktywną obecnością i koleżeństwem.
Lubiła piec różne wypieki, przynosić sąsiadom, a także lubiła zajmować się ich dziećmi całkowicie za darmo, gdy akurat jakaś rodzina planowała dłuższe wyjście. Miriel nie czuła się w tym miejscu samotnie.

    Lato było w szczególności piękne.
Lekki wiatr o idealnej temperaturze dmuchał w jej twarz podczas spaceru, a słońce świeciło radośnie na niebie. Przemierzała drogę obok szeregu domków jednorodzinnych i machała każdej spotkanej osobie, gdyż w końcu każdego znała.

    — Dzień dobry! — zawołał jej wesoło przechodzący obok listonosz.

    — Dzień dobry panu! — zaświergotała radośnie Miriel, machając do niego. — Jaką śliczną pogodę dziś mamy!

    — Zgadza się! Aż żal pracować w taką pogodę.

    — Cóż, będzie więcej takich dni, w końcu lato dopiero się rozpoczęło!

    — Lubię twój optymizm, Miriel! Miłego dnia!

Anielica pomachała mu na do widzenia, a następnie skierowała się do lokalnego klubu, gdzie odbywały się przyjęcia i jasnowłosa często śpiewała tam na żywo. Rozejrzała się po osobach, które głównie nie były stałymi mieszkańcami, jednak to ani trochę jej nie przeszkadzało. Zaczęła podchodzić do każdej osoby z pytaniem, czy czegoś potrzebują, jednak ludzie zazwyczaj kiwali przecząco głowami i wracali do tańczenia.

    — Miriel!

Mężczyzna podszedł do niej i objął ją silnie. Jasnowłosa roześmiała się, spoglądając na osobnika, który obdarował ją niespodziewanym uściskiem.

    — Szefie — odparła. — Co tam u szefa?

    — Bardzo dobrze, radzimy sobie. Co tutaj robisz? — Spojrzał na nią z zainteresowaniem. — Przecież masz wolne.

    — A przyszłam trochę się pobawić! Chyba nie masz nic przeciwko?

    — No co ty — roześmiał się, klepiąc ją po barku. — Jak będziesz czegoś potrzebowała to wołaj.

    — Jasne!

Właściciel odszedł, a w pomieszczeniu rozległa się piosenka ❝Sunshine, Lollipops and Rainbows❞ Lesley Gore. Miriel roześmiała się sama do siebie, gdyż lubiła tę piosenkę. Pasowała do jej charakteru, na dodatek była radosna.
Życie w tych czasach było radosne i były zdecydowanie jej ulubionymi czasami. Miała mnóstwo ludzi, z którymi mogła rozmawiać, na dodatek każdy był dla siebie miły i szczęśliwy. Chciała, by trwały one zawsze. Nie było to niebo, ale w tym miejscu tylko czasami tęskniła za domem.

To była ta dekada, była już niemal pewna. To była ta dekada, w której bracia po nią wrócą.

Niedługo wróci do nieba. Jeszcze parę dni. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top