009. HIS STORY.
z okazji wybicia 1k wyświetleń, taki trochę inny rozdział tym razem!
009. HIS STORY.
Ciężkie kroki deszczu uderzały o popękaną kostkę brukową. Mężczyźni w wypłowiałych płaszczach i kobiety w obcisłych sukienkach uciekali przed ulewą, chowając się w domach i najróżniejszych lokalach. Ruch na szarej ulicy do złudzenia przypominał zbiorowisko mrówek, które uwijały się w swoim mrowisku. Gdzieś pośród morza szarych twarzy i czarnych parasoli, dostrzec można było wysokiego mężczyznę, który chyba jako jedyny w Nowym Jorku nie przejmował się tym, że wszystko tonęło w deszczu.
Z obojętnym wyrazem wpatrywał się na spieszących się ludzi i palił papierosa, opierając się o ścianę. Zdenerwowany zorientował się, że kapiąca z nieba woda, zgasiła to, co uspokajało go na co dzień. Przeklął pod nosem i z dłońmi schowanymi w kieszeniach czarnego płaszcza, ruszył wzdłuż chodnika. Nadepnął butem na rozmokłą gazetę, której nagłówek krzyczał ❝SUKCES ENTENTY NA FRONCIE! TRÓJPRZYMIERZE OSTATECZNIE KAPITULUJE?❞; nie przejął się jednak tym tak bardzo, jak przejąłby się przeciętny Amerykanin dzisiejszego dnia. Dziesiątego listopada, tysiąc dziewięćset osiemnastego roku.
Asher Stone musiał przyznać przed sobą, że ostatnie lata były wyjątkowo głośne i gwałtowne, więc cieszył się w sumie, że nareszcie teraz wszystko ucichnie. On sam prawie wszystkie cztery poprzednie lata przesiedział w swoim ciasnym i ciemnym mieszkaniu, posługując się swoją mocą, aby zamknąć siebie w osobliwym letargu.
Ach, jego moc, nie wiedział doprawdy, co by bez niej zrobił. Ona podtrzymywała go na duchu i przypominała o tym, że był kimś, kto nie pasował do reszty społeczeństwa. Demonem. Istotą z piekieł.
Szedł teraz powolnym krokiem do swojego mieszkania, które było jego jedyną kryjówką przed tymi, którzy go tropili. To była chwila, ułamek sekundy, gdy poczuł czyjąś dłoń w rękawiczce, zaciskającą się kurczowo na jego ramieniu. Stał nagle oko w oko z drobną blondynką, trzymającą tak jak wszyscy czarny parasol, ale w odróżnieniu od tłumu, jej płaszcz był w kolorze pudrowego różu. Spod niego wystawała spódnica z grubej wełny.
— Dobry panie — powiedziała drżącym głosem, prawie zagłuszona przez deszcz — Czy wiedział pan mojego męża, Roberta Townsmitha, taki wysoki, przystojny, z rudą brodą?
— Nie — odburknął Asher zwięźle, starając się uciec nieznajomej. Ta jednak znów złapała go za dłoń, wpychając w nią wizytówkę.
— Gdyby jednak go pan widział, proszę zgłosić się na ten adres! — poprosiła niemalże płaczliwie. — Dziękuję panu bardzo z góry! — zawołała, po czym uciekła na drugi koniec ulicy, zaczepiając kolejnego przechodnia.
Demon wzruszył ramionami, obracając w dłoni wizytówkę wraz z zapalniczką. Tą pierwszą wepchnął na samo dno kieszeni, a drugą przybliżył do mokrego papierosa. Nic to nie dało. Będzie musiał zahaczyć o kiosk, zanim wróci do domu.
------
Około pierwszej w nocy słychać było pierwsze krzyki. Asher nie zwrócił na to z początku większej uwagi, zawsze w okolicy się coś działo. Niepokój zaczął narastać w nim dopiero wtedy, gdy krzyki przerodziły się w wołanie o pomoc. Demon zirytowany podniósł się ze swojego fotela i podszedł do okna, otwierając je na oścież. Chciał już zacząć krzyczeć, żeby łaskawie się uciszyli, ale zamilkł, gdy jego oczy wyłapały coś, czego normalne ludzkie nigdy by nie dostrzegły. Kilkanaście metrów pod nim, pod jego kamienicą, znajdowała się sporych rozmiarów plama krwi. Nie było ani jednej latarni, która oświetlała by ten makabryczny dowód zbrodni, ale Asher jako demon nie miał najmniejszych problemów z dostrzeżeniem jej.
— Co do cholery...? — zapytał samego siebie, zbiegając po schodach w dół. Wyszedł z budynku i podbiegł od razu tam, gdzie zauważył z okna plamę krwi.
Tak, nie mylił się. W jego oczach emanowała czerwonym światłem, wręcz żarząc się pośród ciemności nocy. Ostrożnie szedł przed siebie tam, gdzie prowadził go krwawy szlak. Śmietniki. Demon zaciekawiony uniósł pokrywę jednego z nich i znalazł to, czego szukała wcześniej tajemnicza pani w różowym płaszczu.
Znalazł Roberta Townsmitha. Z raną postrzałową w głowie i oczami wypalonymi w wyjątkowo brutalny sposób.
Nie wiedział z początku co miał robić. Nie lubił ingerować w ludzkie sprawy, ale morderstwo było czymś, obok czego trudno mu było przejść obojętnie. I bynajmniej nie dlatego, że był porządny czy wrażliwy, o nie. Ashera morderstwo zwyczajnie ciekawiło. Nie umiał nawet wytłumaczyć tego nagłego zainteresowania, czuł po prostu, że nie wytrzyma, jeśli nie dowie się, w jaki sposób zginął znaleziony w śmietniku mężczyzna.
Rano był już na sali przesłuchań u nowojorskiej policji. Wypytywali o różne rzeczy, dla niego - zupełnie nieistotne. Jego myśli orbitowały gdzieś wokół ślicznej twarzy, zapłakanej i jednocześnie tak spokojnej. Po południu, gdy wreszcie go wypuścili z komisariatu, Asher ściskając w jednej dłoni kartkę z adresem, a w drugiej nowo nabytą w magiczny (dosłownie) sposób: odznakę detektywa.
— Strasznie mi przykro z powodu tego, co stało się z pani mężem - to były pierwsze słowa, jakie demon powiedział do zapłakanej i przybitej kobiety, gdy oboje usiedli na fotelach w małym salonie. —Jestem tutaj, by pomóc pani odegrać się na tym, kto dopuścił się tej...jakże strasznej zbrodni — powiedział cierpko.
Valorie Townsmith, bo tak przedstawiła się nieszczęsna wdowa, spojrzała na demona spode łba. Dziś miała na sobie eleganckie rękawiczki, tę samą wełnianą spódnicę co wczoraj, a także czarny sweter.
— A więc teraz panu tak bardzo zależy, ale wczoraj gdy napomknęłam zaginięcie, nic to pana nie interesowało. A pan jest detektywem.
— No, powiedzmy, że jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że ta cała sprawa to coś tak poważnego jak morderstwo. Wie pani, to mogło być zwykłe zaginięcie — pośpieszył z odpowiedzią Asher, nie chcąc wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń. — Czy może mi pani proszę powiedzieć coś o swoim mężu? Cokolwiek, co ułatwiłoby śledztwo.
— Cóż... Tydzień temu wrócił z wojny, mieliśmy nadzieję na lepszy start po tym wszystkim co się stało. Aż nagle, bum! Nie ma go! Zniknął! — Valorie z powrotem przeszła w płacz. — Naprawdę nie wiem co mogło się stać, Robert nie miał żadnych wrogów. Nie obracał się też w podejrzanym towarzystwie, z tego co mi wiadomo...
— Czy mogę przeszukać pani dom?
— Raczej nie chciał-
— Świetnie, dziękuję — wypalił Asher ze sztucznym uśmiechem, wstając z fotela i od razu zaczynając przeszukiwać mieszkanie.
Na pierwszy ogień poszła kuchnia. Na blatach leżało mnóstwo brudnych naczyń, potłuczonych nieco szklanek, demon nawet znalazł nawet karmę dla królika. Najbardziej jego uwagę przyciągnął jednak piec, staromodny, z drugiej połowy dziewiętnastego wieku.
— Mam po dziadku — wyjaśniła Valorie, widząc, że piec przykuł szczególną uwagę świeżego detektywa.
Asher otworzył metalowe drzwiczki paleniska, z zachwytem cmokając, gdy zobaczył, że jest rozpalony do gorąca. Liczył na coś trudniejszego na sam początek.
— Co dziś pani tu piekła?
— Rano? Chleb na zakwasie. — Kobieta wzruszyła ramionami, ocierając wciąż łzy. — Mojego męża zabito w centrum, w jakiejś brudnej alejce, a nie w jego własnym domu!
Demon postanowił zignorować jej zażalenia i przeszedł do sypialni. Przetrząsał szuflady, szafy, nawet rozkładaną wersalkę, aż wreszcie znalazł to, czego szukał.
— Pani mąż był żołnierzem, tak? — krzyknął do Valorie, strzepując kurz z palców, po tym, jak przejechał nimi po wnętrzu szuflady.
— Tak, jak połowa populacji męskiej przez poprzednie cztery lata — pani Townsmith, jak na kobietę, która aktualnie była w żałobie, odpowiedziała całkiem obojętnie. Wprawiła w ruch nowiutki gramofon, z którego od razu rozległy się dźwięki etiudy Chopina.
— Ciekawe... — Asher wymamrotał do siebie, zamykając szufladę w sypialni. Miał już wychodzić, ale w ostatnim momencie postanowił, że przeszuka jeszcze ubrania wyjęte uprzednio z szafy. To był strzał w dziesiątkę. To, co znalazł w kieszeni zamszowego płaszcza, dało mu wszystko czego potrzebował. Alibi.
Wrócił do salonu, gdzie czekała już na niego Valorie, obejmując całą jego sylwetkę mroźnym wręcz wzrokiem. Cała niewinność z jej anielskiej buźki w ciągu sekundy wyparowała, gdy Asher poprawił swój krawat i z wręcz sadystycznym uśmiechem na ustach wypowiedział w jej twarz te słowa:
— Przykro mi pani Valorie Townsmith, ale jest pani aresztowana jako podejrzana o zabójstwo własnego męża, Roberta Townsmitha.
Na potwierdzenie własnych słów pomachał jej przed nosem czarno białą fotografią, na której widać było uśmiechniętego mężczyznę w żołnierskim mundurze, który obejmował w pasie szczupłą kobietę. Warto dodać, że tą kobietą na pewno nie była Valorie. Etiuda Chopina, jak i cały świat dookoła, zwolniły momentalnie. Dłonie pani Townsmith zaczęły trząść się przeraźliwie. A zaledwie kilka godzin później, na tych samych dłoniach zakleszczyły się żelazne kajdanki.
Już na komendzie, na którą Asher od razu zaprowadził kobietę, okazało się, że wszystkie jego przypuszczenia okazały się słuszne - Valorie faktycznie zamordowała Roberta. Wszystko pasowało do siebie jak diaboliczna układanka. Robert wrócił z wojny, ale nie udało mu się zachować w tajemnicy tego, że gdzieś na froncie nawiązał romans z pielęgniarką polową. Jego małżonka wściekła się, a w tej okropnej furii, wyjęła z szuflady pistolet, który Robert ze sobą przywiózł (Asher znalazł idealnie odciśnięty kształt w zakurzonej szufladzie), a jakby tego było jej mało, łomem (wyłamany łom na balkonie, który Asher dostrzegł już przy wejściu do mieszkania) rozżarzonym do czerwoności (Pani Townsmith chyba nie wie, że w takiej temperaturze z pewnością nie piecze się chleba) wypaliła mu oczy.
Oczywiście, że żałowała tego, co zrobiła. Swoich zakrwawionych rąk nie miała nawet siły umyć, przez kilka dni nosiła rękawiczki. Postanowiła wywieźć ciało gdzieś do centrum, by nie wzbudzać podejrzeń. Masz ci los, ciało zostało wyrzucone do śmietnika zaraz obok kamienicy, w której mieszkał demon o wzroku i zapachu, który sprawiał, że krew widoczna była dla niego jak nic innego.
Śledztwo było za łatwe, mówił do siebie Asher. Banalne wręcz, jakby zaplanowane przez malutkie dziecko. Nie satysfakcjonowało go w żaden sposób i wiedział, że chce więcej. Cokolwiek by to miało nie być. Potrzebował kolejnej zagadki.
— Prywatny detektyw, huh? — zagadnął do niego jakiś policjant, gdy wyszedł już z komisariatu. - Dobrze, że tacy goście jak ty istnieją. Po tej całej wojnie, Nowy Jork to jeden wielki burdel - zarechotał nieznajomy ponuro. - Na szczęście to już koniec. Nastanie pokój. Ludzie nie są aż tak głupi, żeby powtórzyć coś takiego na skalę światową... — Policjant pokiwał głową w zamyśleniu, nie czekając nawet aż Asher mu odpowie, a potem odszedł, zostawiając demona samego sobie.
Ten wyjął z kieszeni papierosa i zaciągnął się, patrząc na niebo, tak obce bez dymu samolotów. Uśmiechnął się do siebie, gdy szedł w dół Jefferson St. i pomyślał, że to stulecie wcale nie musi być takie nudne. Miał plan. Zrealizuje go. Musiał być tylko dyskretny, a wszystko będzie układać się po jego myśli.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top