001. TWO SIDES OF A COIN.
001. TWO SIDES OF A COIN.
MIRIEL
Według całego zespołu pracującego w niebie, anielica Miriel była niezwykle nadzwyczajna — i to wcale nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Uważali ją raczej za dziwadło, które lubiało się w rzeczach niecodziennych. A przez słowo "niecodzienne" należało wyjaśnić, iż chodziło głównie o rzeczy ludzkie, zupełnie nieprzydatne i idiotyczne dla innych aniołów. Bo po co, dajmy przykład, jeździć brudnymi, ciasnymi samochodami, skoro na plecach prezentowały się dostojne, śnieżnobiałe skrzydła do przenoszenia się w różne miejsca? Ludzkie kreacje całkowicie nie były potrzebne. A jednak Miriel, będąc dziwadłem, właśnie z nich korzystała.
Z Bogiem nie było kontaktu, więc to archaniołowie zarządzali jego biurem, będąc niczym najstarsi i najbardziej rozsądni z dzieci. Nie była to jednak prawda, gdyż zbyt duża ilość władzy doprowadziła ich do podniesienia się ich ego. Wyrzucili Miriel na Ziemię, twierdząc, że "ma pilnować tam porządku, gdyż istoty nieludzkie ostatnio dużo się tam kręciły" mijając się z prawdą, iż tak naprawdę nie chcieli tak różniącego się od innych anioła u siebie w nienagannym miejscu. Miriel przystosowała się jednak bardzo szybko do nowego domu i już tam została. Szczerze mówiąc, nawet jej się podobało, pomimo, że była tam całkowicie sama.
Czasy Chrystusa były bardzo dobre. Średniowiecze okropne i bardzo śmierdziało. Druga wojna? Całą przespała.
Najbardziej polubiła okres, który zaczynał się od lat czterdziestych i kończył na siedemdziesiątych, gdy każdy sąsiad przyjaźnił się ze sobą, mężczyźni zdejmowali meloniki i witali bardzo kulturalnie, a muzyka nie zawierała w sobie treści o seksie, pieniądzach oraz innych grzechach, które kusiły głównie młodzież. Miriel z dumą kolekcjonowała u siebie w domu autografy i przez swoje ulubione czasy przemysłu muzycznego, w jej ręce wpadły podpisy Elvisa Presleya, Franka Siniatry, Niny Simone, Beatelsów, Marilyn Monroe, Louisa Armstronga i wielu innych artystów. Była to jej jedna z ulubionych rzeczy na tej planecie. Mogła nazwać się koneserką muzyki i w ogólnym tego słowa znaczeniu — sztuki. Nie było więc żadnym zaskoczeniem, że na początku dwudziestego pierwszego wieku postanowiła zostać aktorką w teatrze.
Niestety nie szło jej tak łatwo, jak mogłoby się wydawać. Nie była osobą idealną, pomimo, że aniołowie zazwyczaj nazywani byli uściśleniem perfekcji i wszystkiego, co dobre. Spoglądając prawdziwe w oczy... była dość słabą aktorką. Nie umiała dopasować się do roli, a z wyrażaniem sztucznych emocji też miała problem.
Kolejny casting okazał się totalną klapą.
Miriel, pomimo odrzucenia przez jury, z optymizmem zeszła ze sceny i podeszła do swoich koleżanek, które pokazały już swoje zdolności. Z pozytywnymi wynikami.
Najbardziej stresowała się jednak Jade, niezwykle piękna i utalentowana młoda kobieta. Miriel nie rozumiała dlaczego to właśnie kogoś takiego pokroju martwił ten występ. W końcu była perfekcyjna. Przecisnęła się przez małą grupkę jej pozostałych przyjaciółek, które uważały Jade za wcielenie bogini. A nie była boginią. Tak naprawdę była jedną z nadnaturalnych istot, które ukrywały się pod ludzką postacią. Była syreną. Ostatnim razem taki fan-club Miriel widziała w starożytnej Grecji, kiedy grupy Greków zbierały się, żeby czcić Afrodytę. Miriel trafiła tam przez przypadek, bo była wtedy na wycieczce.
— Dasz radę, Jade! — zawołała, próbując być wspierającą przyjaciółką i uniosła oba kciuki w górę. — Masz niezwykły potencjał. Zdasz ten casting bez problemu.
Jade spojrzała na nią zielonymi oczami, które podkreślone były przez czarne kreski. Miriel nigdy nie rozumiała makijażu.
— Dziękuję, moja droga — odparła bez emocji. Wyciągnęła lusterko i postanowiła poprawić pomalowane usta. — Miriel, pomadka — wystawiła dłoń.
Anielica sięgnęła do kieszeni swojej kremowej marynarki, a następnie chwyciła obiekt i podała kobiecie. Miriel patrzyła w adoracji, jak nakłada kolejną warstwę koloru. Przez wieki próbowała znaleźć osoby, które by się z nią zaprzyjaźniły, gdyż była dość ekstrawertyczna i potrzebowała przyjaciół do rozmawiania nawet o najbardziej głupich rzeczach, jednak każdy człowiek uważał ją za zbyt dziwną. Uczęszczając na zajęcia teatralne, to właśnie w tym miejscu poznała Jade, która postanowiła przygarnąć ją do obszernej grupy. Co prawda po to, żeby ją wykorzystywać przez dobroć i naiwność, ale Miriel wcale tego nie zauważała.
— Jade Zimmerman! — rozległ się głos jury.
Grupa dziewczyn zaczęła piszczeć, a Miriel zaklaskała w podekscytowaniu.
Wezwana ruszyła po schodkach i weszła na drewnianą scenę. Uśmiechnęła się nienagannie, puszczając subtelnie oczko męskiej części jury, a następnie zaczęła recytować fragmenty tekstu należącego do Ofelii z "Hamleta" Szekspira.
Zrobiła to pięknie, jednak rudowłosa kobieta nie była pod wrażeniem. Według niej, Jade powinna mieć delikatniejsze rysy twarzy do tej roli. Syrena postanowiła więc użyć swojego czarującego głosu, żeby ułatwić sobie pracę.
— Jeszcze coś zaśpiewam — powiedziała słodko i uśmiechnęła się jadowicie do kobiety.
Wtedy otworzyła usta, z których zaczęła wydobywać się najsłodsza i najpiękniejsza melodia, jaką którykolwiek z ludzi przebywających w teatrze słyszał. Miriel nie zwróciła jednak na nią kompletnie uwagi.
Kiedy Jade skończyła, rozległo się ciche klaskanie. Była to rudowłosa jurorka, której z twarzy leciały łzy wzruszenia. Wkrótce dołączyli także pozostali jurorzy, a także przyjaciółki uczestniczki. Anielica wraz z nimi dołączyła do klaskania, gdyż była naprawdę pod wrażeniem. Zresztą musiała wspierać swoją przyjaciółkę.
Gdy dostała zezwolenie na wystąpienie, zeszła ze sceny cała w skowronkach. Piszcząca grupa dziewczyn wraz z Miriel od razu do niej podbiegła.
— Jade, dziewczynoo, tyy! To było coś... nawet nie umiem tego opisać, tyy! — mówiła przejęta Monica, która miała problemy z formowaniem długich zdań. Najlepiej wychodziło jej pisanie SMS-ów.
— Laska, ty to jesteś — roześmiała się Emily. — Za-je-bista!
— Cudowna! — dodała Chloe oczarowana, próbując bardziej pokazać swoją adorację wobec najlepszej przyjaciółki.
— Mówiłam, że ci się uda — uśmiechnęła się serdecznie Miriel. — To co? Może pójdziemy to gdzieś uczcić?
— Dobry pomysł, ty! — odparła Monica, nie spuszczając oczu z Jade. — Jak myślisz, nasza gwiazdo, ty?
Każda zdawała się zapomnieć o tym, że one także wygrały. Teraz liczyła się tylko wygrana najwspanialszej aktorki na świecie. Królowej.
Syrena westchnęła teatralnie, przyłożyła palec wskazujący z długim tipsem do policzka w zastanowieniu, a po namyśle kiwnęła głową.
— Dobrze. Chodźmy do klubu.
Miriel jeszcze nie była z nikim w tym miejscu, dlatego na jej twarzy od razu pojawiło się wyraźne podekscytowanie. Nie miało znaczenia to, że nie dostała się do jej ulubionej pracy, ale to, iż miała grupę przyjaciółek, z którymi mogła spędzać czas.
— Wow, jeszcze nigdy nie byłam w klubie! — roześmiała się wesoło. — Chodźmy!
Przyjaciółki zamilkły i odsunęły się trochę od anielicy.
Jade spojrzała na nie kłopotliwie, a te zachichotały złośliwie. Syrena syknęła przez zęby, patrząc na Miriel z obrzydzeniem od stóp do głowy. Z twarzy anielicy zniknął uśmiech.
— Ee... No tak jakby — Jade prychnęła, próbując powstrzymać śmiech. — Jesteś przegrywem, Miriel.
Blondynka nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Uśmiechnęła się w panice, łapiąc za kark. Patrzyła na śmiejące się dziewczyny, które znała przez miesiąc. Nie wydawały się jej już tak sympatyczne, jak wcześniej.
— O-o czym ty mówisz, Jade? Przecież się przyjaźnimy! — wciąż zachowywała optymizm. Może tak naprawdę po prostu sobie żartowały, a może to koszmar, z którego niedługo miała się obudzić. Wciąż się uśmiechała.
— Nie przyjaźnię się z przegrywami — zakpiła czarnowłosa, a mały cień uśmiechu przeistoczył się w ten widoczny i szeroki. Takiego typu, co należał do najwredniejszej syreny. — Zwłaszcza tymi dziwnymi.
— Ale... — Miriel czuła się w tym momencie zdradzona. Czy robiła coś źle? Starała się być tylko dobrą, wspierającą przyjaciółką. — Ale przecież przygarnęłaś mnie do swojej paczki, nie rozumiem.
— O właśnie — Jade podeszła do niej i dźgnęła ją końcówką ostrego tipsa w czoło. — Z tępymi też nie.
Następnie machnęła w tył swoimi długimi i lśniącymi włosami, ruszając z gracją do wyjścia. Podążyły za nią przyjaciółki, które mijając Miriel chichotały cicho, szturchając ją "przypadkowo".
Co anielica zrobiła źle? Może rzeczywiście zachowywała się zbyt dziwnie. Może to była jej wina, że nie znała aż tak dobrze ludzkiego zachowania, aby się przypasować. Może tak naprawdę Jade nie mówiła poważnie. Pozostałe dziewczyny chichotały, to oznacza, że był to pewnie żart. W końcu ludzie nie byli tacy złośliwi prawda? Nie dzieci Boga, który stworzył na swoje podobieństwo.
Jak się okazało, pomimo wieków między ludźmi, Miriel nigdy nie była PRZY ludziach. Nie miała zielonego pojęcia o tym, że niektórzy potrafili być naprawdę okrutni dla siebie nawzajem. A ona tylko chciała przyjaciół.
Miriel roześmiała się, szczerze rozbawiona i pomachała im przy wyjściu.
— Ale mnie nabrałyście! To było dobre! To co, zobaczymy się później? Tak? Może mnie odwiedzicie jutro? Możemy wypić herbatę i porozma-
Nie dokończyła, gdyż grupka jej nie-przyjaciółek z trzaskiem zamknęła drzwi wyjściowe od teatru. Anielica pozostała optymistyczna pomimo, że właśnie jej jedyne koleżanki z których była dumna, odeszły od niej zdecydowanie na zawsze, ponownie zostawiając ją samą.
Miriel nie była w żadnym stopniu głupia. Gdzieś wewnątrz wiedziała o tym, co tak naprawdę się stało. Prawda była jednak zbyt bolesna, żeby stawić z nią czoła, a chciała być zawsze jak najradośniejsza po to, by uśmiechem zarażać innych ludzi.
Westchnęła głęboko i stała przez chwilę w miejscu, obserwując drewniane drzwi, gdy nagle z jej kieszeni rozległa się krótka melodyjka. Anielica wyjęła mały telefon, a następnie przeczytała wiadomość, która całkowicie ją zszokowała:
"Dzień dobry Miriel, tutaj pani Moore z piętra niżej.
Znałaś może Caroline? Przykro mi to tak oznajmić, ale właśnie oglądam z daleka, jak zabierają jej ciało z Washington St 5. Chyba byłaś parę razy u niej w domu, prawda? Oj, nie chciałabyś jej teraz zobaczyć. Wygląda okropnie. W każdym razie, pomyślałam po prostu, że zechcesz wiedzieć."
Caroline Caulfield. Dziewczyna, której Miriel pomagała w lekcjach języka angielskiego — nie żyła.
Ten dzień zdecydowanie nie należał do listy ulubionych dni Miriel.
I pomimo, że nie lubiła wszystkiego, co związanego ze złem tego świata, anielica ruszyła prędko w stronę drzwi wyjściowych, aby pójść na Washington St pięć i sama osobiście przyjrzeć się dramatycznej scenie. W głębi duszy to chodziło po prostu o to, że chciała oderwać się od przejmujących myśli, iż znowu była kompletnie sama.
✟
ASHER
Można by zacząć przedstawiać demona Ashera Stone'a na wiele sposobów. Zawsze trzeba było jednak pamiętać o tym, że obowiązkowe jest zaznaczenie tego, jak bardzo antyspołeczny i pasywnie nastawiony do świata zewnętrznego on był.
Jasne, piekło to było coś. Ciągła praca, poczucie przynależności gdzieś, świadomość tego, że wypełnia się swój obowiązek. Asher nie ukrywał, że do tej pory wstydził się przyznać, dlaczego właściwie został stamtąd wyrzucony. Nie było to wcale tak dawno, na Ziemi zaczynał się dopiero co dwudziesty wiek, a do pierwszej krwawej wojny zostało jeszcze dobre kilkanaście lat. Próbował wtedy czegoś, co wcześniej wydawało mu się dość żmudną i mało ciekawą pracą, ale kiedy już zaczął ją wykonywać, zadziwiająco szybko się w niej odnalazł.
Problem w tym, że przez wiele lat w ogóle nie widział, jak wielki błąd popełnia. Mianowicie zadaniem Ashera było zawieranie paktów ze zdesperowanymi ludźmi, którzy byli gotowi sprzedać swoją duszę piekłu za naprawdę drobną przysługę. Warunek był jeden: Demon miał prawo przyjść po nich dopiero dziesięć lat po zawarciu paktu.
To niecierpliwość i buta zgubiły Ashera, który zabierał dusze do piekła o wiele za wcześnie. Oczywiście, było to zupełnie bez sensu. Wtedy pakt tracił na wartości, a dusza człowieka szła do nieba. Przez tyle lat robił królowi demonów niedźwiedzią przysługę. Tamten nie pozostawił go bezkarnego, o nie. Posłał za nieszczęsnym Asherem psy gończe, który miały za zadanie rozszarpać mu gardło gdy tylko go dopadną. W panice Stone ukrył się w głębi Ziemi, licząc, że jeśli pozbędzie się swojej aury to będzie wśród wszystkich uchodzić za normalnego mężczyznę, mieszkającego w zimnej i ciasnej kawalerce gdzieś w Nowym Jorku. Los chyba się nad nim zwyczajnie zlitował. Do tej pory Asher był wśród społeczeństwa nikim innym jak ponurym prywatnym detektywem, który z domu wychodził tylko po paczkę papierosów do kiosku, albo żeby zbadać sprawę swojego klienta.
Nie inaczej było teraz. Leżąc na obskurnej kanapie ze wzrokiem wpatrzonym w sufit i wypalającym się Marlboro w ustach, zastanawiał się czemu właściwie tak rozpaczliwie przeciągał swoją egzystencję o kolejny wiek, zamiast oddać się po prostu w ręce swojego króla i mieć to wszystko z głowy.
— Ktokolwiek stoi teraz przed moimi drzwiami, niech w końcu zdecyduje się zapukać lub zwyczajnie wejść, bo świadomość tego, że będzie sterczał tam cały dzień, przyprawia mnie o migrenę — krzyknął poirytowany, gdy po raz kolejny do jego uszu dotarł dźwięk uderzenia ludzkiego serca, które wyraźnie znajdowało się pod jego mieszkaniem już od dobrych pięciu minut i do tej pory nie zamierzało się ruszyć.
— Przepraszam, nie chciałem pana zdenerwować — nieznajomy głos odezwał się nieśmiało, gdy jego właściciel znalazł się już w mieszkaniu Ashera. Było słychać, że jest zdziwiony tym, że detektyw poznał, iż stoi pod jego drzwiami, ale postanowił nie zagłębiać się w ten temat i po prostu przeszedł do salonu oczekując znaleźć tam Ashera. Udało mu się. — Pan to Asher Stone?
— Jeśli wchodzi się do czyjegoś mieszkania, to raczej się wie kto w nim mieszka — demon posłał mu chłodne spojrzenie wstając z kanapy, na co nieznajomy mężczyzna tylko uśmiechnął się nerwowo. — A pan może się przedstawić z łaski swojej?
— Ach tak, Jeremy Evans, jestem chłopakiem Kale'a Goldfingera. — Wyciągnął dłoń z uśmiechem, ale Asher jej nie przyjął, więc prędko ją cofnął.
Partner Goldfingera, czyżby? Detektyw oczywiście znał Kale'a, był on właścicielem kiosku, do którego chodził codziennie po tytoń i ewentualnie New York Post. Wymieniali czasem krótkie rozmowy, to stało się ich zwyczajem. Bonus, Kale doskonale wiedział, kim Asher był naprawdę. Przyłapał go kiedyś na zagapieniu się i wejściu pod ciężarówkę, a następnie wstaniu oraz pójściu przed siebie jak gdyby nigdy nic. Potem Asher nawet nie próbował się przy nim ukrywać, wygadał mu wszystko z nudów. Dlaczego się przed nim nie ukrywał, skoro większość istot nadnaturalnych kryje swoją prawdziwą naturę przed ludźmi? Ponieważ Kale nie stanowił większego zagrożenia i wcale nie dlatego, że to taki był z niego porządny obywatel.
Kale Goldfinger był od wielu lat narkomanem i każdy go znał, wiedział, że nie należy nigdy do końca wierzyć w jego opowieści. Do tej pory Asher pamięta jak właściciel kiosku wybiegł kiedyś na ulicę w samych bokserkach i zaczął wrzeszczeć na całe gardło, że świat się kończy i jutro całą kulę ziemską zaleje masa zupy pomidorowej, która zatopi ludzkość. Demon uśmiechnął się nawet leciutko na to wspomnienie.
Tak, Kale nie stwarzał dla niego żadnego zagrożenia. Gdyby kiedyś postanowił zacząć rozpowiadać wszystkim o tym, że Asher Stone to tak naprawę czarci pomiot wygnany z piekła, ludzie z pewnością przyjęliby to na porządku dziennym i jak zwykle poklepali go po plecach mówiąc "Kale, ależ oczywiście, że tak jest. No a teraz zmykaj do siebie, my się tym zajmiemy."
Teraz jednak przed sobą nie miał nieszkodliwego Goldfingera, a najwyraźniej jego chłopaka, który wydawał się dużo bardziej zadbany. Asher nie wiedział ile ten człowiek wie oraz na ile może sobie przy nim pozwolić i właśnie to niezmiernie go frustrowało.
— Co pana do mnie sprowadza, panie Evans? — detektyw odruchowo sięgnął dłońmi aby poprawić swój krawat, zupełnie zapominając, że akurat go na sobie nie ma. Odchrząknął więc tylko rzeczowo lekko zażenowany.
— Właściwie to gdyby Kale byłby w, hmm, lepszym stanie-
— Powiedz po prostu, że znowu się naćpał.
— ...gdyby Kale akurat nie był naćpany, to z pewnością to on by do pana przyszedł. Widzi pan, Kale był jednym z pierwszych świadków wczorajszego...morderstwa. — Jeremy powiedział ostatnie słowo z lekko drżącym głosem, a Asher uniósł brew. Och, to zaczynało się robić interesujące.
— Morderstwa? Może mi pan opowiedzieć coś więcej?
— Jeśli mnie pamięć nie myli, adres to Washington St. pięć. Ofiara została zidentyfikowana jako Caroline Caulfield, ale, dobry Boże — Evans wzdrygnął się — można tylko współczuć Kale'owi i innym ludziom, którzy ją znaleźli ponieważ...
Jeremy mówił dalej, zapewne opowiadał Asherowi właśnie o tym w jaki sposób ofiara została zabita oraz że przyda się pomoc detektywa, nawet jeśli policja i wyższe służby już się tym zajęły. Demon jednak zatrzymał się myślami w jednym konkretnym miejscu wypowiedzi mężczyzny.
Caroline Caulfield.
Może i był antyspołecznym ponurakiem odizolowanym od świata, ale znał imię i nazwisko każdej nadnaturalnej istoty w tej okolicy. A Caroline Caulfield się do tych imion i nazwisk zaliczało. Nie miał jednak pojęcia kto mógł ją zamordować, ponieważ młoda selkie nie miała zbyt wielu wrogów, wręcz przeciwnie, była bezkonfliktowa i zawsze życzliwa. Gorsza była jednak jeszcze jedna myśl i pytanie, które wraz z nią się nasuwało.
Kto odważył się zamordować magiczne istnienie a przy tym wyjść niezauważonym bez szwanku?
— Panie Stone? Czy pan w ogóle mnie słucha?
— Jaki adres? Washington St. pięć?
— Tak, ale-
Zanim Jeremy zdążył dokończyć, Ashera już nie było w mieszkaniu. Wchodził do innej żółtej taksówki, zapalając w niej kolejnego papierosa mimo protestów kierowcy.
Caroline Caulfield, Washington St. pięć. Tylko to chodziło mu teraz po głowie.
To będzie ciekawe śledztwo. Z pewnością inne od wszystkich, które przeprowadził w ciągu tych stu piętnastu lat. Kto wie, może wreszcie poczuje, że życie faktycznie ma do zaoferowania coś więcej niż tytoń i ciemne ściany otaczające go każdego dnia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top