53. Tanfang
Daniel
– Przyszedłeś – stwierdziłem zaskoczony i zrobiłem ci miejsce obok siebie.
Wziąłem do ręki paczkę fajek i poczęstowałem cię papierosem z nielegalnego przemytu. Już dawno skończyła nam się wymówka, że nie mamy pieniędzy, że przecież jesteśmy tylko biednymi nastolatkami uzależnionymi od tego główna. Jednak te konkretne mają smak nostalgii. Uśmiechnąłeś się i poczęstowałeś. Wyjąłeś zapalniczkę. Podpaliłeś swojego i nachyliłeś się do mnie, wiedząc, że lubię podpalać peta o peta.
– Chciałeś porozmawiać – odezwałeś się w końcu, wypuszczając w przestrzeń obłok dymu.
Pokiwałem głową i zacisnąłem palce na nogawkach spodni. Niebo zaczęło jaśnieć. Zaraz miało miało nadejść słońce. Tak rzadko oglądaliśmy wschody słońca... kochaliśmy spać w swoich ramionach i wstawać tak późno jak to możliwe, wylegując się w łóżku do ostatniego momentu. Ciesząc się swoją bliskością i ciepłem.
Świat budził się do życia, a w raz nim delikatne podmuchy wiatru. To będzie dobry dzień na skoczni.
– Tęsknię za tobą – wyznałem szczerze, odgarniając blond pasma z czoła.
Spojrzałeś na mnie, tym swoim wiecznie zamyślonym wzrokiem i powoli pokiwałeś głową.
– Ja za tobą też – odpowiedziałeś i przekręciłeś obrączkę na palcu.
Prychnęliśmy w tym samym momencie.
– To był błąd, Daniel – powiedziałeś cichym, spokojnym głosem – wiem to teraz, ale wtedy... wszystko malowały mi się w pięknych barwach.
Uśmiechnąłem się szeroko. To właśnie to zdanie, tak bardzo chciałem usłyszeć od dawna. Od momentu, kiedy stałem i patrzyłem, jak nakładasz obrączkę na palec Halvora, jak patrzysz na niego z miłością. Tak jak na mnie, dawno, dawno temu.
Nachyliłeś się nade mną. Twoje wargi zetknęły się z moimi. Naprawdę czułem twoje perfumy, dotyk, smak twoich ust. Tak spragniony twojego ciała. Ale nie potrafiłem się ruszyć. Bałem się, cały się trząsłem, że zaraz znikniesz. Tak pięknie rzeczy nie mogły dziać się w moim życiu naprawdę. Skarciłem się za to w myślach. Powinienem cieszyć się chwilą, a nie roztrząsać rzeczywistość tego zbliżenia.
Odsunąłeś się trochę ode mnie. Jaśniało coraz bardziej. Ty jaśniałeś. Dotknąłeś dłonią mojej twarzy. Uśmiechnąłeś się słodko.
– Tak może być już zawsze, nie budź się Danielu – poprosiłeś.
W końcu rozpoczął się wschód słońca.
Johann
– Johann, Johann – poczułem, jak czyjaś dłoń szarpie moje ramię.
Niechętnie, rozczarowany otworzyłem oczy. Przed chwilą sam kazałem ci się nie budzić.
Unoszę głowę. Zaspany patrzę, na Mariusa stojącego nade mną. On głową wskazuje na ciebie. A raczej na twoje bezwładne ciało. Nieco zawstydzony puszczam rękę, która musiałem złapać przez sen. Przecież czuwałem nad tobą tylko jako kumpel z drużyny.
Dla ciebie to i tak chyba było bez różnicy, bo od kilku dni byłeś w śpiączce. Nieruchomy i nieobecny. Na granicy śmierci i życia, ale... na twojej twarzy pojawia się coś na kształt grymasu, twoje palce... ruszają się nieznacznie.
– Pobiegnę po lekarza – oznajmia Marius.
***
Czekamy. Lekarze cię badają. Szykują do wybudzenia. Drżymy wszyscy o ciebie. Przyjechał nawet Halvor, co prawda głównie po to, aby namówić mnie chociaż na chwilę normalnego snu, ale zawsze. Część mnie jest mu wdzięczna za próbę przywołania do funkcjonowania w normalnym świecie, ale tak naprawdę pragnę tylko wrócić do przerwanego gwałtownie snu. Byliśmy tam ze sobą tak blisko...
– Johann, spokojnie, Daniel miał ciężki wypadek, to że już się wybudza... musisz dać mu czas – uśmiecha się smutno Halvor.
Odtrącam go. Za mocno i zbyt gwałtownie. On tylko smutnie kiwa głową.
– Powinienem się domyślić – oznajmia Granerud, a ja nie mam siły wyprowadzać go z błędu.
To niemożliwe, że nawet w śpiączce tak silnie oddziałujesz na moje życie. Nienawidzę cię za to.
***
Mijają dni. W końcu musimy ze sobą porozmawiać. Lekarze pozwalają na krótką rozmowę. Uśmiechasz się tak szeroko na mój widok.
– Kiedy byłem w śpiączce, przyszedłeś do mnie. Siedzieliśmy na trawie przed wschodem słońca i... - zaczynasz tak bardzo bez ładu i składu,
Wzdycham i przerywam ci.
– Śniło mi się to samo – oznajmiam – nie wiem jak, dlaczego, ale... Danny, to niemożliwe. Ani ty, ani ja nie potrafimy zapomnieć. Teraz nie mogę porwać cię w ramiona, przytulić i całować. Jak bardzo bym cię nie pożądał... Nie potrafię być z tobą.
– Ale... – patrzysz na mnie oczami pełnymi bólu.
– Za bardzo żyjesz przeszłością – kręcę głową, gdy widzę, że próbujesz się ruszyć – i gdy upadałeś na Letalnicy, też tak było, prawda? Był z tobą podczas tego lotu?
– Jak możesz? – widzę łzy w twoich oczach – Hakon... on mi zawsze pomagał podczas lotu...
– No właśnie – nie staram się hamować łez cieknących po policzkach – pomagał... będzie pomagać. A ja nie mogę się dzielić ukochaną osobą z... wiecznie żywym w jego umyśle nieboszczykiem.
Wiem, że ranię cię tymi słowami. Po raz kolejny zadaję ból. Ale ty też mi go zadałeś. Wiele, wiele razy. Nie możemy być razem. Chociaż byśmy śnili synchronicznie...
Tak, byłam ostatnio na Nexcie. Tak. Po raz etny do tego nawiązuję. Kocham ten musical.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top