chapter seven


Aura wiedziała, że jej znajomość z June nie mogła się skończyć tylko i wyłącznie na wspólnie przeżytych wydarzeniach w Madripoor. Nowo poznana dziewczyna była jej kompletnym przeciwieństwem, a mimo tego czuła, że dogaduje się z nią o wiele lepiej, niż z własną przyjaciółką. Może chodziło o to, że June nie miała na karku męża i dziecka i była całkowicie wyzwolona i niezależna? Aura jej tego zazdrościła, tak samo jak jej walecznych zdolności.

Ale nic nie zmieniło tego, że przez całą drogę do kryjówki Sharon gadały, jak szalone o wszystkich najnowszych filmach, serialach, a przede wszystkim przystojnych aktorach. June poleciła jej kilka produkcji wartych obejrzenia, które pojawiły się w trakcie Blipu, a Aura przypomniała o nieco starszych klasykach, które do tej pory nie mogły wyjść jej z głowy. Obie były tak zajęte swoją rozmową, że żadna nie zwracała uwagi na pozostałą czwórkę, a gdy Sam próbował wtrącić się do ich konwersacji, nawet nie zareagowały. Było tak jakby w ciemnej, czarnej limuzynie znajdywały się tylko we dwie, a cały świat przestał wokół nich istnieć.

Uspokoiły się dopiero wtedy, gdy Sharon zaprowadziła wszystkich do wyjątkowo przyjemnego wnętrza, jak na tę część Madripoor i rozdała im wszystkim drinki. Aura nie wiedziała do końca, co znajduje się w jej szklance, obstawiała, że była to whisky albo brandy i zanim wzięła mały łyk, przyciągnęła szklankę do nosa i powąchała. June za to nie miała żadnych oporów i wychyliła alkohol za jednym razem, w towarzystwie wyjątkowo zrezygnowanych lub zaskoczonych spojrzeń.

— Masz zamiar to pić? — Zapytała szatynka, wskazując palcem na prawie nietknięty drink Aury. Bryant nie zdążyła odpowiedzieć, gdy June wyrwała szklankę z rąk dziewczyny i wychyliła drugiego drinka równie szybko, co pierwszego. Później uniosła rękę do góry i wyjrzała za Aurę, gdzie po drugiej stronie stała Sharon. — Hej, Carter! Masz więcej tego napoju bogów?

— Tak, ale nie dla ciebie — odpowiedziała Sharon poważnie, ale chwyciła za szyjkę butelki z alkoholem i wyciągnęła ją w stronę drugiej dziewczyny. — Nie myśl, że drugi raz cokolwiek ci podam. Mam dziś dzień dobroci dla zwierząt, ale dla ciebie już się on wyczerpał.

June parsknęła ze słyszalnym rozbawieniem, ale nie skomentowała. Wyminęła Aurę i niemal w sekundę znalazła się przy starszej kobiecie, wzięła butelkę do swoich rąk i nalała do szklanki podwójną porcję alkoholu, którą tym razem powoli zaczęła sączyć.

— Eh, nigdy nie umiem rozpoznać, czy to szkocka, czy irlandzka — mruknęła June, a Sharon wywróciła oczami, siadając na fotelu obok Barnesa.

— Irlandzka — odpowiedziała ze znużeniem Carter. — Ty w ogóle powinnaś tyle pić?

— Jeśli myślisz, że nie skorzystam z okazji, by wypić naprawdę dobry alkohol, to grubo się mylisz — szatynka wystawiła w jej stronę język, a Aura zaśmiała się na ten widok. Miała wrażenie, że dwie nieznajome jednocześnie się nienawidzą, ale też i lubią. Inaczej cała ich interakcja nie przebiegałaby w ten sposób. — Chiny mogą być kompletnym centrum przemysłowym i mają spoko kulturkę, ale alkohol, to oni mają słaby. Poza tym Xialing ma wyjebane na to, czy nasi klienci piją szkocką, irlandzką, czy burbon. Najszlachetniejszy alkohol, który dostaniesz w Złotych Sztyletach, to bimber z odrobiną coli. Jedyną zaletą jest to, że zawsze wszystkich sponiewiera, a ludzie są odważniejsi w składaniu zakładów. O fajna historyjka! Jeden gościu raz wyłożył swoje pozłacane jądra.

Aura zakrztusiła się powietrzem, które akurat wciągała i niemal od razu cała poczerwieniała. Nie była tylko pewna, czy to z powodu tego, co usłyszała, czy tego, że prawie zaczęła się dusić. Jednak reszta wcale nie była od niej gorsza. Sam prawie opluł się swoim drinkiem, Sharon zamknęła oczy, a Barnes wyglądał tak, jakby chciał dokonać mordu albo na June, albo na sobie. Aura nie potrafiła określić, co było bardziej trafne.

Wtedy też odezwał się Zemo, całkowicie zainteresowany i zaciekawiony poruszanym przez June tematem.

— Możesz wyjaśnić, jak tego dokonał?

June otwierała usta, ale Sharon i Barnes przerwali jej w tym samym momencie.

— Nie!

— Dlaczego? — Wtrąciła się Aura i od razu poczuła na sobie dwa mordercze spojrzenia. Dziewczyna nagle poczuła w sobie jakąś odwagę. Założyła ręce na klatce piersiowej i spojrzała na dwójkę. Chwilę patrzyła na Sharon, aż w końcu jej wzrok spotkał się z tym, który należał do Bucky'ego. Coś wyzywającego było w całej sytuacji i Aura chciała zrobić wszystko, by tylko zagrać mu na nerwach. — Skoro wujek Helmut jest żywo zainteresowany, to powinien otrzymać swoją odpowiedź, prawda? Poza tym to niegrzeczne tak się komuś wtrącać w rozmowę. I ja też chciałabym się dowiedzieć, jak ktoś w ogóle może się zakładać o swoje pozłacane jądra, a co dopiero jak to się stało, że były one pozłacane.

— Dziewczyna w sumie ma trochę racji — stwierdził prosto Sam, a blondynka uśmiechnęła się z zadowoleniem i skinęła głową do mężczyzny. — Właściwie to ja też z chęcią posłucham tej historii.

Aura czuła, że Wilson wydawał się o wiele zabawniejszy, niż udawał. Plus miała wrażenie, że tak jak ona chciał poirytować Barnesa, a to oznaczało, że mogła z nim zawrzeć niemy układ.

— Kompletna banda debili — mruknęła June do siebie po chińsku, ale oprócz niej nikt nie potrafił zrozumieć, co powiedziała. Aura wierzyła jedynie, że było to coś w rodzaju przekleństwa i co lepsze nakręcała się jeszcze bardziej. June wzięła duży łyk whisky i spojrzała na grupę. — Były pozłacane z powodu operacji plastycznej. Nie wiem, gdzie takie wykonują, ale w klubie znajdziecie wyjątkowo osobliwe jednostki. Ale koleś miał fart, bo wygrał zakład. Nie do końca wiem, jak to by z nim było, gdyby przegrał, bo podobno to złoto było warte grube miliony. I uprzedzam pytanie, to nie ja przyjmowałam zakład, tylko ktoś inny. Ten gościu miał chyba robione oględziny i pokazywał certyfikat, czy jakieś tam potwierdzenie, ile to jest warte.

— Wiesz, że to jest kompletnie nieprawdopodobne i niesmaczne? — Odezwała się Sharon, a przy tym miała tak skrzywioną minę i Aura zastanawiała się, czy ta jej już tak nie zostanie.

— Och, oczywiście, że tak — zgodziła się June. — Bo to wszystko było zmyślone. W Sztyletach przyjmujemy tylko pieniądze. A o gościu o pozłacanych jądrach czytałam gdzieś ostatnio w Internecie.

Jeśli wcześniej każdy był co najmniej zaskoczony historyjką, tak teraz w pomieszczeniu zapanowała totalna cisza. June uśmiechała się radośnie i wcale nie ukrywała tego, jak bardzo była zadowolona z tego, że zniszczyła mózgi czwórce dorosłych osób.

Aura nie wytrzymała jako pierwsza. Zaczęła się śmiać tak histerycznie, jak nigdy wcześniej. Dziewczyna nie pamiętała, by kiedykolwiek ktokolwiek rozbawił ją do takiego stopnia jak June. Co najdziwniejsze, po raz pierwszy od swojego powrotu do żywych, naprawdę czuła, że żyje, a nie tylko egzystuje. To było niesamowite uczucie, którym chciała upijać się jak najdłużej. Jednak brak reakcji ze strony pozostałej czwórki, wskazywał na to, że tylko ona była tym wszystkim rozbawiona.

— Ale wy jesteście sztywni — odezwała się June i w ostatniej chwili uchyliła się przed lecącą w jej stronę szklanką z alkoholem. Gdy wyprostowała się, zobaczyła, jak Barnes wstał z kanapy i zaciskał mocno palce u obydwóch rąk. Szatynka westchnęła ostentacyjnie, kompletnie nieprzejęta całą sytuacją. — Takie marnotrawco alkoholu.

— Ty już nic nie mówisz — powiedział złowieszczo Barnes i wskazał palcem na June. Później odwrócił się w stronę blondynki. — A ty pomóż jej z tą raną, bo od utraty krwi gada głupoty.

— Co? — Aura może zabrzmiała wyjątkowo głupio, ale na swoje usprawiedliwienie miała tylko to, że kompletnie nie spodziewała się coś takiego usłyszeć.

— Och, on faktycznie ma rację. Jestem ranna — wyznała June, a Aura spojrzała na nią. Szatynka złapała się za lewe ramię i po chwili w jej dłoniach znalazł się wyjątkowo duży kawałek szkła. — Zee musiał mnie jednak trafić. A to dziad. Odwdzięczę mu się następnym razem.

Bucky posłał znaczące spojrzenie do Aury, a ona jak bardzo nie chciała się go posłuchać, tak wiedziała, że lepiej było, jak pomoże June.

— No już, już, Panie Rób Co Mówię — mruknęła Aura i podeszła do szatynki. — Jak pokażesz mi swoją ranę, to myślę, że mogę ci pomóc ją wyleczyć.

— Nie zabijesz mnie? — Zapytała z rozbawieniem.

— Nie — Aura pokręciła z rozbawieniem głową. — Odwdzięczę się za to, że mnie uratowałaś w klubie.




Aura w pewien sposób cieszyła się, że została sama z June. Ufała jej, czego nie można było powiedzieć o starszej kobiecie. Lepiej było, by nie pokazywała tak otwarcie swoich mocy. Nie miała żadnych pewności, że June tego jakoś nie wykorzysta, ale podświadomie czuła, że nic takiego się nie stanie.

Sharon zaprowadziła ich do łazienki, a później wróciła do trójki mężczyzn. Aura zrozumiała, że Bucky i Sam ją znali, ale jakoś nie zajmowała sobie tym głowy. O czymkolwiek teraz rozmawiali, tak miała w nosie, czy ją w to wtajemniczają, czy nie. Ciągle była wkurzona za to, że ją zostawili samą w klubie.

Chociaż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że dzięki niespodziewanej adrenalinie, po raz pierwszy od wielu tygodni czuła się prawie tak samo, jak przed Thanosem. A przede wszystkim czuła coś więcej niż całodniowe przybicie.

June wrzuciła wyciągnięty odłamek szkła do umywalki, na której natychmiast pojawiły się kropelki jej krwi.

— Ohyda — szatynka wzdrygnęła się, a później spojrzała na drugą dziewczynę. — Mam nadzieję, że jesteś wykwalifikowana w szyciu ran, bo prawdopodobnie tego teraz potrzebuję.

Aura uśmiechnęła się nerwowo.

— Moje umiejętności działają trochę inaczej. Tylko potrzebuję zobaczyć twoją ranę, bo bez tego nawet doświadczony lekarz, by ci nie pomógł.

June zmarszczyła brwi, ale nie zaprotestowała. Ściągnęła swoją kurtkę, wyciągnęła bluzkę ze spodni, a później uniosła ją do góry, tak że mogła wyciągnąć ranną rękę z rękawa. Od razu dało się zauważyć krwawiącą, ale nie groźną ranę na jej ramieniu. June spojrzała na swoją ranną rękę i parsknęła cicho.

— Ja nie wierzę, znowu to samo miejsce.

— Mówisz tak, jakby coś takiego było na porządku dziennym — odpowiedziała Aura i złapała ją za dłoń. Złączyła ich palce ze sobą, odwróciła ich ręce, tak by dłoń June znajdywała na górze, a później nałożyła na nią swoją, drugą wolną. — Często stajesz w czyjejś obronie?

— Raczej rzadko — wyznała szczerze. — Bardziej jestem tą, która sama z chęcią walnie kogoś po mordzie. Ale nie zawsze taka byłam. Blip niektórych zmienił na lepsze, a innych na gorsze. Ja zaliczam się do tej drugiej kategorii.

— Dlaczego, tak uważasz? — Zapytała Aura, obserwując, jak rana drugiej dziewczyny powoli się zasklepia. June chyba w ogóle nie zwracała na to uwagi, ale Bryant stwierdziła, że może to i nawet lepiej. — Jeśli nie chcesz, to nie musisz odpowiadać. Sama należę do tych osób, które magicznie przywrócono do życia. Kiedy tamtego dnia obudziłam się z mojej codziennej drzemki, nagle okazało się, że minęło pięć lat, młodszy brat stał się ode mnie starszy, ojciec nie żyje, a chłopak ożenił się z moją przyjaciółką.

— Przykro mi z powodu ojca. Reszta brzmi paskudnie i nie jestem do końca przekonana kto w ostatecznym rozrachunku miał lepiej. Ci, którzy zostali lub ci, którzy zniknęli.

— Myślę, że każdy miał w jakiś sposób przesrane — stwierdziła blondynka. — Jedni musieli się zmierzyć ze stratą bliskich, a teraz niektórzy mają problem, by w ogóle do siebie dojść po powrocie.

— Dlatego się tutaj znalazłaś? Bo masz problemy... No wiesz... — June nie dokończyła, ale uniosła zdrową rękę na wysokość swojej głowy i puknęła palcem kilka razy o skroń. Aura czuła, że powinna być co najmniej urażona, że była uznawana za chorą mentalnie, ale jedyne, co mogła zrobić, to wesoło się zaśmiać. — Spoko luz, kochana. Nie ty jedna. Gdyby było inaczej, to sama nie ratowałabym mojej własnej matki z rąk gangusów w Madripoor.

— Co?

— Mamci nieźle odwaliło po powrocie — wyjaśniła spokojnie, tak jakby co najmniej rozmawiała z Aurą o pogodzie. — Stwierdziła, że dostała drugą szansę od życia. Rozeszła się z moim ojczymem i wyruszyła w świat. Po drodze wpadając w tysiące kłopotów, z których muszę ją ciągle ratować.

— Brzmi, jak niezła zabawa.

— Powiedzmy — odpowiedziała June. — Z początku to było nawet zabawne, ale z czasem zaczęło mnie to już irytować. Wczoraj wysłałam ją do Stanów z kategorycznym szantażem, że jeśli znowu wpadnie na jakiś szalony pomysł, to żeby zapomniała o tym, że ma córkę.

— Nie za ostro?

— Możliwe — zgodziła się szatynka. — Ale zadziałało. Chyba dotarło do niej, że może szaleć, ale z rozsądkiem. Serio, przez ostatnie miesiące zachowywała się, jak nie ona. Zawsze była odrobinę szajbnięta, bo w końcu po kimś to musiałam odziedziczyć, ale to była już przesada.

Aura uśmiechnęła się, a później puściła rękę drugiej dziewczyny. Po ranie na ramieniu nie było śladu, ani nawet najmniejszej blizny. Zadrapania na twarzy i krwawiąca warga też zostały wyleczone.

— Gotowe. Praktycznie jakby nikt nigdy cię nie dźgnął.

— Co? — June spojrzała na swoją rękę, a później krzyknęła głośno, tak że pozostali na pewno byli w stanie ją usłyszeć. — Zaje-kurwa-biście. Dziewczyno, jak ty to zrobiłaś? Proszę, nie mów mi, że jesteś jakimś tajemniczym Avengersem, o którym nic nie wiedziałam.

— Nie — blondynka pokręciła głową z rozbawieniem. — Moja mama, będąc ze mną w ciąży, była wystawiona na promieniowanie broni biologicznej. Musiało to coś zmienić w moim kodzie genetycznym, bo potrafię wyleczyć czyjeś rany.

— Nic z tego nie zrozumiałam, ale czuję się podekscytowana! To lepsze niż moje kung-fu.

— Twoje kung-fu uratowało nas w klubie — odparła pewnie Aura. — I muszę powiedzieć, że wtedy to ja byłam pod cholernym wrażeniem. Ja jedyne, co potrafiłabym zrobić, to kopnąć tego typa w krocze.

— To już zawsze coś, Aura — June puściła do niej oczko i z powrotem założyła na siebie bluzkę. — Jak będziesz chciała, to mogę ci pokazać kilka chwytów. Nie zostaniesz mistrzynią w ciągu kilku godzin, ale kilka trików zawsze się przyda w samoobronie.

Aura nie odpowiedziała, gdy w przejściu do łazienki pokazał się Sam. Mężczyzna zapukał do drzwi, dając im znak, że przestały być same.

— Skończyłyście? — Zapytał, przeskakując wzrokiem to z jednej, to na drugą. Aura skinęła głową. — Cudownie, bo zajmujecie tę łazienkę od godziny i ludzie też chcą z niej skorzystać.

— Wiesz, że wystarczyło ładnie poprosić? — Odparła Aura, zakładając ręce na klatce piersiowej. — To nie tak, że sami nas tutaj nie wysłaliście, bo pewnie uznaliście, że lepiej nie omawiać niczego przy „dzieciach".

Blondynka zrobiła ruch palcami w powietrzu, imitując cudzysłowie, a June zagwizdała cicho. Wilson zachichotał szczerze rozbawiony.

— Po pierwsze, to Barnes was tutaj wysłał, a nie ja — powiedział Sam. — Po drugie uważam, że to było całkowicie bezcelowe skoro i tak tutaj jesteście. I po trzecie wynoście się stąd, bo chcę skorzystać z łazienki.

— Ale po co? — Odezwała się June, wcześniej wymieniając znaczące spojrzenie z Aurą. Ewidentnie sobie żartowały z Wilsona. — Tutaj jest o wiele przyjemniej, niż w salonie z całą bandą staruszków, bez urazy.

— Jak chcecie oglądać, jak się załatwiam, to proszę bardzo.

Aura poczerwieniała na twarzy, a June oparła się wygodniej o umywalkę i posłała wyzywające spojrzenie do Wilsona.

— Może być zabawnie. Nie krępuj się.

— Boże, co z tobą nie tak? — Parsknął mężczyzna, ale mimo dziwnej sytuacji, w jakiej się znalazła cała trójka, wyglądał na o wiele bardziej rozbawionego, niż pozostali w salonie.

— Prawdopodobnie wszystko — szatynka wzruszyła ramionami, a później dała się wyciągnąć Aurze z łazienki. Ale zanim całkowicie znalazła się w drugim pomieszczeniu, odwróciła się i uśmiechnęła niewinnie do mężczyzny. — Tylko się nie utop, panie Falcon.

Wilson szybko zamknął drzwi do łazienki. Aura zaśmiała się wesoło, a June do niej natychmiast dołączyła. 


⸻ 

ja naprawdę nie wiem, co tutaj się odwaliło XD

ale nie przeszkadza mi to

taka właśnie będzie June 

szajbnięta do granic możliwości

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top