18. problem

Choć słońce już dawno wstało, a z nim obudził się cały zamek, Wanda nie miała zamiaru jeszcze wstawać.

Powieki wydawały się wyjątkowo ciężkie, a jej brakowało energii by je podnosić. Wtuliła się więc z powrotem w poduszkę, mrucząc cicho, mając nadzieję że sen znów nadejdzie.

Niestety tak się nie stało. Przez około godzinę przewracała się z boku na bok, próbując odpłynąć do sennej krainy, ale nie potrafiła. W końcu dała sobie spokój.  

Powoli wygrzebała się z wygodnego posłania i przecierając leniwie oczy, ruszyła do łazienki.

— Jasna cholera — przeklęła, gdy uderzyła się małym palcem u stopy w kant łóżka.

Już wtedy przeczuwała, że ten dzień minie wyjątkowo beznadziejnie. Humor jej nie dopisywał, palec bolał, a jej włosy żyły własnym życiem.

Do tego jeszcze dochodziła dziwna sytuacja z wczoraj. Wolałaby zupełnie zapomnieć o tym, co się stało, ale niestety, wymazywanie własnych wspomnień nie należało do jej nadludzkich umiejętności.

Przebrała się w luźną sukienkę i po przemyciu twarzy wodą znów wróciła do łóżka, bez chęci do robienia czegokolwiek innego.

Leżała dłuższy czas, rozmyślając o wszystkim. O Paryżu, o błędach przeszłości, o tym, co właściwie tutaj robi. Na takich refleksjach czas leciał wyjątkowo szybko.

Ciągle wracała myślami do poprzedniego wieczora. Czy postąpiła właściwie, dając się porwać emocjom i uciekając z przyjęcia? Goście czy Odyn z pewnością nie byli zadowoleni z takiego obrotu spraw. Może trochę przesadziła? Jedno głupie zdanie nie powinno było jej wyprowadzić z równowagi. A jednak.

Po prostu nie mogła dopuścić do siebie niedorzecznego pomysłu o ślubie. Nie planowała kiedykolwiek wychodzić za mąż, a co dopiero w Asgardzie, za boga podstępów i kłamstw. Mimo to jej obecna pozycja zmierzała właśnie w tym kierunku, a ona nie wiedziała co ma z tym zrobić. Miała w głowie ogromny mętlik.

Wyszła na balkon. Świeże powietrze smakowało jak wybawienie i wolność.

Rozejrzała się wokoło. Mogła być może trzynasta, czternasta godzina, bo słońce mocno prażyło, a Dożynki trwały w najlepsze. Muzykę słyszała doskonale, a zapach kiełbasy i chleba docierał aż tutaj.

Wytężyła wzrok, by zobaczyć biesiadę dokładniej. Na głównym rynku mieszkańców zabawiał jakiś komik, a kilkanaście metrów dalej kilkanaście par tańczyło coś na kształt tańca belgijskiego, Chapelloise.

Sięgnęła do kieszeni, gdzie znalazła swój telefon z pięcioma procentami baterii. Musiała się zatem streszczać.

Wybrała numer, czekając ze wstrzymanym oddechem. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak. Mógł nie odebrać. Mógł zgubić komórkę. Mógł nie odczytać połączenia nawiązanego z innej planety.

— Halo?

Słysząc w słuchawce jego głos, odetchnęła z ulgą.

— Stephen, cześć. Słuchaj, pewnie jesteś zajęty, więc mam tylko krótkie pytanie... — wytłumaczyła pospiesznie, chodząc w kółko.

— Słucham cię zatem.

Nie musiała mu się tłumaczyć. Stephen wszystko rozumiał. Choćby mówiła zagadkami, on by zrozumiał. I tym razem wolała nie zdradzać mu szczegółów, tylko przedstawić ogół.

— Wpakowałam się w niezłe bagno — przyznała — Jedna rzecz, którą powinnam była zdusić w zarodku teraz daje mi w kość... co mam robić?

Strange przez chwilę się nie odzywał.

— Podążaj za swoją intuicją. Pamiętaj o...

W tym momencie komórka wydała z siebie przeciągły sygnał, ostentacyjnie się wyłączając.

Czarodziejka nie usłyszała rady przyjaciela do końca, więc to, co zdążyła się od niego dowiedzieć, musiało jej wystarczyć.

Podążaj za intuicją.

Wcześniej wyrzucając irytujące urządzenie przez balkon, wróciła wzrokiem do Dożynek. Nie obserwowała ich dosłownie chwilę, a teraz atmosfera zupełnie się zmieniła.

Muzyka ucichła, ludzie przestali tańczyć, a z jednej z budek zaczął wydobywać się dym. Coś było nie tak.

— Wando? — w drzwiach pojawiła się zmartwiona Sif. — Chyba mamy problem.

🐍

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top