09. smell of roses

Gdy podążała za jego sylwetką, jej serce biło jak szalone, sama nie wiedziała dlaczego.

— Dokąd idziemy? — odważyła się zapytać. Nie uzyskała jednak żadnej odpowiedzi.

Nie rozmawiali ze sobą, więc miała chwilę na zastanowienie i pobycie we własnych myślach. Zastanawiała się czy to był przypadek, że on znalazł się w tym samym miejscu co ona, dokładnie w momencie gdy była w kropce. Może ją śledził? Po krótkiej zadumie uznała, że chyba jednak wolała nie wiedzieć.

Słońce chowało się za horyzontem, podczas gdy oni szli krętymi uliczkami. Być może specjalnie prowadził ją jakąś dłuższą drogą, by ją zmylić i przytrzymać w niepewności jeszcze przez chwilę. Cóż, udało mu się.

Gdy minęli zabudowania, ich kroki się wyrównały. Szli ramię w ramię, ale o dziwo Maximoff to nie wadziło. Wręcz odwrotnie, dziwna, tajemnicza aura jej towarzysza ją ekscytowała. Zniknęła wcześniejsza obawa i lekkie przerażenie w stosunku do Lokiego.

— Widziałeś gdzieś Thora? — rzuciła mimochodem, chcąc nawiązać jakąś rozmowę. — Straciłam go na placu.

— Gdzieś się szwęda, jak to ma w zwyczaju — odrzekł, wznosząc oczy ku niebu.

Cóż, liczyła że wyjdzie z tego jakaś dłuższa konwersacja, ale najwidoczniej przeliczyła się.

Skoro już tu z nim była, chciała trochę go poznać i odkryć jego prawdziwe intencje, ale on skutecznie jej to uniemożliwiał. Miała wrażenie, ba, była wręcz pewna, że się z nią droczy. Póki co nie mogła nic z tym zrobić.

Nie spostrzegła nawet, że znów znaleźli się pod zamkiem. Na tle pięknego, kolorowego zachodu słońca prezentował się niezwykle okazale, musiała to przyznać.

Weszli po szerokich schodach, lecz tym razem nie skierowali się do środka. Loki skręcił w lewo przed drzwiami pałacu, idąc dalej w głąb, wzdłuż ścian zewnętrznych.

Chwila marszu wystarczyła, by jej oczom ukazał się ogród. Mogła się spodziewać, że król ma takie coś, ale jakoś po prostu nie pasowało to do charakteru Laufeysona, a co za tym idzie, jego rodziny.

— Wow — wykrztusiła, nawet nie zdając sobie sprawy, że powiedziała to na głos. Poczuła na sobie czujne spojrzenie swojego towarzysza.

Ogród był sporych rozmiarów. Różnokolorowe kwiaty rosły gdzie popadnie, a krzaki, ustawione w jednej linii, były idealnie przycięte. Dodatkowo wokół roztaczała się przyjemna, delikatna woń. Z pewnością pachniał tak jeden z odmian rosnących tutaj roślin. 

— Tędy — pokierował ją bożek, wskazując jej boczną ścieżkę.

Przepuścił ją przodem, a jego dłoń na krótką chwilę znalazła się na jej talii. Wanda w duchu dziękowała niebiosom, że nie mógł zauważyć jej zaskoczonej miny.

Ani poczuć tego dziwnego, palącego uczucia w miejscu w którym przed sekundą znajdowała się jego ręka.

— Wielkie nieba — szepnęła sama do siebie. Dlaczego najmiejszy jego dotyk wywoływał u niej taką burzę emocji?

— Usiądź.

Zajęli miejsce na ławce tuż pod rozległym drzewkiem o niespotykanych owocach. Kobieta specjalnie odsunęła się nieco i założyła ręce na piersiach. Nie mogła dać po sobie nic poznać.

— Tęsknisz za Paryżem?

Nie spodziewała się takiego pytania. Nie musiała jednak zastanawiać się zbytnio nad odpowiedzią.

— Niespecjalnie.

— Dlaczego?

Przełknęła ślinę i utkwiła wzrok w leżącej na ziemi uciętej róży. Ktoś musiał ją upuścić, może ogrodnik.

— Paryż jest nudny. Nie kojarzy mi się z niczym dobrym — wyznała — W sumie żadne miejsce nie jest dla mnie odpowiednie. Dobrze, że tu przyjechałam, a w zasadzie przyleciałam magicznym tunelem. Nie jest tu jakoś nadzwyczajnie, ale dużo lepiej niż w moim zapyziałym mieszkaniu. Przynajmniej jakaś odmiana.

Zmarszczyła brwi, kończąc ten potok słów. Właściwie to dlaczego mówiła mu to wszystko? Zwierzanie się nie było jej mocną stroną.

Jednak, o dziwo, teraz czuła się sto razy lepiej, jakby zrzuciła z siebie pewien ciężar. Niewielki, ale ciężar.

Kątem oka zauważyła, że Loki siedzi bokiem i uważnie jej się przygląda. Powoli odwróciła głowę, by znaleźć się z nim twarzą w twarz.

— Mów dalej, Wando. Nie przestawaj.

🐍

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top