ROZDZIAŁ ÓSMY
Wyjątkowo, dodaję dzisiaj jeszcze jeden rozdział ;)
— Żałujesz, ojcze?
— Czego, Draco? Sprecyzuj — nakazał Lucjusz, a jego brew drgnęła ku górze w niemym wyzwaniu. Tym razem Draco jednak trwał niewzruszony i zamierzał je przyjąć.
— Czy żałujesz chociaż jednej ze swoich ofiar?
Tęczówki Lucjusza Malfoya, miało się złudne wrażenie, że na krótką chwilę zamarły, ale potem mężczyzna roześmiał się donośnie, pomimo uporczywego kaszlu, który powodowała choroba.
— Synu, musisz wreszcie zrozumieć, że piekło ma dwie swoje strony. To do ciebie należy z kolei wybór. Będziesz tym, który orzeknie wyrok, czy tym, który go przyjmie? — zapytał z nieprzyjemnym, okrutnym uśmiechem. — Nieważne jaka będzie odpowiedź, nieważne — kat, czy oprawca. Piekło ma dwie strony, ale jest jedno. Wybór też jest jeden i dokonujesz go, wiedząc, że konsekwencje tej decyzji będą trwać z tobą, póki parszywa śmierć cię nie dopadnie. Ale i tak go dokonujesz, bo na tym to polega, jeśli chcesz być kimś. Kimś więcej niż tylko popychadłem...
— Żałujesz czy nie? — Draco warknął, Lucjusz w ramach tego uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Raz jesteś na szczycie, a raz na dole — osądził Lucjusz, nie zwracając uwagi na syna. — Mogłem wcześniej być nikim, a dziś mój los mógłby się odmienić, ale było na odwrót. Właśnie masz przed sobą pokonanego Lucjusza Malfoya, patrz jednak z jaką piękną i satysfakcjonującą przeszłością! — Draco wiedział, że ojciec wciąż napawa się jego irytacją, wręcz prowokuje do jawnej złości. — Czy żałuję? Jedyne, czego żałuję, to przegranej.
— Oto moja odpowiedź — dodał z mocą.
Draco wziął głęboki wdech. Odwzajemnił natarczywy wzrok Lucjusza tak, jak on oczekiwał. Podobne usta, podobne włosy, podobne oczy i podobny płomień, tyle że u jednego nienawiści, u drugiego satysfakcji.
Dziedzic rodu nie odezwał się, po prostu wypuścił cicho powietrze z ust, po czym bez słów skierował się do wyjścia. Lucjusz obserwował go, aż Dracon nie zniknął za drzwiami, które z furią zatrzasnął.
Wtedy mężczyzna przymknął powieki. Na jego chorowitym licu pojawiło się zrezygnowanie.
— Ponieważ gracz musi pozostać graczem do końca — powiedział do siebie gorzko, cytując tak dobrze znaną formułkę. Czyż to nie te słowa rzekł do niego sam Dumbledore, gdy po raz ostatni się spotkali? Gdy śmierć czaiła się tuż za rogiem?
***
Wzrok Draco utrzymywał się na matce już od paru, długich chwil. Narcyza mimo tego pozostała niewzruszona i z rozkoszą smakowała następnych dań ugotowanych przez skrzaty. Wtenczas światło świec malowało na jej twarzy złowróżbny wyraz.
— Matko. — Złudną ciszę przerwał Malfoy, a następnie odsunął od siebie talerz. Potem ułożył na stole łokcie, by móc oprzeć podbródek na splecionych dłoniach.
Całą swoją uwagę poświęcił kobiecie, która w końcu spojrzała na niego z nutką rozbawienia, a może zaintrygowania? Trudno było osądzić.
— Zgodziłaś się z powodu długu życia, czy dlatego, że taka była twoja wola? — zapytał bez ogródek, mając na myśli ochronę Harry'ego, nałożoną na dom. Szczerze mówiąc, sama myśl o tym przyprawiała go o mdłości.
Narcyza przestała na chwilę jeść.
— Oczywiście, z obu tych powodów — odpowiedziała bez wahania, perlistym, niemalże śpiewnym głosem. Potem powróciła do przerwanej czynności. Dźwięk sztućców uderzających o porcelanę był niezbyt przyjemny.
Draco się skrzywił.
— Nie rozumiem, kochanie, czemu cię to aż tak boli — stwierdziła, wziąwszy łyk czerwonego wina z kieliszka. — Sam Harry Potter zechciał podjąć nad nami piecze, więc powinniśmy się cieszyć, a nie smucić.
— Ma nad nami władzę — sucho oznajmił Draco.
To spowodowało, że Narcyza drgnęła. Jej oblicze gwałtownie zmieniło się na niezwykle chłodne, jakby sam lód pokrył te szlachetne, ostre rysy.
— Zawsze ktoś ma nad nami władzę — odparła szorstko. — Ja jednak wolę, żeby sprawował ją nad nami Zbawca, niż Mroczny Pan, czy chociażby śmierciożerca.
— Sam jestem śmierciożercą — zaznaczył spokojnie Draco. Rękaw koszuli miał już wcześniej podciągnięty, więc Mroczny Znak nawet pod osłoną nocy był nad wyraz widoczny. Tak samo jak podkrążone, zmęczone oczy jego nosiciela.
Nracyza nie wydawała się być pod wrażeniem.
— To, że go masz nie czyni cię śmierciożercą, Draconie. Jest tylko oznaką moich oraz Lucjusza błędów.... Musisz w końcu zrozumieć — rzekła cicho, przenosząc uwagę na ogromne okno, za którym trwała już przenikliwa ciemność. Wrogie chmury zebrały się nad Manor i zapowiadało się na nierychłą burzę. — ...że nie jesteś skażony złem.
— Nie — ponowiła Narcyza jeszcze ciszej, prawie niedosłyszalnie. Smutek zadrżał w jej tonie. — Jesteś skażony wojną.
***
Gawain Robards był niepozornie kruchym i dość kościstym mężczyzną, ubierającym zawsze za duże, służbowe szaty. Wydawał się w nich topić, dlatego często nawet go nie zauważano, gdy przemykał koło innych ludzi. Gawain również charakteryzował się swoimi czerwonymi włosami, które właśnie teraz opadały mu na oczy, przez to przysłaniając inteligentne spojrzenie. Prawdzie mówiąc, Szef Aurorów oparty o kominek Harry'ego Pottera, powinien być dziwnym zjawiskiem, niemniej — tylko z pozoru. Robards był bowiem nie tylko kompanem w misjach, ale również zaufanym przyjacielem, z którym Harry zwykł się naradzać, zazwyczaj nieoficjalnie. Tak, jak dzisiaj.
— Dobrze, że jednak zdecydowałeś się mnie powiadomić, o całej swojej wyprawie. Szkoda tylko, że po fakcie — westchnął Gawain.
Harry uśmiechnął się niemrawo, popijając Ognistą w fotelu.
— Przestań już to rozgrzebywać, nawet w Biurze mają cię dosyć.
— Dosyć? — Mężczyzna udał zdziwionego. — Niemożliwe. Ostatnio, jak widziałem Mary, naprawdę wyglądała na zadowoloną.
Obaj zaśmiali się. Harry, chociaż już teraz tak często nie zaglądał do Biura Aurorów, był przekonany, iż Marywan, sekretarka szefa, dalej jest zgorzkniałą panną, która absolutnie nigdy się nie uśmiecha. Pamiętał nawet, że przez dobry miesiąc zastanawiał się, co jej dolega. Potem dopiero zrozumiał, że panna Gray już tak po prostu miała.
Nie minęła chwila i Robards spoważniał. Jego usta ułożyły się w wąską kreskę, a palce, przyozdobione złotymi pierścieniami, zaczęły postukiwać o marmur.
— Kilka lat temu zaoferowałem ci, żebyś stał się Aurorem bez nadzoru, pamiętasz? — zaczął czerwonowłosy.
Harry zmarszczył brwi, ale potaknął.
— Wiesz, dlaczego? — Gawain nie czekał na odpowiedź, sam jej udzielił. — Ponieważ wiedziałem, że nie mogę cię ograniczać, nie mogę sprawować kontroli nad kimś takim, jak Harry Potter. Wiedziałem, o tak, wiedziałem, że kiedyś nastanie taki dzień, jak ten. Że mrok znowu spowije nasze niebo.
— Nie oczekuj tylko, Gawain, że teraz sam dokonam cudów — wtrącił gorzko Harry, ponownie maczając usta w trunku. Jego oczy przybrały niemalże czarną barwę.
— Nie jesteś sam — osądził Auror.
— Ale jest nas mniej, niż kiedyś, nieprawdaż?
Pytanie, które zadał Harry, odbiło się echem od ścian, ale pozostało bez odpowiedzi. Mężczyźni patrzyli gdzieś ponad sobą, wspominając o krwawej przeszłości.
— To dziwne, że wszyscy myślą, iż miałem wtedy szczęście — odezwał się nagle Harry, poprawiając się na fotelu i odstawiając kufel na pobliski stolik. Następnie odchylił głowę, zerkając w stronę ogarniętego przez półcień sufitu. — Że przeżyłem, bo zadecydował o tym przypadek. A przecież to była wojna, nic nie mogło być przypadkiem. Wszystko musiało być przemyślane... Każdy ruch... Każdy czar... I strach, strach też musiał być przemyślany.
— Nie zapominaj o tym, młody, że podczas Drugiej Wojny wszyscy byli szkoleni na żołnierzy. Dzieci, dorośli, starcy. Nie ludzie, nie czarodzieje, armia — podsunął gorzko Gawain, swoim tonem przyprawiając o dreszcze. On przecież też tam był, jako jeden z nich i dobrze pamiętał do jakich rzeczy musiał się posunąć, albo jakie świństwa przyszło mu ujrzeć. Po dziś dzień w nocy widział martwe oblicze siedmioletniej, zszarganej córki. — A dzisiaj? — prychnął — Dzisiaj wszyscy myślą, że skoro koszmar się skończył, bo tak powiedziała im pieprzona przepowiednia, już nie powróci. Dlatego zostali tylko nieliczni, ci, którzy ocaleli. Ci, którzy, kurwa, wiedzą, co to jest trup.
— Nigdy nie przebierałeś w słowach — skwitował Harry, można by powiedzieć, że z rozbawieniem.
— Nie miałem po co.
Gawain wzruszył ramionami i dalej wertował lico bruneta. Starał się rozeznać, jakie teraz emocje szalały w Potterze, ale nawet Szef Aurorów miał z tym problem. Niemniej i bez tego potrafił domyślić się innych słabych, albo dość niepewnych punktów.
— Czemu właściwie uratowałeś Dracona Malfoya? — zapytał z pozoru niezobowiązująco Harry'ego. Oczywiście ten, choć się nie spiął, stał się czujniejszy, niż wcześniej. Zrozumiał, że Robards stosuje na nim swoje stare praktyki.
— Jego matka umie być bardzo przekonująca — opowiedział niezbyt wylewnie. Potem sięgnął raz jeszcze po kufel z piwem.
— Plotki mówiły, że go nienawidzisz? — ciągnął starszy Auror.
Harry uśmiechnął się nieprzyjemnie, ale bardziej do siebie, niżli Gawaina.
— Czy to przesłuchanie?
— Poniekąd — przyznał mężczyzna. — Tyle że wyłącznie z własnych pobudek. Więc?
— Nieważne jakie mam w stosunku do niego odczucia. Potrzebował pomocy, udzieliłem jej. Zadowolony? — sarknął Harry, spoglądając na własne, niekształtne odbicie w szkle. — Ale skoro to nieoficjalne przesłuchanie, chcę też zadać pytanie. Otóż... Dlaczego wysłałeś właśnie Rona, aby zajął się zgłoszeniem Narcyzy?
Harry podniósł na niego spojrzenie, na co Gawain uśmiechnął się nikle.
— Punkt dla ciebie — orzekł, po czym wyjaśnił — Przypuśćmy, że sądziłem, iż Ron, który wielokrotnie spotykał z Hermioną Narcyzę w Świętym Mungu, ugnie się przed jej rozpaczą i powiadomi... ciebie.
— Ale twoi ludzie nie zajmują się odnajdywaniem porwanych, byłych śmierciożerców — zauważył Harry.
Uśmiech Szefa Biura Aurorów się poszerzył.
— Zapewne właśnie to Ron Weasley powiedział Narcyzie Malfoy, gdy się przed nią stawił — przyznał Gawain. — Ale jestem równie pewien, iż dodał do tego to, co sam bym w takim przypadku powiedział. Mianowicie, że mam jednego człowieka, który, owszem, mógłby się tym zająć.
— Czemu ci na tym zależało?
— Ponieważ — Robards zaprzestał stukania w kominek — Draco Malfoy może być dobrym żołnierzem. I może się nam przydać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top