ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Harry patrzył spod na wpół zmrużonych oczu, jak blondyn ubiera najpierw białą koszulę, a potem lniane, dobrze przylegające spodnie. Oczywiście robił to z niezwykłą precyzją, przez co każdy ruch wydawał się być idealnie płynny. Rzec można — pełen gracji. Do tego wyczuwało się w tym odrobinę seksapilu, chociaż Harry nie mógł stwierdzić czy Malfoy robił to specjalnie, pogrywając z nim, czy był to po prostu odruch bezwarunkowy. W każdym razie brunet nie potrafił zmusić się, by odwrócić spojrzenie. I w gruncie rzeczy nie chciał.

— Zaczynam sądzić, że podoba ci się striptiz w moim wykonaniu — zadrwił Malfoy, unosząc prawą brew w jawnej kpinie. Na jego twarzy zastygła satysfakcja, która mu niebywale pasowała.

— Musiałbyś się bardziej postarać — odparł równie gładko Harry, wyginając nieznacznie usta. Wciąż obserwował jak Malfoy zapina ostatnie guziki dolnego ubioru. Niemniej Draco nie krępował się przy tym, wręcz odwzajemniając natarczywy wzrok.

— Jak się w ogóle czujesz? — zmienił temat Potter, wstając z fotela. Następnie ruszył w stronę mężczyzny, aczkolwiek zręcznie go wyminął. Malfoy odwrócił się za nim, przymykając powieki, gdy Potter jednym ruchem odsłonił ciężkie kotary. Światło słoneczne wpadło niemal natychmiast do pomieszczenia wraz z przyjemnym ciepłem. — Długo spałeś, już prawie popołudnie.

Malfoy skrzywił się.

— Potter pytający jak się czuję — zadrwił. — To naprawdę niesamowita ironia, nie sądzisz? Ale, jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, równie gównianie co wczoraj i przedwczoraj.

— Czyli, mogę uznać, że bardzo dobrze — skwitował z prychnięciem Harry, przeczesując ręką swoje roztrzepane włosy.

— Tylko ty możesz stwierdzić, że gównianie to dobrze — zawyrokował Malfoy, ale bardziej rozbawiony niźli rozjuszony. To dziwne, pomyślał, że tak szybko tracę gardę. Ale prawda była taka, że ostatnio jedynym jego sprzymierzeńcem istotnie był pieprzony Potter. Nie wiedział czy troska, którą czarodziej wykazywał, była prawdziwa, czy udawana, ale na dobrą sprawę nie miało to aż takiego znaczenia. Fakt faktem nawet matka w pewnej mierze go zdradziła, więc był zdany na łaskę oraz niełaskę tego popaprańca.

— Użalanie się nad sobą nie należy do twoich mocnych stron, Malfoy — spostrzegł Harry z błyskiem w zielonych tęczówkach. Jego głos był gardłowy i niezwykle dźwięczny. Nic dziwnego, że na jakichkolwiek zebraniach miał takie poszanowanie; czuć było w nim nutę władzy i muśnięcie sadyzmu. Draco natychmiast zganił się za swoje myśli. Nie wiedział dlaczego Potter zaczynał wywierać na nim takie wrażenie. Może za dużo ze sobą przebywali.

— Uwierz, że jestem daleki od użalania się nad sobą — zaczął, zerkając przez szybę okna. — Szczególnie, że to bardzo czasochłonne zajęcie. Zresztą aktualnie muszę skupiać się na tym, aby przetrwać jakoś obecność namolnego Aurora.

Harry nie zdążył zripostować tę uwagę, ponieważ drzwi sypialni Dracona lekko zaskrzypiały. Na czole Pottera pojawiła się bruzda, a młody Malfoy natychmiastowo zamarł. Jednak nie dlatego, że w progu pojawiła się matka. Nie, to był ktoś zgoła inny.

Pansy Parkinson przez te lata nie zmieniła się tak bardzo. Wciąż była szczupłą, niezbyt wysoką brunetką o bladej cerze i do tego wydatnych, stworzonych do całowania ustach. Miała duże, dość zadziorne oczy oraz ogólnie promieniowała czymś nieuchwytnym. Teraz jednak na jej twarzy dojrzeć można było lekkie niedowierzenie, gdy patrzyła na swego dawnego przyjaciela oraz jego wroga, stojących w ładnie umeblowanej sypialni.

— Cześć, Draco — odchrząknęła niepewnie. — Wróciłam.

Najpierw Draco zdawał się całkowicie zesztywniały. Niemniej nie trwało długo i doszedł do siebie. Na zmęczonym licu natychmiast pojawił się niechętny grymas, a źrenice się zwęziły. Mięśnie rąk drgnęły.

Harry dostrzegł to wszystko bez problemu, zerkając na Draco kątem oka.

— Widzę — warknął blondyn. — Ale wciąż nie wiem co tu robisz.

Harry poruszył się. Ta sytuacja, choć niespodziewana, naprawdę go zaintrygowała. Oczywiście wiedział, że trzy lata temu Pansy zniknęła, a ślad po niej zaginął. A przynajmniej czysto teoretycznie, ponieważ Aurorzy i tak mieli na nią oko. Zresztą wielu byłych śmierciożerców przepadało z dnia na dzień, zaszywając się gdzieś z dala od rodziny i blasku fleszy, aby zaczął nowe życie. Wszystko jednakże pod pieczą Ministerstwa, ponieważ w razie czego musieli wiedzieć, gdzie niedawni kryminaliści się ukrywali, acz jednocześnie nie wtrącali się za bardzo, jeśli sytuacja tego nie wymagała. Było to zresztą im na rękę. Jakby nie patrzeć pozbywali się problemu.

Harry jednak utrzymywał przekonanie, że Draco wie, gdzie rezyduje jego przyjaciółka. Najwyraźniej w tej kwestii się pomylił.

— Chciałam... — zaczęła, ale w tym samym momencie wymieniła spojrzenie z Aurorem. Malfoy jak nikt inny był świadomy, co ono mogło oznaczać. Miał właśnie dziwną ochotę pozabijać nie tylko Parkinson, ale również tego sukinsyna.

— Wybacz, zmieniłem zdanie — warknął ostro. — Jednak nie chcę wiedzieć, co chciałaś.

Zrobił krok na przód, ale masywna dłoń przytrzymała go za bark. Harry stał pewnie i nie pozwolił mu się ruszyć ani o cal dalej. Jego twarz zaś stała się kamiennym głazem, którego nie szło wzruszyć.

— Nie rób nic, czego potem będziesz żałować — uprzedził spokojnie, mocniej uciskając bladą skórę pod ubraniem. Malfoyowi albo się wydawało, albo oprócz bólu poczuł również, gładzący go uspakajająco, kciuk.

— Odpieprz się, Potter — powiedział, ale dość słabo, bez wyczuwalnej nienawiści. Już na wstępie był na przegranej pozycji i nie było sensu temu zaprzeczać.

— Draco — ponowiła błagająco Pansy, przystępując z nogi na nogę i wchodząc pomiędzy ich wymianę zdań.

— Parkinson, zbieraj swoje manatki — nakazał Harry, mrużąc groźnie powieki. Teraz swoją uwagę przelał całkowicie na kobietę. — Draco powstrzymam przed zabiciem ciebie, ale nie sądzę, abym miał opory, by samemu wykopać cię stąd na zbity pysk.

Pansy zamknęła usta, po czym zasyczała zdenerwowana. Aktualnie wyglądała niczym rozjuszone zwierzę. Nie spodobały jej się słowa Pottera.

Zadarła wysoko głowę i syknęła:

— Jak śmiesz? Przyszłam do Draco, nie do ciebie i chyba zapomniałeś... W ogóle jakim cudem tutaj się znalazłeś, Potter? Jakim cudem...

Wzrok Harry'ego stwardniał.

— Powiedziałem, żebyś wyszła. Potem porozmawiacie — nakazał, tym razem jeszcze ostrzej niż poprzednio.

Pansy znała Pottera i zaczęła rozumieć, że nie zamierza rzucać słów na wiatr. Przeklęła cicho, po czym jednak wycofała się w głąb korytarza, zmierzając do kominka. Przez długi czas odwracała się za siebie.

Gdy jej kroki ucichły, napięcie w pomieszczeniu lekko opadło, a Harry puścił bark Dracona. Spojrzał na niego, doszukując się czegoś jeszcze na bladej twarzy oprócz iskry gniewu.

— Pieprzyliście się — osądził głucho Draco, butnie zerkając prosto w zimne tęczówki. Sam miał surowe oblicze, szczękę mocno zaciśniętą. I tak, to wcale nie było pytanie, raczej oczywiste stwierdzenie.

Harry uniósł wysoko brwi, jakby w zdumieniu. Może faktycznie był zaskoczony tym zdaniem, a może jedynie grał dalej w swoją chorą grę. Draco nie bardzo obchodziły jego pobudki, szczególnie że aktualnie inne myśli pochłaniały błyskotliwy umysł.

— Nie jestem pewien, czy w tej sytuacji ma to jakiekolwiek znaczenie — rzekł Harry luźno. — Poza tym dopiero teraz sobie przypomniałeś o tym fakcie?

— Znam ten wzrok — wyznał sucho Draco, nawiązując do spojrzenia Pansy, które posłała w stronę Aurora.

— Och, czyli wtedy ci nie powiedziała — domyślił się Harry, nagle dziwnie rozbawiony. Ta cała rozmowa zakrawała o absurd. — Istotnie mógłbyś nie przyjął tego dobrze w tamtym czasie.

— Naprawdę bym ją zabił.

Nastała chwila ciszy po słowach Dracona. Harry przyjrzał mu się jeszcze bardziej, szukając jakiegoś zahaczenia. Może kłamstwa, albo niepewności. Nie znalazł ani jednego, ani drugiego.

— To dobrze. To znaczy, że masz jeszcze jaja, Malfoy — osądził Potter.

— Powstrzymałeś mnie.

— Teraz, wtedy na pewno bym tego nie zrobił. Poza tym pamiętaj, że gdybyś dzisiaj uśmiercił Parkinson, musiałbym cię aresztować, a naprawdę jesteś mi bardziej potrzebny tutaj niż w przeklętym Azkabanie.

— Uważaj, bo się wzruszę, Potter — zakpił Malfoy, wciąż mając zaciśnięte z całej siły pięści. Miał ochotę coś rozwalić. Cokolwiek, byle wyzbyć się tych przeklętych emocji, które nim targały.
Poczucie zdrady, a może coś o wiele gorszego.

— Jak ona śmiała? — szepnął sam do siebie, na chwilę zapominając o obecności Pottera. Potem mimo wszystko szybko zreflektował się i przelał źdźbło uwagi na Aurora.

— Mówisz o Parkinson, czy o twojej matce, która ją tu wpuściła?

— Nie każ mi odpowiadać na to pytanie, Potter — stwierdził Draco. Nie wyglądał jeszcze najlepiej i istotnie tak się nie czuł. A bolesne wspomnienia tym bardziej nie pomogły, aby polepszyć jego stan.

— Domyślam się, że nie rozstaliście się w przyjaźni — zagadnął Harry. Ta cała sytuacja go nie tyle zaniepokoiła, co zainteresowała. Głównie z dwóch powodów — nikt tak po prostu nie zjawiał się po trzech latach trwania w ukryciu i nikt też nie był na tyle głupi, aby odwiedzić w pierwszej kolejności Malfoy Manor.

— Spostrzegawczy jesteś — zadrwił w odpowiedzi. Następnie dodał jadowicie: — Jak sądzę, w odróżnieniu od ciebie.

— Czyżbyś był zazdrosny? — zapytał mimochodem Harry, zupełnie nieprzejęty postawą Malfoya.

Draco prychnął.

— Ja i Parkinson nigdy nie...

— Wiem — przerwał mu Harry, przysuwając się tak, że teraz owiewał ucho mężczyzny swoim ciepłym oddechem. Nie szło ukryć gęsiej skórki na bladej cerze, co wyjątkowo usatysfakcjonowało bruneta. — Czy jesteś zazdrosny... o mnie?

Malfoy zacisnął zęby. Resztkami sił powstrzymał się od jednego z Niewybaczalnych. Potter czasami przechodził sam siebie.

— Twoje żarty, Potter, w ogóle mnie nie bawią — oświadczył sucho.

Harry w końcu odsunął się i uśmiechnął kącikiem ust.

— Ciebie nie, ale mnie tak. — Puścił mu oczko, na co Malfoy przewrócił oczami. — Fakt faktem wiem, że nic oprócz przyjaźni ciebie nie łączyło z Parkinson, bo przy naszym ognistym i — pamiętaj — jedynym spotkaniu wspomniała o tym. Chociaż, mimo wszystko i tak podświadomie twierdziłem, że na boku się posuwaliście.

— Nie, nie posuwałem jej — ponownie zaprzeczył Draco lodowato. Na samą myśl dostawał mdłości. — A nawet jeśli, gówno powinno cię to obchodzić. Ja się nie wpieprzam w twoje łóżko, Potter i liczę, że ty też nie będziesz. Szczególnie, że z nas dwóch to ty...

Nie dokończył. Szata Pottera zaszeleściła, a ruch jego ręki sprawił, iż Draco został brutalnie przyciągnięty do ściany. Po prawdzie w ułamku sekundy odczuł irracjonalny strach, ale nim choćby cień nabrał kształtu, zdusił go w zarodku. I spojrzał hardo w seledynowe tęczówki, w których płonęły groźne ognie.

Nawet nie wiedział, kiedy Harry znów zbliżył się do niego. Ale nie miało to znaczenia, ponieważ drażniący oddech koło ucha skutecznie go rozproszył.

— Mówiłem ci, żebyś zważał na słowa — przypomniał Potter. Jego głos był beznamiętny i to jeszcze bardziej przerażało. Nie Malfoya, zdążył już przyzwyczaić się do tych nagłych zmian nastroju u Aurora. Gdy pojawiał się temat narzeczonej, wyczuł, że następowało to o wiele częściej.

— Znów mi grozisz, Potter?

— Znów cię ostrzegam — poprawił go chwilę później. — Za każdym razem cię ostrzegam, Malfoy, abyś mnie nie drażnił. I zważał na słowa, ponieważ w którymś momencie w końcu mogą doprowadzić mnie do ostateczności. I wierz mi, obaj tego nie chcemy.

— Myślisz, że się ciebie boję, Potter? — zaśmiał się Malfoy, przekrzywiając głowę, pomimo tego, że trwał uwięziony pomiędzy ścianą, a ciałem Pottera. Teraz to on niemal musnął ustami warg Harry'ego. Miał też ochotę się roześmiać jeszcze bardziej, gdy iskry w tęczówkach stały się zupełnie inne, pełne zaskoczenia, a może wręcz zadowolenia. — Może jesteś potężny, ale nie niezwyciężony. Jeśli trzymasz różdżkę, to możesz ją w każdej chwili też wypuścić.

Auror puścił niespodziewanie Dracona. Ten jednak stanął płynnie na własnych nogach i nie zachwiał się nawet nieznacznie. Był wciąż Malfoyem, a to do czegoś zobowiązywało.

Wygładził bezwolnie materiał białej koszuli pod czujnym okiem Pottera, który wydawał się być ponownie zadowolony. Wskazywał na to choćby jego półuśmieszek.

— Słowa Lucjusza? — zapytał.

—Hm? — Draco w pierwszej minucie nie zrozumiał pytania. Potem jednak Harry ośmielił się wyjaśnić:

— „Jeśli trzymasz różdżkę, to możesz w każdej chwili ją też wypuścić.„ Jak przypuszczam te słowa należą do Lucjusza?

Wzrok Draco stał się całkowicie stalowy.

— Tak, istotnie do niego — potwierdził głucho.

— Wiesz co to oznacza, Draco? — zapytał Lucjusz, postukując różdżką o blat stołu. Patrzył na syna uważnie, jakby potrafił przejrzeć jednocześnie i jego pragnienia, i lęki.

Dracon uśmiechał się szeroko i z niemałą satysfakcją, do czasu aż nie usłyszał pytania. Natychmiast uśmiech zastąpił grymas, a brwi zmarszczyły się z namysłem.

— Powiedziałeś, że Czarny Pan wróci...

— Nie — zaprzeczył Lucjusz surowo. — Nie o tym mówię.

— Jeśli trzymasz różdżkę, to możesz w każdej chwili ją też wypuścić — powtórzył okrutnie Lucjusz. Jego słowa przenikało coś zimnego, coś czego w tej chwili Draco nie rozumiał. Zwiastowały przecie śmierć oraz liczne sekrety, niekoniecznie przyjemne. Chłopiec, którym wtedy był, nie mógł tego wiedzieć, chłopiec, którym się już stał — owszem. — Oznacza to, że niczego nie można być w życiu pewnym. Nawet władzy, którą mamy na wyciągnięcie ręki. Trzeba być zawsze roztropnym, we wszystkim co się robi. Nie wolno ulec chciwości, a przynajmniej nie w całkowitym stopniu.

— Nic w życiu nie jest pewne, synu — ponowił Lucjusz z namiętnością. — I na pewno w końcu nadejdzie czas, gdzie wypuścisz różdżkę. Tak, każdy ją ostatecznie wypuszcza... Nieważne z jakiej przyczyny... Przez własną nieuwagę, przez wroga, który na ciebie czyha... Nieważne.

— Istotą jest to — kontynuował — że jeśli już spadła, możesz podnieść ją ponownie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top