Rozdział 3. Dzikie zabawy
Tak. Mam na imię Tella. Tella Grand. Głupie nazwisko, co?
Co do imienia nie mam zastrzeżeń, właściwie to jedyna rzecz, która mi się we mnie podoba.. No może jeszcze moje ciemne oczy. Ale czy znacie kogoś kto nie ma ładnych oczu?
To tyle o mnie. Więcej się nie dowiecie. Przynajmniej w najbliższych rozdziałach.
Gorące promienie słoneczne przypiekały wszystko czego zdołały dosięgnąć.
Napawanie się cieniem było wręcz przejawem egoizmu.Z daleka można było ujrzeć dzisiejszych dyżurnych biegających to tu, to tam i załatwiających setki spraw na raz.Szczerze im współczuję. Oni pracują, a my siedzimy, słuchamy druha Baitera (jednym uchem) i lenimy się.Lenimy aż miło.W sumie to tylko ja nie słucham. Może to dlatego, że już to potrafię, a druh ignoruje moje zachowanie.
Wzruszyłam ramionami.
Tak wiem, że to dziwne gestykulować samemu do siebie, ale tak już mam.
Zastęp siedział jak zaczarowany. Wszyscy słuchali. Nikt nie przerywał.
Jednym słowem (dobra, dobra trzema ćśś) - jak makiem zasiał.
Teoria zakończona. Trzeba przejść do praktyki. Z tej okazji Baiter zorganizował dla nas krótkie podchody.
Nareszcie się do czegoś przydam.
Maciek wstał i gestem wskazał na ścianę lasu.
Uczyniłam podobnie, a zaraz za mną moje feniksiki.
Spojrzałam w stronę miejsca gdzie uparcie był utkwiony jego palec. Chyba widzę...
Flaga. Czerwona. Bardziej może wstążka... Nieważne.
-To jak, kto pierwszy do flagi?-błysnęły uradowane oczy moich dzieci. Lubią rywalizację.. Nie ma co.
-Na miejsca. Gotowiiii. START!-tym razem to już nie były grzeczne dzieci, tylko banda rozszalałych harcerzy. Mmm.. to moje ulubione wcielenie harcerstwa. AntyFochowa rywalizacja.
Żeby nie zostać zbytnio w tyle zerwałam się i pobiegłam za nimi.
Obracając głowę przez ramię krzyknęłam głośne: Czuwaj! I już mnie nie było.
Zauważyłam tylko szeroki uśmiech na twarzy Baitera...
O cóż znowu mu chodziło?
Docierając do miejsca gdzie była flaga rozejrzałam się po twarzach moich podopiecznych. Wszyscy są, tylko czerwoni i spoceni. Przezmyśl przemknęło mi, że przypominają bandę umorsanych Indian z buszu.
Mimowolnie zachichotałam.
-Co cię tak śmieszy?-zapytał ktoś. Rozejrzałam się jeszcze raz po twarzach moich feniksów. Nika. Ach.. niezłe z niej ziółko, ale lubię ją. To znaczy chyba.
-Cóż.. wyglądacie wszyscy jak spocona banda z buszu, możliwe, że właśnie z tego-wyszczerzyłam zęby w triumfalnym uśmiechu
-Wice versa-Nika jak zwykle stawia na swoim, w rezultacie czego znowu parskam śmiechem.
Wtem spostrzegam coś jeszcze w jej uśmiechu, nie tylko odgryzkę, ale także triumf i lekką nutę.. bólu? Zlustrowałam ja od stóp do głów. Nika miała zawiązaną wkoło nadgarstka czerwoną wstążkę. A to oznacza, że wspięła się na drzewo, by ja zedrzeć. Ogarnęła mnie fala niepokoju. Zerknęłam w górę. To było dobre osiem metrów nad ziemią. Przeleciały mi przed oczami kłopoty, które bym miała gdyby spadła.
Cholera jasna.
Coś do mnie dotarło.
-Nika, pokaż rękę-w moim głosie słychać było lęk.
Tak właśnie wydawało mi się, że wstążka była jednak biało-czerwona...
Nika wyciągnęła rękę powoli w moją stronę. Wstążka była teraz całkowicie szkarłatna. Nie za dobry znak.
Ujęłam delikatnie jej dłoń i rozwinęła wstążkę. Moim oczom ukazała się całkiem sporawa rana ciągnąca się po ukosie przez całą jej szerokość.
-Przepraszam-wyszeptała, choć w jej głosie nadal bardziej wyczuwalny był triumf.
-Jeny.. Chodź, szybko Ci to opatrzę i idziemy-podeszła w moja stronę i usiadła na ziemi.
Wyjęłam z plecaka podręczną apteczkę (to wcale nie apteczka samochodowa) i zabrałam się do opatrywania rany.
Zaskoczyło mnie z jakim spokojem do tego podeszłam. Niby właśnie czyściłam zakrwawioną ranę z kawałków kory, a tu proszę.
-Boli?-spytałam mocując bandaż.
-Nawet nie.
Dzielne dziecko. Lekkomyślne, ale dzielne. Naprawdę rana była głęboka.. Albo tylko mi się wydawało..
-To jak idziemy dalej?-zapytałam.
-Tak-odpowiedział mi zgodny chór feniksich głosów.
-Nika?
-Nie ma sprawy, możemy iść.
Tak, więc ruszyliśmy dalej.
Byłam mniej przydatna niż podejrzewałam. Mój zastęp świetnie sobie radził. To były co prawda już, któreś podchody, ale zawsze szedł z nimi jakiś starszy członek..
Nie żebym ja nim w jakimś stopniu nim nie była. Tylko, że ja to ja. A JA daje im wolną wolę. Idą gdzie chcą. Potrzebują pomocy, mają pomoc. Nie nadto, ale cośtam zawsze jest. Rada, uśmiech. Cokolwiek.
Szliśmy przez las po strzałkach dobre piętnaście minut. Jeśli się nie wyrobimy spóźnimy się na sanitariuszkę.. Dostaniemy ochrzan. Ja karniaka. Feniksy przysiady. Będzie marudzenie..
W momencie gdy o tym pomyślałam naszym oczom ukazała się wstążka końcowa.
Cała ja. Pomyślę. Zaplanuje. Zmartwię się.
Tja.
Los odwróci swoje plany w kilka sekund.. Właściwie w tym przypadku to dobrze.
Jesteśmy dokładnie po drugiej stronie polany gdzie druh Baiter ma swoje stanowisko.
Niezłe kółko. Już wiem czemu był winien ten jego cholerny uśmiech.
Wiedział, że pakuje się w niezłe bagno biegnąc za feniksami. Widział, że jesteśmy zgranym zastępem, że szybko nam pójdzie. Zmęczymy się trochę, bo mieliśmy mało czasu. Pobiegamy bo będziemy myśleć, że.trasa.jest długa. I na pewno o coś jeszcze.ku chodziło..
Głupi śmieszek. Przez niego będę rozmyślać nad tym do jutra.. Ugh.
Niech to szlak jasny trafi, znowu się zamyśliłam, a w tym czasie Nika zdjęła drugą już wstążkę.
-Nika! Czy ciebie do reszty pogrzał? Na litość weź mnie chociaż uprzedzaj-byłam zadowolona z tonu swojego głosu. Był taki.. pewny. Co mi naprawdę rzadko się zdarza.
Właściwie to wyczyn Niki całkiem mi się podobał, ale na pewno nie powinnam tego mówić..
-Za swoje czyny musisz ponieść odpowiedzialność-postanowiłam się trochę zabawić-twoją karą będzie przezwisko. Na mocy prawa, którego nikt mi nie dał nadaje Ci imię: Ośka-Właściwie to mi się podoba.
-Rozkaz!-Nika zawodowo wykonała posłuszną minę
i stanęła na baczność.
-Odmaszerować!-to także miało być poważne, ale coś mi nie pykło. W rezultacie gdy ja wybuchłam śmiechem dołączył do mnie cały zastęp. No pięknie. A miało być tak porządnie. Ech.
Echo naszego śmiechu rozeszło się po całym obozowisku i miałam nadzieję, że zostanie tam już na zawsze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top