2: Mroczna alejka
Ciel oglądał swoją twarz w lustrze jeszcze dobre kilka minut, przybierając najdziwniejsze miny i pozy. W końcu westchnął z rezygnacją, chwytając za rączkę halloweenowego koszyczka na cukierki. Nie przestawał przy tym lamentować nad swoim losem.
- Jak wrócę do domu, to Sebastiana przestraszę tak, że dostanie zawału. Albo... albo będzie go skręcało ze śmiechu! - jęknął, popychając wielkie drzwi wejściowe. - Chodźmy już na te cukierki i miejmy to z głowy - dodał niepocieszony.
Para zdecydowała się wybrać do miasta na pieszo. Przy okazji wstępowali do każdego domu, który pojawił się na horyzoncie. Okolica była ciekawie przystrojona wizerunkami kościotrupów, a przy bramach oraz w niektórych oknach znajdowały się wydrążone dynie, dające stłumione, delikatne światło. Gdy już zwiedzili kilka przecznic, ich koszyczki były wypełnione prawie po same brzegi, chociaż liczba słodyczy stale się zmieniała. Głównie przez zamiłowanie młodego hrabiego do słodkich dobroci, ciągle ubywało ich z jego koszyczka. Za Lizzy, która ich prowadziła, rozlegał się co jakiś czas szelest papierków po cukierkach.
- Lizzy, wracajmy już. Robi się chłodno. Zebraliśmy już wystarczająco dużo słodyczy - odezwał się Ciel, spoglądając na narzeczoną.
Tak naprawdę nie miał jeszcze zamiaru zawracać do domu, ale fakt, że Elizabeth zaprowadziła ich w jakieś nieznane miejsce, niepokoił go na tyle, iż postanowił jednak zaproponować powrót do rezydencji Midfordów. Miał ochotę rzucić jakiś niebanalny komentarz dotyczący jej orientacji w terenie, aczkolwiek przyglądając się blondynce przez dłuższą chwilę, stwierdził, że dziewczyna sprawiała wrażenie, iż wiedziała o tym, gdzie zmierza. Jakby coś ją prowadziło. Wręcz wołało.
- Nie znam tej ulicy... - powiedziała cicho, skręcając w jedną z ciemnawych, bocznych alejek, na której końcu paliła się niewyraźnie jedna latarnia. Nie gościły na niej żadne ozdoby, a nastrój grozy wisiał w powietrzu, gdyż płomyk znajdujący się w niej ciągle przygasał, aby chwilę później przybrać na sile. I tak na zmianę. - Nie wracajmy jeszcze! Tu jest idealna, halloweenowa atmosfera, nie widzisz?
Słysząc słowa narzeczonej, Ciel wymownie przewrócił oczami. Jego niezadowolona mina i ciężkie westchnięcie nie zniechęciło Lizzy do dalszej eskapady w głąb nieznanych zakamarków ciemnego Londynu. Rozglądała się na wszystkie strony, delikatnie smagając dłonią każdy napotkany budynek. Nagle rozległ się dość głośny pisk, który wywołał u blondynki gęsią skórkę. Dosłownie zmroził jej krew w żyłach. Słysząc przerażający, a zarazem niepokojący dźwięk, hrabia Phantomhive aż podskoczył. Chłopak rozszerzył szeroko oczy, spoglądając w głąb kiepsko oświetlonej alejki. Latarnia zaczęła coraz bardziej przygasać, aż w końcu całą uliczkę spowiła ciemność.
- Zabieramy się stąd. I to migiem - mruknął stanowczo, łapiąc dziewczynę za nadgarstek.
Przedsięwziął kroki w kierunku, z którego przyszli. Lizzy mogła odczuć to, że z każdą sekundą hrabia coraz bardziej przyspieszał. Blondynka obejrzała się za siebie i wciąż patrzyła w jeden punkt, dając się prowadzić Cielowi. Zaczęło jej się wydawać, że coś ich goni, a sama nie była w stanie wykonać żadnego ruchu. W duchu podziękowała za to, że nie znalazła się w tamtym miejscu w pojedynkę. Była sparaliżowana strachem. Kryształowe łzy zaczęły napływać jej do oczu, ściekając po zaróżowionych, lalkowych policzkach.
- Przepraszam, przepraszam, przepraszam... - powtarzała żałośnie, przytłumionym głosem.
- Cicho! Twój płacz jest tu potrzebny najmniej! - syknął poddenerwowany i pociągnął ją mocniej, aby przyspieszyła.
Wypadło mu przy tym parę cukierków, ale jego miłość do słodyczy musiała zostać odepchnięta na dalszy plan. Ewidentnie słyszał za nimi czyjeś kroki, które przyprawiały go o ciarki. Elizabeth próbowała przyspieszyć, ale co chwila potykała się o swoją długą, ciężką suknię. Przestała płakać, jak kazał Ciel. Mimo wszystko nadal była zła na samą siebie za to, że wcześniej go nie posłuchała i nie zawróciła. Zachowując w miarę trzeźwe myślenie, odczuła to, że uliczka wydawała się coraz dłuższa.
- C-co tu się dzieje...?! - wzdrygnął się chłopak i rozejrzał się dookoła tak, jak umiał najszybciej. Wydawało mu się, że ciągle tkwią w miejscu i nie ma wyjścia z tej zakichanej alejki, która zdawała się nie mieć końca. - Kroki robią się głośniejsze - stwierdził z trwogą, nie odwracając się za siebie. Miał wręcz pewność, że gdy to zrobi, z ciemności wypełznie jakaś poczwara.
Nagle ręka Lizzy wyślizgnęła się z uścisku Ciela. Dziewczyna zapiszczała i zacisnęła powieki. Ten ktoś, czy może raczej coś, wciągnęło ją w czarną otchłań, z której nie było widać ucieczki.
- Lizzy! - zawołał za nią spanikowany chłopak, przystając na chwilę. Spojrzał w głąb ciemnej alejki, która wówczas przypominała czarną plamę. - Co to za cholerstwo...? - zapytał się sam siebie, czekając na rozwój sytuacji.
Honor zwyczajnie nie pozwalał mu odejść. Tchórzostwo i zostawienie blondynki w potrzebie byłoby niezmywalną plamą na nim.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top