...Let Your Heart Be Light...
Eee... w pewnym momencie trochę zabawiłam się w poetę, będziecie wiedzieć gdzie xD A, i to ma szczęśliwe zakończenie (znaczy jak na razie wszyscy płaczą, ale walić 😎).
~~~<<<|¦®¦|==|¦®¦|==|¦®¦|>>>~~~
24 XII 2018
~~~<<<|¦®¦|==|¦®¦|==|¦®¦|>>>~~~
W pomieszczeniu było ciemno i dwie postaci oświetlała tylko niebieskawa poświata telewizora. Był włączony, ale ktoś wyciszył dźwięk. Nikt nic nie mówił. Po kilku minutach w końcu Roy się odezwał.
- Oliver zaprosił mnie na święta.
Łucznik spojrzał w prawo, szukając jakiejkolwiek reakcji. Znalazł tylko delikatny, wydawałoby się trochę smutny, uśmiech. Jason przechylił głowę unosząc brwi.
- Serio?
- Też byłem zdziwiony.
I znów zapanowała cisza.
Pójdziesz?
Roy jakby usłyszał to nieme zapytanie. Odchylił głowę do tyłu i położył na oparciu.
- Chyba tak, wydaje mi się że naprawdę chce naprawić nasze relacje. Poza tym, przynajmniej zobaczę jak dostaje mu się od Dinah gdy coś wyleje.
Kolejna przerwa. Trwała dłużej niż się wydawało. Słońce zaczęło powoli wstawać, jego fragmenty widoczne pomiędzy wieżowcami mieniącymi się na złoto, różowo i bladoniebiesko w promieniach wielkiej gwiazdy. Arsenał spojrzał w stronę Red Hood'a, teraz Jasona Todda. Zdążył już przesiąść się na fotel gdy Roy został na kanapie.
- Masz zamiar, no wiesz, wrócić- ?
Jason przerwał mu zanim Roy zdążył dokończyć zdanie.
- Chyba zostanę w domu.
- Zawsze mogę...
- Pójdziesz, Roy.
Zamiast nuty rozbawienia, słychać było ostry ton. Nie przyjmujący choćby najmniejszego sprzeciwu.
- Wiesz, nikt nie powinien być sam.
Nikt z zewnątrz nie zauważył by zmiany w odpowiedzi, ale Roy ją usłyszał. Głos trochę zaczął się łamać. Dokładnie jak serce łucznika.
- Może mam to gdzieś.
Znów obaj siedzieli na kanapie.
- Jeśli tak chcesz...
Szept.
- Tak chcę...
Tym razem nie pojawił się brzęczący odgłos ciszy. Ktoś z powrotem włączył dźwięk telewizora.
Dwudziesty-czwarty grudnia. Piąta zero trzy.
~~~<<<|¦®¦|==|¦®¦|==|¦®¦|>>>~~~
Czarna sylwetka stała na ścieżce prowadzącej do budynku. Na pierwszym piętrze świeciły się prawie wszystkie światła, niby wielki łańcuch lampek oplatających dom.
Zawsze był taki duży? Z daleka wydawał się mniejszy...
Jakby bezwiednie znalazwszy się przy schodach, postać zaczęła po nich wchodzić, każdy krok kolejnym uderzeniem w mur budowany przez lata.
Echo rozniosło się po całej posiadłości, gdy pięść z lekkim wahaniem uderzyła w solidne, dębowe drzwi. Postać na zewnątrz wzdrygnęła się delikatnie. Nawet najcichsze pukanie zawsze było słychać na drugim końcu budynku. Drzwi otworzyły się po cichu, zawiasy świeżo naoliwione. Zza nich wyszedł starszy mężczyzna, włosy miał posiwiałe od wieku, na twarzy zaskoczenie mieszające się z radością.
- Panicz Jason?
I zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek odpowiedzieć, chłopak znalazł się w silnym uścisku, małe, ciemne plamki z nikąd zaczęły się pojawiać na fraku lokaja, jak gdyby samo niebo zaczęło płakać.
Dwudziesty-czwarty grudnia. Dwudziesta dwadzieścia dwa.
~~~<<<|¦®¦|==|¦®¦|==|¦®¦|>>>~~~
Mam nadzieję, że wyzwoliłam tu jakieśkolwiek emocje...
G'night
×xXxNightsilverxXx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top