Rozdział 16
Obaj chłopcy w milczeniu weszli na pokład obcej bandery. Wokół panowała grobowa atmosfera. Bangs spostrzegł, że podłogowe deski nie wydawały z siebie znajomego mu skrzypienia, jakie słychać było na Adonisie. Fregata Nigrum Mortem dawała wrażenie równie pustej i martwej, co galeon Santa Maria. Statek dobitnie oddawał także aurę załogi. Stała w bezruchu jak bractwo duchów, wpatrując się w swego kapitana. Dwa nowe szkielety na pokładzie zdawały się nie wywierać na nich żadnego wrażenia.
Mimo tak potwornej sytuacji w jakiej się znalazł, Bangsowi nie przeszło nawet przez głowę, aby się bać. Coś cały czas nie dawało mu spokoju. Czuł, jak emocje rozsadzają go od środka. Od początku wiedział, że podróż nie będzie prosta, ale nie spodziewał się, że przytrafi im się najgorszy z możliwych scenariuszy. Nie mógł w to uwierzyć i się z tym pogodzić. Jak sprawy mogły obrać taki obieg?
Był tak przerażony, że nie czuł już strachu. Było mu z tym głupio, ale nie mógł nic na to poradzić. Wydawało mu się, jakby przywykł do wszystkich tych negatywnych emocji, a ich nadmiar wydrążył w nim wielką dziurę.
Nie mógł pojąć, dlaczego ten mroczny byt, który siedział w głowie jego kompana skrzywdził Tima.
Perry za to doskonale pojmował wolę Jada. Mimo, że za żadne skarby nie chciał mieć z nim nic wspólnego, słyszał jego myśli tak samo dobrze, jakby demon sam stał obok niego i mu o wszystkim opowiadał. Demon chciał celowo dostać się do Albatrosa, aby wyznaczyć sprawiedliwość.
Pragnął ją zamordować.
Pragnął ją zamordować tak samo jak wszystkie pozostałe Ptaszyska i nie baczył na to, jakim kosztem przypłaci ten cel.
Perry nie mógł dłużej znieść życia, w którym był wiecznie marionetką w jego rękach. Gdziekolwiek by się nie tułał, błąkał... zawsze kierował nim Jad. Myślał, że gdzieś po drodze znajdzie sposób na to, by się od niego uwolnić, jednak ciągle spotykał się tylko z zawodem. Miał dość tego błądzenia we mgle, był już tak bardzo zmęczony...
Jeśli Anastazja ma w zamiarze odebranie mu jego nędznego żywota, to on jest w pełni gotowy na przyjęcie losu, jaki mu zgotuje. Jego myśli odpłynęły daleko, gdy zaczął myśleć o wolności. Nawet jeśli po śmierci czekałaby go już tylko wieczna pustka, wolałby ją, od istnienia wśród demonów. Był gotowy.
- Panowie! - odparła triumfalnym tonem Albatros. - Los ponownie się do nas uśmiechnął. W nasze ręce zostały oddane istoty cienia. Zwrócimy je w otchłań, z której powstały! - Załoga uniosła entuzjastyczny okrzyk, a Anastazja wodziła po niej wzrokiem z uwielbieniem. Piraci zaczęli skandować w uniesieniu, ku uciesze ich kapitan. Z satysfakcją skierowała swój wzrok na Perry'ego, który zrezygnowany wpatrywał się pusto w podłogę. Jednak ledwo widoczny, spod zakrywającej oblicze czaszki, szeroki uśmiech momentalnie zrzedł, gdy Albatros skierowała głowę w stronę drugiego szkieletu. Ten wpatrywał się w nią. Bez strachu, bez złości. Nie krzyczał o pomoc, nie błagał o wybaczenie, nie płaszczył się na kolanach. Choć w jego wnętrzu trwał teraz sztorm, na zewnątrz był tylko bezdenną ciszą, trawiącą myśli Albatrosa. Kobieta widziała w jego obliczu ciemną pustkę, starającą się ją wytrącić z równowagi, sprowokować, zawładnąć. To nie była apatia, to było wyzwanie!
Anastazja Reid krótko uniosła rękę, a załoga na ten znak momentalnie zamilkła. Kapitan statku skierowała się sztywno w stronę jeńca.
- Jak cię zwą? - wycedziła z wyższością.
- Bangs... Bangs Whitmore. - odparł z wahaniem szkielet.
- A czy, Bangsie Whitmore, jako istota w miarę rozumna, zdajesz sobie sprawę z tego, gdzie się znajdujesz? - chłopiec nie wiedział, czego Albatros może od niego chcieć. To poczucie niepewności zupełnie go onieśmielało.
- Na pokładzie pańskiej fregaty. - odparł po chwili starając się brzmieć pewnie. Kapitan zaczęła krążyć wokół niego, niczym wygłodniały rekin przy swojej ofierze.
- A wiesz może dlaczego tutaj jesteś? - Bangs zamilkł.
Patrzył właśnie w oblicze diabła, który samozwańczo okrzyknął się wybawicielem.
Albatros pociągnęła za jego kajdany, jak sznurki szmacianej kukły. Chłopiec runął jak długi na ziemię. Jęknął z bólu, czując nieprzyjemny ucisk metalu na kostkach i twardy pokład pod sobą.
- Bangs! - wrzasnął Perry. Ponownie został ostro spoliczkowany za nietrzymanie języka za zębami.
- Jesteś tutaj, ponieważ niepotrzebnie zajmujesz przestrzeń przypisaną ludziom. - Anastazja przygniotła butem jego głowę tak, że nawet nie był w stanie jej podnieść. Bez wahania zdarła z chłopca jaskrawą bandanę. Bangs wydarł się w panice. Choć starał się jak mógł, z jego oczodołów mimowolnie poleciały łzy.
- Myślisz, że nie widzę jak się starasz? - wyszeptała do niego cichym tonem.
- Próbujesz udawać człowieka. Ubierasz się jak my, zachowujesz się jak my, myślisz jak my... ale w głębi duszy wiesz, że wciąż jesteś tylko potworem. - Przycisnęła but jeszcze mocniej do jego czaszki, boleśnie wgniatając jego twarz w drewniane deski. Chłopiec jeszcze nigdy dotąd nie poczuł się tak upokorzony.
- Nigdy nie należałeś w pełni do tego świata. Przypomnij więc sobie swoje miejsce na Ziemi. - dodała donośniej Albatros.
Szkielet nie śmiał nawet wstać. Leżał kuląc się i drżąc. Został ogołocony z wszystkiego, co się dla niego liczyło.
Perry ledwo wytrzymywał. Czuł, jak z każdym ruchem Albatros rozbija w nim kolejne bariery zdrowego rozsądku. Jego żal przemienił się w płonącą złość. Sam był gotowy na śmierć, ale nie życzył jej swojemu towarzyszowi. Nie mógł patrzeć na to, jak Anastazja łamie ducha najbardziej dobrej i ciepłej istoty, jaką w życiu spotkał. Ku swojemu przerażeniu, ten jeden raz zgadzał się ze złym głosem w jego głowie - trzeba zabić Albatrosa.
Nim się zorientował, z jego dłoni wystrzeliły syczące wiązki światła. Metalowy łańcuch pękł na pół. Jego ręce otaczał teraz znajomy ogień. Czuł, jakby minęły wieki od ostatniego czasu, gdy go widział. Był wolny. Strzegący go marynarze próbowali go zatrzymać. Wyciągnęli szable i ruszyli się w jego stronę. On prawie śmiejąc się wyrzucił ich oręż w powietrze, dzięki wystrzelonym z jego dłoni ognikom. Piraci zaczęli krzyczeć, patrząc na swoje poparzone palce. Nie mógł przestać się uśmiechać myśląc o ich bólu. Cudownie było ponownie znajdować się u władzy.
Potrzebował jeszcze jednej, krótkiej chwili, żeby znaleźć się przy Albatrosie. Spierzchnięte od soli morskiej usta kobiety otworzyły się, a jej ręka podążyła w stronę serca. Zamiast usłyszeć krzyk przerażenia, do jeńca dotarły słowa, przez które stanął jak wryty.
- Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio. - Anastazja Reid kurczowo ściskała przy piersi szczerozłoty krzyż, klarownie wyrażając treść modlitwy. Demon zasyczał wściekle, dalej próbując zbliżyć się do Ptaszyska. Dzieliło ich zaledwie kilka stóp, których jednak pokonanie uniemożliwiał lichu niewidzialny opór.
- Contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium! - kontynuowała jeszcze donośniej, widząc skuteczność swoich modłów. Żałosne nogi jego naczynia zaczęły drżeć i demon wkrótce padł na kolana, drąc się wniebogłosy.
- Imperet illi Deus, supplices deprecamur: tuque, Princeps militiae caelestis, Satanam aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute in infernum detrude. Amen... - dokończyła kobieta.
- Zakujcie go w poświęcone kajdany, z innych się wydostanie. - rozkazała załodze. Albatros wyjęła zza pasa szablę, wyzywająco unosząc nią brodę więźnia.
- Poznaję cię, demonie. - powiedziała.
- Stoisz jednak po niewłaściwej stronie. Zdradzając Avium Justitia, zdradzasz także i mnie, narażając się na mój gniew. Zabiorę cię z powrotem do Sępa, on będzie wiedział, co z tobą dalej począć. - Anastazja westchnęła z dezaprobatą i znużeniem, ponownie spoglądając na Bangsa.
- A co do twojego towarzysza... jest żałosny. Zostanie stracony jutro o świcie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Tak wiem, piszę z prędkością żółwia morskiego, ale cieszę się że dalej trwam i tworzę tą książeczkę ^^
~ Bajo! Do następnej części!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top