~*~
– Jeszcze jedna sprawa zanim pójdziesz, Quincy.
– Tak, panie?
– Wiesz, o kim mówię. Nasza mała nieprawidłowość.
– Ach... ona.
– Fascynujący przypadek. I potencjalnie śmiertelnie niebezpieczny.
– Zgadzam się. Nigdy wcześniej się nie zdarzyło, żeby ktoś był w tym stopniu odporny na kontrolę umysłu. Drobne, okazjonalne akty indywidualizmu oczywiście mają miejsce cały czas, ale...
– Co zamierzasz z nią zrobić?
– Nie mam pojęcia. To absolutny precedens.
– Dlatego możemy się od niej sporo nauczyć. Nawet nie myśl, żeby się jej pozbywać. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie. Może uda się zrozumieć, co powoduje takie zachowanie.
– Do tej pory starałem się ją izolować od innych dzieci jak tylko mogłem...
– I nic to nie dało.
– Co więc proponujesz?
– Daj jej wolną rękę. Wpuść między innych. Zdejmij wszelkie ograniczenia, ale wzmóż obserwacje. Od tej chwili ma nie mieć ani odrobiny prywatności... ale niech o tym nie wie.
– Pełna dyskrecja.
– Pełna. Niech osoby z jej otoczenia też o niczym nie wiedzą. Przenieś ją do nowego plutonu i nowych nauczycieli. Same w pełni naturalne interakcje.
– Dojdzie do konfliktów.
– To oczywiste. Ważne, jak te konflikty się rozwiną.
***
Marina, jak zawsze, obudziła się o czwartej trzydzieści – pół godziny przed resztą. Lubiła zaczynać dzień od pompek, brzuszków i rozciągania, ale nie mogła tego zrobić, nie budząc pozostałych dziewczyn – materace w malutkim pokoju sypialnym leżały tak blisko siebie, że prawie się stykały. Wyjęła więc cicho spod ułożonej w stosik zbroi przenośny komputer i zajęła myśli zadaniem z chemii, na które nie miała pomysłu wczoraj. Chemia była jedynym przedmiotem, który sprawiał jej jeszcze jakąkolwiek trudność. Matematykę i fizykę, nie mówiąc już o technice, opanowała perfekcyjnie. Swój wolny czas – chociaż Oktarianie dbali, żeby żadne z nich nie miało go dużo – spędzała na projektowaniu maszyn. Głównie bojowych, ale zdarzało jej się wymyślać małe optymalizacje infrastruktury podziemia. Dlatego po uporaniu się z pracą domową (która okazała się prosta, trzeba było tylko zauważyć parę rzeczy) przejrzała parę szkiców, którymi aktualnie się zajmowała. Poprawiła kilka drobiazgów, jednak okazało się, że tutaj też nie ma za dużo do roboty. Wyświetliła więc trójwymiarową mapę doliny, żeby popracować nad układaną od tygodnia strategią dla swojej małej, dziesięcioosobowej drużyny.
Awans na kaprala dostała kilka miesięcy temu. Był to śmiesznie niski stopień, ale i tak najwyższy, na jaki mogła liczyć czternastolatka. W ich plutonie kaprale byli zazwyczaj kilka lat starsi, więc inne dzieciaki nie były zadowolone, kiedy nagle z dnia na dzień musiały zacząć słuchać się rówieśniczki. Trochę jej podokuczali – nawet ci, z którymi przedtem nie miała żadnych spięć – a potem przestali. Marina wypełniała każde zadanie najlepiej jak umiała, więc szybko dała się poznać jako dobry i rozsądny dowódca, a nie przedwcześnie awansowany bufon. Nie znaczyło to, że ją polubili. Bardziej niechętnie zaakceptowali. Na razie tyle musiało starczyć.
Ćwiczenia w terenie miały formę starć właśnie takich małych oddziałów – najczęściej wymagające obrony lub przejęcia paru kluczowych punktów. Pozornie proste, jednak z tego samego powodu bardzo trudne. Każdy cel można było osiągnąć na niezliczenie wiele sposobów, więc każdy z dowódców musiał wymyślić sprytniejszy plan od reszty – a także umieć zapanować nad swoimi żołnierzami, żeby go dobrze wykonali, i zmieniać strategię, dostosowując się do działań nieprzyjaciela.
Najbliższe takie ćwiczenia miały się odbyć za parę dni. Miały w nich wziąć udział trzy oddziały z różnych plutonów. Celem było obronienie dwóch znajdujących się w dolinie baz z proporcami w kolorze swojej drużyny i jednoczesne wykradnięcie proporców przeciwników. To nie były pierwsze ćwiczenia Mariny. Z poprzednimi poradziła sobie bardzo dobrze, ale i tak się denerwowała. Jeżeli przegrają, jej autorytet wyparuje i zostanie z garstką żołnierzy, którzy nie będą się jej słuchać. Dlatego w ostatnich dniach często analizowała mapę. Zaznaczała najważniejsze punkty i ścieżki, próbowała zgadnąć, jaką strategię obiorą pozostali dowódcy. Robiła to głównie dla uspokojenia nerwów – w prawdziwej walce i tak będzie musiała adaptować się na bieżąco.
Rozmyślanie o tym wszystkim sprawiło, że straciła humor. Odłożyła komputer. Są przecież chyba ćwiczenia, którymi nikogo nie obudzi. Podniosła do góry wyprostowaną nogę, starając się wyciągnąć ją jak najdalej i jednocześnie cofając całą resztę ciała.
– Nie napinaj się tak, bo się posrasz – oznajmił szept z boku.
To była Sara, jedna z najstarszych dziewczyn w plutonie. Była wysoka jak badyl i miała szparę między zębami. Należała do tych dokuczających, ale nie bardzo problematycznych – stać ją było głównie na mało wyrafinowane złośliwości.
– Zamknij buzię, bo ci muchy uciekną – odpyskowała Marina.
– Obie stulcie dziób, niektórzy tutaj jeszcze śpią – warknął ktoś spod ściany.
Potem ktoś jeszcze coś powiedział i to był znak, że większość już wstała. Głośny pisk brzęczyka dwie minuty później dopełnił formalności, ogłaszając pobudkę.
Po śniadaniu, ale jeszcze przed porannym treningiem, zauważyła odstępstwo od rutynowego planu dnia. Był nim generał Quincy – prawa ręka Octavia i najwyżej postawiony w hierarchii Oktoling. Przyboczni dyktatora byli prawie wyłącznie Oktarianami, ale Quincy stanowił wyjątek.
Nie był sam. Czekał cierpliwie przed salą treningowo-gimnastyczną, dumnie prezentując ordery, a za nim w nierównym szeregu stała czwórka młodszych Oktolingów: dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Jedna z nich przyciągnęła jej uwagę. Była dość niska i chuda. Nie niezdrowo chuda, ale tak chuda, jak się tylko da bez wyglądania na niezdrową. Z tego powodu odrobinę za duża zbroja trzymała się odrobinę za luźno. Ale to nie dlatego się wyróżniała. Osobliwe było to, jak stała – wierciła się lekko w miejscu i próbowała dyskretnie dłubać w nosie, zamiast sterczeć na baczność i patrzeć pustym wzrokiem przed siebie jak pozostała trójka.
– Marino! – odezwał się Quincy, kiedy zbliżyła się do niego.
– Tak, sir?
– Czy wiesz, gdzie jest sierżant Neptun?
Neptun był opiekunem ich plutonu. Wąski wzwyż i szeroki wzdłuż Oktarianin, który pluł na boki, kiedy mówił i nikogo nie lubił. Zresztą z wzajemnością.
– Nie wiem, ale zaraz powinien się zjawić. Za cztery minuty zaczynamy musztrę i trening. – To była prawdziwie żołnierska odpowiedź. Same wymagane informacje i ani sugestii oceny czy własnego zdania.
– Mam cztery nowe kijanki do jego stawu. Zajmij się nimi, a ja pójdę go o tym poinformować.
– Tak jest, sir – odpowiedziała Marina, po czym zmarszczyła czoło. – Czy mogę zadać pytanie?
– Zezwalam. – Quincy'ego wyraźnie bawiła ta służalcza postawa, ale Marina już dawno się nauczyła, że lepiej przesadzić niż okazać brak szacunku. Niektórzy nauczyciele i oficerowie uwielbiali karać ich za niestosowne zwracanie się do starszych i wyższych rangą.
– W naszym plutonie jest już pełna liczba osób. Czy oznacza to, że ktoś zostanie przeniesiony? Jeśli tak, to kto?
– Dokładnie tak, ostatnio zwolniło się trochę miejsc w siódemce i dwunastce. Dlatego przyszedłem wymienić najstarszych.
Najstarszych... Czyli Sara, Adam, Hubert i Bethany.
– Sir, dwie z tych osób były w moim oddziale.
– Faktycznie. – Quincy obejrzał się na stojących za nim cicho młodzików. – Lena, Stanley, od teraz jesteście w oddziale Mariny.
Czyli ta mała ma na imię Lena. A Stanley to ten przygarbiony chłopak z trochę za krótkimi nogami i za długimi rękami. Oceniła na szybko ich kondycję fizyczną i skrzywiła się mimowolnie. Cienko. Da się z nimi coś zrobić, ale nie w kilka dni.
– A jak wy się nazywacie? – zwróciła się do pozostałej dwójki, kiedy Quincy odszedł.
John i Amelia. Nie podali numeru identyfikacyjnego, ale nie miała zamiaru ich za to ganić, bo w praktyce wymagali go tylko najwredniejsi nauczyciele. Popytała jeszcze trochę i dowiedziała się, że każde było przed przeniesieniem w innym plutonie.
– No dobrze, ale mniej więcej wiecie, co trzeba tu robić i jak – oceniła. – W zasadzie nic się nie zmieni, będzie tylko nieco trudniej. Powinniście biec już na rozgrzewkę, zrobicie dobre pierwsze wrażenie na sierżancie Neptunie.
Zatrzymała jednak przed salą Lenę. Nie mogła patrzeć na ten pożałowania godny obraz – za duża zbroja zwisała i obijała się przy każdym kroku.
– O co chodzi? – spytała mała. Kiedy była zmuszona z kimś rozmawiać, patrzyła w podłogę. Jej głos był niby normalny, ale gdzieś tam z tyłu czaiła się malutka sugestia płaczu. Musiała albo być bardzo nieśmiała, albo bardzo przeżywać zmianę oddziału.
– Masz niedopasowaną zbroję.
– To nie moja wina – poskarżyła się. – W dwójce mieli mój rozmiar, ale sierżant powiedział, że skoro mam prawie trzynaście lat, to mam nosić swoją grupę wiekową.
– Zdejmij to – zdecydowała Marina, pilnując się, aby nie powiedzieć niczego, co mogłoby chociaż przypominać opinię o postępowaniu owego sierżanta. – Zaraz pójdę po coś odpowiedniejszego.
Lena posłusznie zsunęła z siebie pancerz. Została w butach, goglach oraz bawełnianym podkoszulku i szortach, które miały trzymać ciepło i chronić skórę przed obtarciami.
– Idź ćwiczyć – rzuciła jej Marina na odchodne.
– Ale że tak? – spłoszyła się.
– Pewnie. To nawet lepiej, bo masz większą swobodę ruchów. Ja zawsze ćwiczę bez zbroi.
Ruszyła szybko korytarzem. To było nieco okrutne, dodatkowo ją zawstydzać w tym stanie, ale bardziej okrutna byłaby bezczynność. Owszem, będzie odstawać od reszty. Prawie na pewno ktoś ją z tego powodu zaczepi. Ale Marina podsunęła jej na taki wypadek eleganckie wytłumaczenie, którego mała użyje, jeśli ma choć trochę rozumu. Gdyby pozwoliła jej zostać w za dużej zbroi, też by się z niej śmiali, ale nie mogłaby odpowiedzieć nic. Bardzo w złym guście było krytykowanie sierżantów – i w zasadzie jakichkolwiek Oktarian.
Znalazła się w magazynie z wyposażeniem, do którego dostęp zapewniał jej stopień kaprala. Skompletowała na oko pancerz z grubsza pasujący do figury Leny (w każdym razie na pewno lepiej pasujący) i starannie odłożyła elementy poprzedniego na odpowiednie miejsca. Kiedy wróciła do sali, kadeci stali już w równiutkim dwuszeregu, a sierżant Neptun wydzierał się na Lenę.
– Przepraszam za spóźnienie, sir – powiedziała, stając przy dziewczynie. Podała jej zbroję.
– Marino. – Sierżant postanowił przenieść swoją złość na nią. W tym stanie wszystko mogło go totalnie rozsierdzić, więc najlepszą strategią było zachowywanie się, jakby nie działo się zupełnie nic nadzwyczajnego. – Czy zechcesz mi łaskawie wytłumaczyć, co to za cyrk?
Myślała szybko. Nie miała serca, żeby obarczyć winą Lenę, ale też nie mogła powiedzieć złego słowa o prawdziwym winowajcy. Postanowiła więc wziąć wszystko na siebie.
– Przepraszam bardzo. To moja wina. Powierzono mi opiekę nad nowymi, ale nie dopilnowałam, żeby Lenie wydano pancerz w odpowiednim rozmiarze.
Wyraźnie zdezorientowana Lena chciała zaprotestować, ale Marina zrobiła groźną minę i bezsłownie kazała jej siedzieć cicho.
– Nie spodziewałem się tego po tobie. – To była prawda. Marina nie tylko miała dobre wyniki we wszystkim, ale też należała do najbardziej zdyscyplinowanych kadetów. – Ale ponieważ mam dzisiaj dobry humor, pozwolę ci wybrać sobie karę.
To była pułapka. Jeżeli poda karę jego zdaniem za niską, dołoży jej jeszcze bardziej i dodatkowo ośmieszy przed resztą. Ale jeśli poda za wysoką, nie będzie protestować.
– Em... Dwieście pompek? W jednej serii – dodała szybko.
Neptun wyszczerzył się obleśnie.
– Dwieście pompek w jednej serii z ostrygą. Przyjdź do mnie dzisiaj po lekcjach.
Ostryga była to potoczna nazwa stymulowania kory mózgowej w taki sposób, żeby ciału wydawało się, że odczuwa spory ból – nie taki nie do zniesienia, ale duży. Kara w pewnym makabrycznym sensie bardzo elegancka, bo nawet jeśli nieszczęśnikowi wydawało się, że odzierają go ze skóry, na ciele nie zostawał najmniejszy ślad. Stanowczo za wysoka w tym przypadku, ale nie miała zamiaru się kłócić. To jeszcze dało się wytrzymać. Życie nie jest sprawiedliwe.
Przez następne cztery godziny dyskretnie obserwowała Lenę. Wnioski nie nastrajały zbyt pozytywnie. Mała była słaba, sztywna i w fatalnej kondycji. Spociła się już po dziesięciu minutach. Poruszała się powoli i niezdarnie, a co jakiś czas musiała robić przerwy, żeby odpocząć i przeczekać kolkę. Podczas musztry myliła się i reagowała z opóźnieniem, a przy ćwiczeniach z bronią trafiła tylko dwa cele z trzydziestu i na koniec skaleczyła się w palec.
Marina zaczęła się zastanawiać, dlaczego zdecydowała się wziąć na siebie karę takiej ofermy. Tak w zasadzie to od dzisiaj w oddziale miała tylko dziewięciu żołnierzy. To był głupi i bezsensowny akt wielkoduszności, na który tamta nie zasługiwała.
Natychmiast jednak zganiła się za takie myślenie. Owszem, Lena radziła sobie okropnie, ale przynajmniej się starała. Na jej twarzy malowało się skupienie, kiedy zerkała co chwilę na resztę, próbując za nimi nadążyć. Miałaby prawo być na nią zła, gdyby się obijała i jej nie zależało. Niektórzy czasami radzą sobie trochę gorzej. Dodatkowo mała wcześniej była w dwójce, a to najprawdopodobniej najmniej wymagający pluton. Da się z niej coś zrobić. Może niektóre rzeczy przychodziły jej trudniej, ale na pewno przy odrobinie pracy uda się wykorzystać jej chęć poprawy.
Po prostu nie potrafiła się na nią gniewać.
***
Lekcje tego dnia przeleciała na autopilocie. Rozwiązywała zadania i odpowiadała na pytania, ale jej myśli cały czas zajmowało coś innego. Nigdy wcześniej nie dostała kary. Miała już okazję doświadczyć ostrygi, bo sierżant Neptun uważał, że każdy powinien wiedzieć, dlaczego nie opłaca się robić problemów. Cały ból był teoretycznie tylko w głowie... ale wcale nie przyjmowała tego z ulgą. Za odczuwanie jakiegokolwiek bólu jest ostatecznie odpowiedzialny mózg – nerwy tylko przekazują do niego sygnały. Dlatego były możliwe takie anomalie jak bóle fantomowe, kiedy kogoś bolała noga, której już nie miał. Będzie jej się wydawało, że ma rękę złamaną w dwudziestu miejscach i żyły wypełnione wrzącą rtęcią, i będzie to tak realistyczne, jak tylko może być.
Marina zdawała sobie sprawę, że najważniejsze to nie panikować, ale i tak się bała. Nie była przyzwyczajona do ostrygi. Jednak oceniała swoje szanse całkiem optymistycznie. Najważniejsza jest samokontrola, a tej miała mnóstwo. Za to jeszcze mocniej utwierdziła się w przekonaniu, że dobrze zrobiła, biorąc karę na siebie. Lena miała problem ze zrobieniem dwunastu pompek w jednej serii, nie mówiąc już o dwustu. Nie dałaby rady – ciągle musiałaby zaczynać od początku, aż w końcu Neptun by ją wypuścił, bo rozbolałyby go uszy od jej krzyków. Ile by tak musiała się męczyć? Pół godziny? Godzinę? Marina nastawiła się na cztery minuty. Tyle czasu zajmowało jej zrobienie dwustu pompek.
Po osiemnastej natychmiast skierowała się do sali gimnastycznej. Chciała już mieć to z głowy. Neptun czekał na nią ze złośliwym uśmiechem. Bez słowa przypiął do jej gogli mały krążek i wcisnął kilka klawiszy w swoim komputerze.
Pierwszy szok prawie zmiótł ją z nóg. Było dziesięć razy gorzej niż sobie wyobrażała, ale musiała to wytrzymać. Skupiła się na równym oddychaniu. Po chwili zdołała się uspokoić, a nawet odrobinę przyzwyczaić. Nie da się nie czuć bólu, ale można było go zepchnąć w tył głowy, żeby aż tak nie przeszkadzał.
Zaczęła się ostrożnie schylać, kiedy ktoś chlusnął jej kwasem siarkowym w ramię.
– Pompki – warknął Neptun.
Nie popchnął jej mocno, ale w tych warunkach nawet najlżejszy dotyk tysiąckrotnie pogarszał sprawę. Dobra wiadomość była taka, że nie musiała już się schylać, bo znalazła się w ekspresowym tempie na podłodze. Przybrała pozycję i zaczęła robić pompki.
Najgorsze były dłonie. Cały czas dotykały podłogi i musiały udźwignąć cały ciężar ciała, więc bolały mniej więcej tak, jak bolałoby tysiąc ostrych odłamków szkła w oku. Bardzo pomagało skupienie się na czymś innym, więc liczyła pompki. Osiem... Miała wyraźny cel i mimo że w tej chwili zdawał się beznadziejnie odległy, mogła wypełnić myśli dążeniem do niego. Piętnaście... Dajesz. Co to dla ciebie? Jesteś żołnierzem. Musisz umieć to znosić. Wyobraź sobie, że strzela do ciebie jakiś brudny kalmar, a jedynym sposobem, żeby go utłuc, są pompki. Czterdzieści siedem... To jest pojedynek na hart ducha. Nie przegrasz przecież z tchórzem, prawda?
Zrobiła dwieście pięćdziesiąt, zanim Neptun wyłączył w końcu urządzenie. Wredny glonojad... Nie mógł zrobić wszystkiego, bo miał nad sobą wielu o wiele ważniejszych oficerów, ale naginał zasady, jak tylko mógł.
Ulgi nie dało się opisać słowami, chociaż wciąż czuła się słabo. Wspomnienie bólu było jeszcze zbyt świeże. Zmęczyła się strasznie – każdy by się zmęczył.
– To cię nauczy, żeby traktować poważnie swoje obowiązki – zaśmiał się Neptun z satysfakcją.
– Nie do moich obowiązków należy niebycie złośliwym debilem i zapewnienie dziewczynie sprzętu w jej rozmiarze – nie powiedziała Marina. Zamiast tego powlokła się do pokoju sypialnego i padła ciężko na swój materac. Dlaczego jej plutonowym nie jest ktoś taki jak Quincy? Dlaczego wszyscy niscy rangą oficerowie musieli być tacy podli?
Było jeszcze za wcześnie, żeby zakończyć dzień. Kilka godzin między końcem lekcji a porą snu każdy wykorzystywał inaczej. Zależało, w czym był dobry. Marina powinna teraz albo siedzieć w swoim małym warsztacie, albo przygotowywać oddział do ćwiczeń. Będzie musiała, w końcu nikogo nie obchodziło, że jest smutna i źle się czuje.
– Dziękuję – odezwał się cichy głos obok.
Marina otworzyła oczy. Lena siedziała na sąsiednim posłaniu, a jej twarz wyrażała szczerą troskę. Nie była w nastroju do rozmów, ale z drugiej strony i tak musiała w końcu wstać, więc równie dobrze mogła zacząć gramolić się z emocjonalnego dołka już teraz.
– Cieszę się, że nie wyjechałaś z żadnym „dlaczego to zrobiłaś?" – mruknęła.
– Wiem dlaczego. Sama bym tak zrobiła. Po prostu nie spodziewałam się tego po kimś innym. Wszyscy są tutaj tacy... zimni.
– Bo w armii trzeba być silnym.
– Ale tak naprawdę tylko udają twardzieli, a w środku boją się jak każdy. Ty też.
Marina poczuła się dotknięta. Po części dlatego, że mała miała rację, więc jej podświadomość już szykowała defensywę.
– Wcale nie – zaprotestowała szybko.
– I byłoby łatwiej, gdyby chcieli o tym rozmawiać – westchnęła Lena. – Ja też się boję.
– Czego?
– Że sierżant się na mnie wkurzy, że inne dzieciaki będą mi dokuczać, że nie będę umiała zrobić zadania, gimnastyki... – wyliczała spokojnie i Marinie nagle zrobiło jej się strasznie szkoda. To okropne uczucie wiedzieć, że jest się najgorszym. Jeżeli nie weźmie małej pod swoje skrzydła, szybko przerośnie ją presja otoczenia.
Pilnowała się jednak, żeby nie dać niczego po sobie poznać. W podziemiu lepiej było nie okazywać uczuć... Jasna cholera, ona miała rację!
– Dasz sobie radę. – Zdecydowała się na bezpieczną opcję.
– Nie wiem – odparła Lena poważnie. – Nie wiem, czy dam. Muszę się dużo nauczyć, a wszyscy uważają, że już powinnam to umieć.
Marinę zaskoczyła dojrzałość tych słów. Z jakiegoś powodu zaczęła już myśleć o małej jak o dziecku – słodkie i uroczo nieporadne, ale niezbyt mądre. Tymczasem okazało się, że jest całkiem rozsądna, a przede wszystkim świadoma siebie i innych. Obserwowała i rozumiała. Parę razy podczas tej rozmowy powiedziała rzeczy, które były niby oczywiste, ale Marina przedtem o nich nawet nie myślała.
– Więc potraktuj to jak wyzwanie.
– Tyle że ja wcale nie chcę być lepsza od innych.
Marina milczała. Bardzo chciała odważyć się na jakiś cieplejszy gest, żeby okazać dziewczynie wsparcie, którego nie umiała przekazać słowami, ale nie potrafiła przebić bariery przyzwyczajenia i zrobić pierwszego kroku.
Tymczasem Lena wydała z siebie niepocieszone mruknięcie i po chwili mocowania się z zatrzaskiem zdjęła swoje gogle. Marina spojrzała na nią z niedowierzaniem i przerażeniem.
– Co ty...?!
– Cisną mnie w głowę – wyjaśniła, jakby nie było to nic nadzwyczajnego.
– Nie wolno ich ściągać!
– Serio? Cały czas to robię i nikt nic nie mówi.
– Ale...
Brakowało jej słów. Lena miała duże, błękitne oczy, które w połączeniu z małym nosem i ustami nadawały jej twarzy niewinnego wyrazu. Była po prostu ładna, ale dopiero teraz było to widać.
– Muszę zorganizować naradę przez ćwiczeniami. – Zrezygnowała w końcu i zmieniła temat. Zaczęła pisać wiadomość do wszystkich ze swojego oddziału. Nie ma się co spieszyć, i tak będą potrzebowali kilkunastu minut, żeby przerwać swoje zajęcia i się zebrać. – Trzeba ułożyć ostateczny plan i przejrzeć jeszcze raz strategię.
– Ja też mam przyjść?
– Jesteś teraz w moim oddziale, więc tak.
– A mogę ci mówić Mari? Marina jest zbyt poważne.
– Jeśli musisz... Chodź, pójdziemy już wszystko przygotować. Tylko załóż gogle, bardzo proszę.
***
Pokój, który potem przerobiła na warsztat, dostała w pakiecie z awansem. Przyjęła go z wdzięcznością, bo przedtem miała wrażenie, że kiedy pracuje, zawsze komuś przeszkadza. Nie był duży, ale starczył – zmieścił się w nim szeroki stół, kilka szafek z narzędziami i podstawowymi materiałami oraz niewielki holoprojektor. Ten ostatni przydawał się do wielu rzeczy: porównywania powstającego prototypu z przestrzennym modelem, przeprowadzania symulacji czy szybkiego wprowadzania danych. W tej chwili wyświetlał na stole mapę doliny, wokół której stłoczyła się dziesiątka Oktolingów. Marina nie musiała czekać, aż się uciszą, więc przeszła od razu do rzeczy.
– Zebrałam was tutaj, żeby przedstawić punkty o kluczowym znaczeniu i uzgodnić z wami optymalną strategię dla każdego z nich. – Celowo podkreśliła słowo wami. W każdej armii jest wielu dowódców zbyt dumnych, żeby słuchać pomysłów podwładnych (albo – nie daj Boże – przyznać się do błędu), ale Marina do nich nie należała.
Na mapie rozbłysło sześć jasnych punktów – po dwa czerwone, niebieskie i zielone.
– W tych miejscach znajdują się proporce. Nasze są czerwone.
– Po dwa? – zdziwiła się Ela. – Przedtem był jeden.
– To dodatkowe utrudnienie – wyjaśniła Marina. – W ten sposób w każdej z drużyn brakuje żołnierzy do ogarnięcia wszystkiego. Element ryzyka będzie o wiele większy niż w poprzednich ćwiczeniach, ponieważ na tych zasadach nie da się grać bezpiecznie.
– Gdybyśmy chcieli obsadzić każdy punkt, wyszłoby po jeden przecinek osiem trzy w okresie osoby – zażartowała Jane.
Marina uśmiechnęła się razem z resztą. Dowodząc, trzeba utrzymywać bardzo konkretny dystans – być na tyle blisko swoich żołnierzy, żeby zdobyć ich sympatię i zaufanie, ale na tyle daleko, żeby mieli swoje własne żarciki i sekrety, które zbliżają ich jako grupę.
– Jak widzicie, możemy z grubsza podzielić dolinę na dwie części – podjęła. – Po jednej stronie tych dwóch pagórków są nasze bazy, a po drugiej niebieskie i zielone. Oznacza to, że żeby zrobić cokolwiek, musimy przez nie jakoś się przedostać. Czy ktoś ma pomysł, który z nich lepiej się do tego nadaje?
– Oczywistą odpowiedzią wydaje się ten po prawej, bardziej zalesiony – zaczął ostrożnie Julian, najniższy chłopiec w grupie. – Zwłaszcza że na lewym nie rosną praktycznie żadne drzewa, więc bylibyśmy widoczni jak na dłoni. Jednak ponieważ to obiektywnie lepsza opcja, o wiele większe jest ryzyko wpadnięcia w pułapkę.
– A co mówi zasada podwójnej niespodzianki? – zachęciła go Marina.
– Że powinniśmy przedostać się prawym. To oczywisty manewr, więc przeciwnik będzie oczekiwał, że spróbujemy go przechytrzyć i pójdziemy lewym.
– A istnieje zasada potrójnej niespodzianki? – zaciekawiła się Lena.
Odezwała się po raz pierwszy odkąd zaczęli. Wcześniej siedziała cicho i tylko patrzyła. Najpewniej nie czuła się pewnie w temacie i nie chciała przez przypadek pokazać braku wiedzy. Marina trochę się martwiła, czy uda jej się dogadać z resztą grupy.
– Istnieje, ale to już wyższy poziom gierek psychologicznych – odpowiedziała Jane.
– Zresztą efekt jest taki sam jak przy zwykłej niespodziance – dodała Ela. – Lepiej za dużo nie myśleć, bo można się nieźle zakręcić.
– Zasada podwójnej niespodzianki na pewno zadziała na Deana, dowódcę niebieskich – kontynuowała Marina z ulgą. – Widzicie ten mały przesmyk za prawym pagórkiem? Można nim szybko dojść do ich drugiej bazy. Trzeba się chwilę przyjrzeć, żeby go dostrzec, więc Dean pomyśli, że ja pomyślałam, że on go nie zauważył. Na sto procent będzie go pilnować... więc podejdziemy go lasem od strony pagórka.
– A pierwsza baza?
– I tu sprawa się komplikuje, bo z naszej perspektywy jest fatalnie położona. Przedpole to całkowicie odsłonięty teren, widać z niej doskonale oba pagórki i przejście między nimi. Z której strony byśmy jej nie ugryźli, zawsze nas zauważą. Na szczęście nie musimy się nią martwić.
Lubiła budować napięcie, ale rozczarowały ją zdezorientowane miny podwładnych. A więc nikt z nich o tym nie pomyślał. Jej ego poczuło się mile połechtane, że wpadła na to jako jedyna, ale zmartwienie było większe, bo dobrzy żołnierze powinni być bystrzy – wtedy potrafią podświadomie podjąć dobrą decyzję, nie czekając na rozkaz.
– Czy widzicie, jak blisko jest pierwsza baza zielonych? Dzieli je praktycznie tylko kawałek lasu. Owszem, niebiescy będą mieli na nas dobry widok, ale będą też musieli ciągle pilnować pleców. Ross najpewniej znowu podzieli swój oddział na dwuosobowe grupki. Taka strategia pozwala mu kontrolować znacznie większy obszar, ale będzie słaby w bezpośredniej walce. Przewiduję, że podejdzie Deana z dwóch stron naraz. Nie od strony bazy, ale z boków. Wystarczy więc, że zaatakujemy drugą bazę niebieskich od strony lasu, a potem uderzymy na zielonych i zabierzemy ich proporzec oraz ten, który zdobędą na niebieskich. Do tego czasu powinniśmy przetrzebić ich oddział na tyle, żeby szturm na drugą bazę zielonych nie był żadnym problemem.
– A co z naszymi bazami?
– Zaraz, chwila. Taki więc mam pomysł na ofensywę. Z defensywą będzie gorzej, bo mamy bardzo niesprzyjający teren. Pierwsza baza znajduje się na pagórku, co teoretycznie jest dobrą rzeczą, ale naokoło wszędzie rośnie las, więc można się do niej łatwo podkraść. Do drugiej można iść albo długo na widoku, albo krótko lasem. Tutaj teoretycznie moglibyśmy zastosować prawo podwójnej niespodzianki, ale drzewa na tyle ograniczają widoczność, że nie damy rady zastawić sensownej pułapki bez odsłaniania pozycji.
– W takim razie dupa, a nie gra – mruknął Andrew.
– Poczekaj. Najlepsze rozwiązanie, jakie udało mi się wymyślić, to przenieść proporzec z jedynki do dwójki, a w jedynce pozostawić jedną osobę jako obserwatora. Z wysoka widać praktycznie wszystko. Ktokolwiek będzie chciał się do nas podkraść, musi albo odsłonić się na początku, albo przejść długi kawałek lasem. A las mimo wszystko nie zapewnia niewidzialności, więc w końcu się wychylą i obserwator ich zobaczy. A wtedy obrońcy, którzy zostaną w drugiej bazie, będą mieli mnóstwo czasu na odparcie ataku. Taki jest mój plan. Ktoś ma jakieś pytania?
– Co, jeśli przeciwne drużyny nie będą wiedziały, że przenieśliśmy oba proporce do jednej bazy? Wtedy mogą spróbować zaatakować jedynkę i zlikwidować obserwatora – zauważyła Jane.
– O to się nie martw. Każdy dowódca widzi na mapie pozycje wszystkich proporców. Zobaczą, że w jedynce nic nie ma.
– Jak chcesz podzielić siły? – spytał Julian.
– Jedna osoba na obserwatora, trzy jako obrona do dwójki, a z pozostałej siódemki robimy grupę uderzeniową. Musimy mieć tyle osób, żeby bez problemu poradzić sobie z atakiem na niebieskich i starciami z zielonymi.
– Kto dokładnie będzie w każdej z grup?
– Otóż... – zaczęła Marina, ale przerwał jej odgłos przychodzącej wiadomości. Zdziwiona sięgnęła po swój komputer, a w miarę czytania brwi podjeżdżały jej coraz wyżej. – Otóż właśnie okazało się, że mamy bardzo dużo czasu na zdecydowanie.
Nikt nie rozumiał, o co jej chodzi.
– Ćwiczenia przełożono na za dwa tygodnie. – Starała się ukryć zakłopotanie. – Hej, dla mnie to też dziwne.
– Podali jakiś powód?
– Nie.
– Czyli w zasadzie zmarnowaliśmy teraz tylko czas – mruknął niepocieszony William.
Był to jeden z tych nielicznych kadetów, których Marina trochę się bała. Wysoki i umięśniony, nigdy się nie uśmiechał i zawsze używał więcej siły, niż było potrzebne. Nikogo jeszcze nie uderzył, ale cały czas wyglądał, jakby chciał. Poza tym nie ukrywał, że nie jest zadowolony z jej przywództwa.
Jej żołnierze po kolei opuszczali pomieszczenie ze skwaszonymi minami. Marina nie próbowała ich zatrzymywać. W końcu została tylko ona i Lena.
– Naprawdę obrazili się na ciebie za coś, na co nie miałaś wpływu? – rzuciła w eter pytanie retoryczne.
– Rozumiem ich. Te ćwiczenia to dla wielu jedyna odskocznia od rutyny. Są wymagające, ale przez to bardziej... rzeczywiste, jeśli wiesz o czym mówię. Adrenalina i iluzja zagrożenia. Zupełnie inny rodzaj stresu niż na co dzień.
– Czyli brakuje im wrażeń. To jeszcze nie powód, żeby strzelać do posłańca.
– Wiem... – Westchnęła. – Nie potrafię nad nimi zapanować. Raz mi się wydaje, że mam z nimi dobry kontakt, a zaraz potem wszyscy się ode mnie odwracają. Odkąd dostałam ten awans, czuję się wykluczona.
Nie wiedziała, czemu to mówi. Lena miała w sobie coś takiego, że łatwo było się przy niej otworzyć.
– Zazdroszczą ci. Nie możesz nic z tym zrobić?
– Mogę. Mam wyższy stopień od nich, więc mogę im wydać uprzywilejowany rozkaz, który będą musieli wykonać. Mogę dawać im kary. Mogę pójść do dowództwa i złożyć donos.
– Czyli nic nie możesz.
– Cieszę się, że rozumiesz.
W podziemiu na dużo rzeczy nie miało się wpływu. Rozmowa nieuchronnie zmierzała w stronę spirali użalania się nad sobą i psioczenia na świat, więc zamilkły. Lena z zaciekawieniem rozglądała się po warsztacie. Pobawiła się chwilę holoprojektorem, pokontemplowała leżące na stole, w połowie złożone układy (chociaż nie do końca wiedziała, na co patrzy), przejrzała zawartość szafek.
– Masz papier? – Oczy jej się zaświeciły na widok sporego stosiku.
– Milimetrowy. Jak chcesz to weź, i tak z niego nie korzystam.
Mała ochoczo poczęstowała się kartką, znalazła gdzieś jeszcze ołówek i zaczęła rysować coś na stronie bez kratek, śmiesznie wysuwając przy tym język. Marina usiadła przy niej i spróbowała skupić myśli na przystawce do przemysłowego czujnika temperatury. Przez następne kilka godzin pracowały tak razem w ciszy nad zupełnie różnymi rzeczami i było... miło. Frustracja dzisiejszymi porażkami powoli wygasała, żeby pod koniec już nic z niej nie zostało.
O dziesiątej zaczęły się zbierać, bo była to już pora na mycie się i sen. Rysunek Leny zaczynał wyglądać bardzo ładnie. Trochę trudno było stwierdzić, co przedstawia, ale za to cienie były niezwykle realistyczne. Marina nie spodziewała się po młodszej koleżance takiej precyzji – zwłaszcza biorąc pod uwagę jej fajtłapowatość w dosłownie wszystkim innym. Nie omieszkała pochwalić jej na głos.
– Ach, tak – mruknęła dziewczyna, krytycznie patrząc na własne dzieło. – Chyba trochę odleciałam. Za duża kartka.
Już miały wyjść, kiedy jej wzrok padł na małą metalową ośmiorniczkę, ukrytą z tyłu wśród różnych części.
– O! Jaki fajny.
– Aaa, Otton. – Marina zaczerwieniła się jak ktoś przyłapany na wstydliwym sekrecie. – Trzymam go z sentymentu. Zrobiłam go za dzieciaka i potem dostałam lanie.
– Ja dostałam swego czasu mnóstwo lań – rzuciła Lena lekko. – Trochę za tym tęsknię. Zabawne, prawda? Im starsza jesteś, tym wymyślniejsze kary. Po klapsach przychodzi sprzątanie, a po sprzątaniu krab pustelnik.
„Krabem pustelnikiem" nazywano malutką komórkę, w której zamykano dzieci czasami nawet na cały dzień. Była całkowicie dźwiękoszczelna i brakowało w niej miejsca choćby na wyciągnięcie nóg, przez co trzeba było albo stać, albo siedzieć w nienaturalnej pozycji.
– Dlatego nigdy nie zapomnę, co dla mnie dzisiaj zrobiłaś – dokończyła cichutko.
***
– No, Quincy. Jesteś bystry, bo inaczej nie powierzyłbym ci tak wysokiego stanowiska. Wiesz, dlaczego to zrobiłem?
– Chcesz, żeby się zaprzyjaźniły. Chcesz dać im czas na zbudowanie takiej więzi jak te, które zazwyczaj zduszamy w zarodku.
– Brawo. Przełożyłem ćwiczenia, bo będą katastrofą.
– Widzieliśmy, jak beznadziejnie sobie radzi. Przegrają przez nią albo przynajmniej będą mieli o wiele trudniej.
– I jeżeli przez ten czas zdąży zawładnąć ich sercami – albo przynajmniej Mariny – na tyle, żeby jej nie znienawidzili, to znaczy, że jest groźna.
– Nie podoba mi się zabawa ich uczuciami dla eksperymentu.
– To nie jest zabawa. Musimy wiedzieć, jak daleko się posunie, jeśli dać jej wolną rękę. Jak duże szkody może wyrządzić. Dzięki temu będziemy umieli zapobiegać kolejnym takim przypadkom.
– „Zapobieganie" to spory eufemizm na zabijanie niemowląt.
– Bycie cynicznym nie należy do twoich obowiązków.
***
Następnego dnia przy śniadaniu do Mariny przysiadły się Jane i Ela. Zdziwiło ją to, bo zazwyczaj jadła sama. Dziewczyny zerkały na siebie niepewnie, po czym w końcu odezwała się Ela.
– To ten... Wybacz, że wczoraj tak wyszłyśmy, jakbyśmy były złe.
– Byłyśmy złe, ale nie na ciebie – dopowiedziała Jane.
– Tak. Głupio wyszło.
– Twoja strategia jest bardzo dobra. Ryzykowna, ale całe te ćwiczenia to konkurs na ryzykowną strategię, a twoja ma najwięcej sensu.
– Eem... Dziękuję – odpowiedziała Marina. Sytuacja była dość niezręczna. Doceniała miły gest, ale dziewczyny zachowywały się trochę, jakby ktoś je do niego zmusił.
W tej samej chwili pojawiła się Lena z szerokim uśmiechem na twarzy. Zajęła wolne miejsce obok Mariny.
– Cześć! – powiedziała, bardzo dokładnie podkreślając wykrzyknik.
– Hej – przywitała się Jane. Ela kiwnęła głową. Marina nie powiedziała nic, bo ją zatkało.
– Śniło wam się dzisiaj coś ciekawego? – spytała Lena, kiedy cisza zaczęła się przeciągać. Nie jadła, tylko kręciła łyżką w misce i rozglądała się po stołówce.
– Nie – odparły prawie jednocześnie trzy głosy.
– Mnie się śniło, że jestem skarpetą – ciągnęła mała niezrażona. – I nikt mnie nie chciał wyprać.
– Skarpetą? – wyrwało się Eli.
– Jak to jest być skarpetą? – zdziwiła się Jane.
– Ciężko. Dosłownie. Cały czas ktoś na tobie stoi – powiedziała Lena wesoło. – I na dodatek cuchną mu stopy.
– To chyba byłaś skarpetą Jane. – Eli zaczęło się udzielać.
– Sugerujesz, że śmierdzę, koleżanko? – Jane też się uśmiechnęła.
I zanim się spostrzegły, zaczęły przerzucać się niemądrymi dowcipami i chichotać jak głupie. Bańka niezręczności pękła i wreszcie wszystkie się wyraźnie rozluźniły.
Po śniadaniu Marina złapała Lenę w drodze do sali gimnastycznej.
– Co ty im powiedziałaś? – spytała ostro. A przynajmniej taki miała zamiar, jednak wciąż trzymał się jej dobry humor z rana.
– Powiedziałam, że bardzo się starałaś przy strategii i że było ci wczoraj przykro. Coś nie tak? – Zrobiła duże oczy. – Przepraszam, myślałam...
– Nie, nie, po prostu... – Marina się spłoszyła i tyrada, którą już miała przygotowaną, ostatecznie nie wybrzmiała.
Lena musiała myśleć, że nie robi nic złego. Na pewno chciała jak najlepiej, tylko... jak to musiało wyglądać z boku? Z perspektywy oddziału nasłała ją, żeby się poskarżyć. Nie tak odzyskuje się autorytet.
– Myślisz teraz, że cię zawstydziłam i wyszłaś na słabą – odgadła. – Bzdura. Po prostu potrzebowałam pretekstu, żeby zaczęli z tobą normalnie rozmawiać. Teraz już jakoś pójdzie. Ela i Jane zrobiły pierwszy krok.
– Kiedy ty w ogóle się z nimi zakumplowałaś? Nie zarejestrowałam tego momentu.
– W kolejce pod prysznic. Wiedziałam, że one tak naprawdę cię lubią, ale wtedy wyszły, bo wszyscy inni też wyszli.
– Zaczepiałaś kogoś jeszcze?
– Chciałam powiedzieć Williamowi, że zachował się bardzo nie w porządku, ale zagroził, że mi przywali, jeśli drugi raz się do niego odezwę, i nawet nie mogłam dokończyć.
– Echhh... – westchnęła Marina. Starała się zabrzmieć w miarę łagodnie. – Posłuchaj mnie. Doceniam, że chcesz mi pomóc mieć lepsze relacje z oddziałem, ale więcej nie rozmawiaj o mnie z innymi, jeśli tego nie chcę.
– Ty tak naprawdę nie wiesz, czego chcesz, ale w porządku. Tylko nie zabraniaj mi mieć przyjaciół.
Zabrzmiało to nieprzyjemnie i Marina przestraszyła się, że przesadziła i dziewczyna się na nią obraziła. Postanowiła na razie odpuścić. Wróci do tematu, kiedy obie ochłoną.
Na ćwiczeniach nie potrafiła się skoncentrować. Cały czas myślała o tym, co stało się rano, przez co była rozkojarzona i nie przykładała uwagi do tego, co działo się teraz. Nie mogła jednak nie usłyszeć Neptuna, który najwyraźniej znowu miał zły dzień.
– Ile ty masz lat? Zero?
Tym razem darł się na Elę. Dziewczyna stała ze spuszczoną głową i czerwoną twarzą obok niewielkiej kałuży na podłodze. Dookoła dzieciaki przestawały ćwiczyć, żeby przyjrzeć się tej scenie.
Wszyscy wiedzieli, że Ela ma problemy z pęcherzem. Nie znosiła tego, ale w podziemiu nie dało się mieć wstydliwych sekretów. Najczęściej puszczała podczas snu, więc nieraz poranki spędzała na czyszczeniu materaca. Tego wcale nie było dużo, ale nie miała nad tym kontroli – po prostu nie czuła, kiedy się działo. Z tego powodu rzadko się odzywała, a jej jedyną przyjaciółką była Jane.
– Wytrzyj to.
– Nie mam...
– Mów głośniej. I patrz na mnie, kiedy z tobą rozmawiam.
– Nie mam czym.
– Mało mnie to obchodzi. Ma być czysto. – Neptun wzdrygnął się teatralnie. – Obrzydlistwo.
Ela wyglądała, jakby chciała umrzeć. Łzy ściekały jej po policzkach. Płakanie przed wszystkimi – i płakanie w ogóle – uznawano powszechnie za wielki wstyd, jednak na wielki wstyd prawie nie zwraca się uwagi, kiedy tuż obok niego idzie kolosalny wstyd.
– Jeżeli ktoś tu jest obrzydliwy, to ty. – Grobową ciszę przeciął głos Leny.
Marina poczuła obezwładniającą panikę. Nie, ona tego właśnie nie powiedziała. Neptun też nie odwrócił się powoli, nie zmrużył swoich zgniłożółtych oczu i nie wysyczał:
– Coś ty do mnie powiedziała, kijanko?
– Że jesteś obrzydliwy – powtórzyła mała ze spokojną miną. – Absolutnie paskudny.
Neptun równie spokojnie – choć w jego wypadku spokój maskował wściekłość – podszedł do dziewczyny i zdzielił ją z całej siły w twarz.
– Sto karnych pompek. Teraz – rozkazał beznamiętnym tonem.
To nieuczciwe i dobrze o tym wiesz, pomyślała Marina. Nie możesz od niej wymagać czegoś, czego nie może zrobić. Zwłaszcza że przed chwilą ją uderzyłeś i teraz leci jej krew z nosa. Jesteś tchórzem, a nie żołnierzem.
Stało się dokładnie to, co stać się musiało – Lena opadła z sił po trzynastej pompce. Neptun z tą samą fanatyczną obojętnością kopnął ją w brzuch.
– Od nowa.
Marina nie mogła tego wytrzymać. Chciała wyjść z szeregu, rzucić się na Neptuna i zabić go gołymi rękami. Albo przynajmniej mocno uszkodzić. Złapać za tłustą, oślizgłą głowę i tłuc nią o podłogę, aż wypłynie z niej mózg. Napotkała jednak ostrzegające spojrzenie Leny. Nie mieszaj się. To moja sprawa. Więc nie ruszyła się z miejsca, zła na siebie, drżąca ze smutku i wściekłości.
Sytuacja powtórzyła się kilka razy, po czym Neptun w końcu się znudził. Splunął leżącej dziewczynie na głowę i rozkazał wrócić do ćwiczeń. Marina wykorzystała moment, kiedy się odwrócił, i szybko wyprowadziła Lenę z sali. Musiała ją praktycznie ciągnąć, bo mała poruszała się jak ktoś bardzo obolały. Z twarzy jednak nie schodził jej uśmiech, co okropnie irytowało Marinę.
W pierwszej kolejności pociągnęła ją do łazienki, żeby zmyć krew i flegmę. Następnie skierowała się w stronę pokoju sypialnego.
– Nie powinnaś się zrywać z zajęć. Będziesz miała problemy.
– Zamknij się.
Położyła małą ostrożnie na materacu, zdjęła jej zbroję i spróbowała ocenić obrażenia. Nic poważnego, ale i tak przyda się opatrunek. I coś do odkażania ran.
– Rozumiesz, jak bardzo masz przekichane? – gderała, przeszukując apteczkę. – On teraz nie będzie miał dla ciebie litości.
– O to chodziło.
– Nie wkurwiaj mnie! Do diabła, ty jesteś debilem czy idiotą...?
– W ten sposób zapomniał o Eli – tłumaczyła Lena cierpliwie. – Wszyscy zapomnieli o Eli.
Czy ta dziewczyna była normalna? Po co się tak poświęciła dla prawie nieznajomej osoby?
– I co? Było warto dać się pobić, żeby się z niej nie śmiali?
– Tak.
Marina zmełła w ustach bardzo brzydki wyraz i przyłożyła nasączony wacik do rany na brzuchu.
– Piecze – poskarżyła się Lena. Na ułamek sekundy głos się jej załamał, a w oczach stanęły łzy. Mogła udawać, że nic takiego się nie stało, ale jej ciało nie umiało kłamać. A w tej chwili przesyłało jasny komunikat – strasznie mnie wszystko boli.
Neptun był stary. Nie bardzo, ale brał udział w wielkiej wojnie. Znaczy... „brał". Po podziemiu krążyły jedynie plotki, bo nikt z Oktarian by tego nie potwierdził, ale podobno wszystkie bitwy przechorował. Udawał, że ma niestrawność i nie może walczyć. Był zwyczajnym tchórzem. Tchórzem czerpiącym satysfakcję z poniżania innych. Stawał do walki tylko wtedy, kiedy miał pewność, że wygra. Lena jako pierwsza mu się postawiła. Czy jest możliwe, że Neptun teraz jej się boi? Nigdy przedtem nie stracił nad sobą kontroli do tego stopnia. Zawsze był wyrachowany w swoim okrucieństwie.
Rozmyślałaby tak dalej, ale nagle otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Ela. Trzymała w dłoni parę czystych szortów. Przeżyła, zdaje się, mały napad paniki, gdy zobaczyła, że nie jest sama, ale rozluźniła się na widok Leny.
– Hej... Um, dziękuję bardzo, że mnie uratowałaś – wymamrotała.
– Nie ma za co – powiedziała mała tylko trochę wymuszonym pogodnym tonem. – Następnym razem spróbuj sobie włożyć kilka chusteczek. Kiedy poczujesz, że robią się mokre, będziesz miała czas, żeby pójść do łazienki, a na zewnątrz nie powinien zostać żaden ślad.
– Tak zrobię. Eeem... Marina, możesz się odwrócić na chwilę?
Co tu się dzieje... Posłusznie jednak odwróciła wzrok. Od jakiegoś czasu coraz mniej rozumiała, za to coraz więcej się dziwiła.
***
Minęło jedynie kilka dni, ale tyle starczyło, żeby oddział Mariny zmienił się nie do poznania. Stał się o wiele bardziej zżyty. Oczywiście za sprawą Leny – mała była jak lodołamacz towarzyski. Zamiast odbić się od czyjejś niechęci, drążyła w niej tak długo, aż pękała. To dość ekstremalna metoda pozyskiwania przyjaciół, ale działała w podziemiu, gdzie wyobcowanie brało się w większości ze strachu przed okazaniem słabości. Lena przekuła swoją słabość w oręż, którym zdobywała sobie sympatię innych. A sposobem na polubienie ich ze sobą nawzajem było rozmawianie z kilkoma osobami naraz. W końcu parę małych podzbiorów, w których była jedynym wspólnym elementem, stawało się jednym dużym.
Dlatego śniadanie minęło w atmosferze głupich dowcipów i przyjaznego dokuczania. Brakowało tylko Williama. Pomimo wielu podejść, nie był skory do integracji.
W końcu jednak stołówka zaczęła się wyludniać. Lena chciała pobiec za resztą, ale Marina złapała ją za rękę i zmusiła do pozostania na miejscu.
– Prawie nic nie zjadłaś.
Obserwowała to już od paru dni. Lena rzadko kiedy opróżniała miskę chociażby w jednej czwartej. Zazwyczaj ograniczała się do paru łyżek, z których i tak więcej spadało niż trafiało do buzi. To było niepokojące. Nigdy nie widziała, żeby ktoś tak mało jadł.
– No i co z tego? – Mała wydęła usta i spróbowała się wyrwać.
– Pewnie dlatego jesteś cały czas taka osłabiona.
– Mariii, nie wygłupiaj się... No puść mnie! Spóźnimy się i Neptun będzie zły.
– Dzisiaj zaczynamy od lekcji – przypomniała jej gładko Marina. – Ale możesz uznać to za dodatkową motywację. Nie ruszę się, dopóki wszystkiego nie zjesz.
Lena z nadąsaną miną usiadła przy stole.
– Połowy.
– Wszystkiego.
– Ale to jest ohydne! – jęknęła.
– Za to tak zdrowe, jak tylko może być.
To była prawda. Biomasa zawierała wszystkie potrzebne składniki odżywcze w odpowiedniej ilości i proporcjach. Była też pozbawiona jakiegokolwiek smaku, o okropnej, półpłynnej konsystencji. Marina czuła się trochę jak hipokrytka, bo sama nie znosiła tej szarej mazi. Nie znosiła, jak dużo było jej w misce, jak z każdą łyżką coraz ciężej przechodziła przez gardło i jak zdawała się nigdy nie kończyć.
Lena opornie przełknęła kilka łyżek, po czym zawiesiła wzrok na misce, z której – zdawało się – nic nie ubyło.
– Nie chcę więcej.
– Możesz nie chcieć, ale masz zjeść. To jest ten... rozkaz. – Założyła ręce za głowę.
– Nie możesz mi rozkazywać.
– Ależ mogę. Mogę nawet cię ukarać za nieposłuszeństwo. Co powiesz na odcięcie dostępu do papieru?
– To jest szantaż – zaprotestowała płaczliwie.
– Cieszę się, że rozumiesz. Ale to dla twojego dobra, więc jedz.
Mała spojrzała na nią ze złością, po czym wzięła miskę w dwie ręce, przechyliła ją i zaczęła pochłaniać breję w niesłychanym tempie. Odstawiła ją pół minuty później.
– Jeszcze tylko kilka łyżeczek.
Zjadła je, chociaż już wolniej. Wstała od stołu ze łzami w oczach.
– Chce mi się wymiotować – poskarżyła się.
– Za to przez cały dzień będziesz się czuć o wiele lepiej – spróbowała pocieszyć ją Marina. Nie chciała wyjść na kompletnie bezduszną, więc poklepała ją po ręce i rozczochrała macki. – Dobra robota, żołnierzu. Stoczyłaś dzisiaj swoją pierwszą bitwę i wygrałaś.
– Jaką niby bitwę?
– Z samą sobą. Niektórzy powiedzą, że najtrudniejszą.
Było już po szóstej, więc na korytarzu nikogo nie było. Nic dziwnego, w końcu ta konkretna część podziemia praktycznie w całości służyła edukacji młodych Oktolingów. Gdzie indziej znajdowały się fabryki, prawdziwe koszary czy nawet szkoła Oktarian – tak, mieli swoją osobną. Marina rzadko kiedy bywała w którymkolwiek z tych miejsc. Ale jeszcze rzadziej – bo absolutnie nigdy – zdarzało jej się wciąż być na korytarzu po szóstej.
Zawsze jednego dnia w tygodniu lekcje odbywały się przed treningiem, ponieważ zamiast ćwiczeń i musztry grano w gry zespołowe. Nawet najbardziej zdyscyplinowana młodzież nie potrafi się skupić po przegraniu meczu, więc podjęto decyzję o zamianie. Była to o tyle dobra wiadomość, że nie musiały konfrontować się z Neptunem – który ostatnio był w jeszcze gorszym humorze niż zazwyczaj i wściekał się o byle co.
Nie oznaczało to jednak, że pani Stella była lepsza.
Dotarły pod drzwi klasy, ale jeszcze nie wchodziły.
– Teraz posłuchaj mnie bardzo uważnie – powiedziała Marina. – Kiedy wejdziemy, powiesz jej, że zapomniałam swojego komputera i kazałam ci iść ze sobą, żeby nie być jedyną, która się spóźni. Ty się przestraszyłaś, więc poszłaś... Albo lepiej nic nie mów. Ja będę mówić za nas obie.
Nie czekając na odpowiedź, z bijącym sercem otworzyła drzwi.
– Dwanaście minut, osiemnaście sekund – ogłosiła pani Stella – stara, wysoka i szczupła jak koralowiec Oktarianka – wesołym tonem, w którym jednak czaił się jad. – Zapraszam! Tylko nie spieszcie się tak, bo sobie coś zrobicie.
– Przepraszam bardzo, pani profesor. – Marina starała się ignorować wiercący wzrok wszystkich pozostałych dzieciaków w klasie. – Zapomniałam swojego komputera i...
– Nieprawda – przerwała jej Lena. – Spóźniłyśmy się, bo nie zdążyłam zjeść śniadania.
Marinie zrobiło się bardzo gorąco – ze złości i ze wstydu. Ktoś cicho zachichotał.
– Niesamowite – mruknęła pani Stella. – Światy równoległe? Czy może nie potraficie się dogadać co do kłamstwa?
Znowu parę osób się zaśmiało. Nie dlatego, że bawiło je to, co mówiła nauczycielka, ale bo cieszyli się, że to nie oni tam teraz stoją.
– Zdajecie sobie sprawę, że słyszałam całą waszą rozmowę, prawda?
Oczywiście, że słyszała. Przeklęte gogle. Oktarianie przez cały czas mogli patrzeć ich oczami, słuchać ich uszami, a nawet zmusić ich do zrobienia czegoś. Większość tego na co dzień nie robiła, bo standardowa dyscyplina wystarczała, ale od każdej reguły istniały niechlubne odstępstwa. Pani Stella najprawdopodobniej puściła to, co mówiły, całej klasie, żeby je dodatkowo ośmieszyć.
– Ponieważ obie kłamiecie i obie się spóźniłyście, obie spędzicie noc w chłodni. A panienkę przestraszoną zapraszam do tablicy, niech pokaże, jak należało rozwiązać zadania z wczoraj.
Lena oczywiście nie umiała niczego zrobić. Miotała się, a nauczycielka nie zamierzała jej w żaden sposób pomóc. To była jej broń – upokorzenie. Była zbyt wyrafinowana na przemoc.
„Chłodnią" nazywano pokój, w którym temperatura przez cały czas oscylowała w okolicach trzydziestu stopni poniżej zera. W przeciwieństwie do podobnych pomieszczeń nie służyła przechowywaniu żywności czy chemii. Była karą – jak ostryga czy krab pustelnik. Zazwyczaj lądowało się w niej na całą noc. Nie można było wtedy zasnąć ani nawet usiąść czy czegokolwiek dotknąć, aby nie nabawić się odmrożeń.
– Czy mogę zrobić to zadanie za nią? – spytała zirytowana Marina.
Nie wiedzieć czemu, ale przypomniało jej się, jak czytała kiedyś o delfinach. Żyły w stadach i opiekowały się najsłabszymi osobnikami. Nigdy nie zaobserwowano, żeby takiego pożarły czy wykluczyły ze stada, zostawiając go na pastwę drapieżników. Czy naprawdę jesteśmy głupsi od delfinów?
– Słucham? – zdziwiła się pani Stella. – Aaa... Pani Ida chyba chciała zasugerować, że powinnaś też zrobić następne zadanie.
Ona jest taka żałosna, uświadomiła sobie Marina. Mogłaby umrzeć od jednego ciosu. Mogłaby potknąć się i spaść ze schodów. Mogłoby spaść na nią przez przypadek coś ciężkiego.
Mogłoby...
Ostatnio coraz częściej budziły w niej się mordercze zapędy. Jednak pęta strachu i posłuszeństwa, w których się urodziła i wychowała, były zbyt mocne. Dlatego została na swoim miejscu, silniejsza od wszystkich, ale jednak zbyt słaba, żeby się przemóc i zrobić to, co słuszne.
***
Marina nigdy nie była w chłodni. Słyszała dużo – chociażby od Andrew, któremu raz zdarzyło się w niej zasnąć, przez co został mu brzydki, czerwony ślad na lewej stronie twarzy, ręce i nodze. Na początku wcale nie było tak źle. Wiedziała jednak, że jej ciało szybko straci ciepło i zimno stanie się nie do wytrzymania. Rozejrzała się po niewielkim pokoju. Wszystko tu było metalowe – drzwi, stolik, dwa krzesła i kilka szafek na dokumenty. Trudno będzie ich nie dotknąć, kiedy już zrobią się senne i zapragną o coś się oprzeć. Będą musiały pilnować się nawzajem.
Lena mocowała się chwilę ze swoją zbroją, po czym wyjęła spod niej dość spore zawiniątko.
– Udało mi się przemycić koc z mojego posłania – wyjaśniła. – Strasznie ciężko się z tym oddycha.
– To dobrze. Masz teraz koc.
– Ty masz. – Zarzuciła go jej na ramiona.
– Dam radę. Tobie się bardziej przyda – zaprotestowała Marina.
– W takim razie zróbmy tak. – Mała przysunęła się i dokładnie owinęła je obie. – Powinnyśmy stać blisko, żeby ogrzewać się nawzajem.
To było krępujące. Dziwna sprawa – każdej nocy leżała wciśnięta pomiędzy dwie inne dziewczyny i nie uważała tego za krępujące, ale to teraz tak. Jednak faktycznie było cieplej. To rozsądna decyzja.
– Zdajesz sobie sprawę – zaczęła Marina – że siedzimy tu tylko dlatego, że nie potrafisz siedzieć cicho, kiedy powinnaś?
– Nieprawda. Ona nas podsłuchiwała, więc nawet gdybym nic nie powiedziała, i tak dostałybyśmy karę. A spóźniłyśmy się, bo kazałaś mi jeść to paskudztwo.
– Możesz być na mnie zła, ale tego akurat nie żałuję.
Lena spuściła wzrok.
– Naprawdę aż tak ci na mnie zależy?
– Martwię się o ciebie. – Marina poczuła, jak na jej twarzy pojawia się niekontrolowany rumieniec. – Jesteś słaba i dajesz sobą ciągle pomiatać.
– Lepiej mną niż kimś innym – odpowiedziała mała poważnie. – To mój wybór. I tak muszą kogoś pognębić, żeby czuć się lepiej.
– Oktarianie – wyszeptała Marina. Nie obchodziło jej, że zapewne słuchają. Niech słuchają. Niech się jej boją. – Czasami mam ochotę ich pozabijać. Dałabym radę. To w końcu nas szkolą na wojowników. Sami potrafią się tylko chować i wydawać rozkazy.
– Zabicie kogokolwiek nie zmieni niczego na lepsze. Nie winię cię jednak, że to mówisz. Właśnie o to im chodzi.
Właśnie o to im chodzi... Teraz, kiedy nad tym myślała, zawsze gdy napotykała problem inny niż techniczny, pierwszą jej myślą było rozwiązanie go przemocą. Czy jestem tak świetnie wyhodowaną maszyną do zabijania, że nawet kiedy próbuję się zbuntować, robię dokładnie to, czego chcą?
– Nie chcę taka być. – Zapiekły ją oczy, ale nie mogła sobie pozwolić na płacz w tym zimnie. To by była katastrofa.
– Ja też nie. – Lena przysunęła się nieco bliżej. – Czemu oni nam to robią?
– Szkolą nas do walki z kalmarami.
– Nie wydaje mi się, żeby kalmary były aż takie złe. Co o nich w zasadzie wiemy? Może są takie same jak my.
– Czyli...?
– Zmarznięte – odparła mała rozkojarzona. – Mogę się do ciebie przytulić? Zimno mi.
– Um... pewnie. – Marina odwróciła wzrok, żeby ukryć zakłopotanie, i jej spojrzenie akurat trafiło na zegar. – Jeszcze pięć i pół godziny.
– To dobry sposób, żeby je spędzić.
***
– Uśmiechasz się, panie. Czy aż tak cię to wszystko bawi?
– Jak ma nie bawić, Quincy? To dziecko zupełnie nieświadomie wygłasza wywrotowe tezy, które mogłyby stać się podstawą rewolucji. Pewnie nawet nie rozumie, że tylko za to mógłbym już ją zabić.
– Cały oddział uległ dezorganizacji, odkąd się pojawiła. Są mniej skupieni i efektywni. Czy powinienem...
– Nie! Zabraniam ci. Obserwuj dalej. Sprzątanie trochę zajmie, ale będzie warto.
***
Dwa tygodnie minęły bardzo szybko i zanim ktokolwiek zdążył się spostrzec, nadszedł dzień bitwy. Marina była jednocześnie spokojna i zaniepokojona. Spokojna, bo ani strategia, ani jej żołnierze nie mogli już stać się lepsi. Zaniepokojona, bo to nie był ten sam oddział, co dwa tygodnie temu. Kto wie, co z tego wyniknie? Poranek przebiegł w wyjątkowej atmosferze. Nawet Lena bez marudzenia zjadła wszystko, co dostała. Wszyscy patrzyli na siebie z dumą i pewnością siebie. Jak... przyjaciele, a nie wspólnicy. Marinie też się udzieliło. Pod koniec, zanim poszli po broń, stanęła na krześle i zastukała łyżką o miskę, żeby zwrócić na siebie uwagę.
– Kochani – zaczęła. – Wiecie dobrze, co dziś za dzień. Chcę wam tylko powiedzieć, że nieważne, jak nam pójdzie, przez ostatnie dwa tygodnie wszyscy zrobiliśmy ogromne postępy, z których bez wstydu możemy być dumni. Znaczy tak bym powiedziała, gdybym nie była pewna, że wygramy. Bo lepiej przygotowani być nie możemy!
Oddział nagrodził ją oklaskami, paroma buziakami w policzek i grupowym uściskiem, a potem naprawdę musieli już iść.
Ćwiczenia miały zacząć się rano i skończyć przed zmrokiem. Marina lubiła te nieliczne okazje, kiedy pozwalano im wychodzić do doliny. Nie mogła się już doczekać zostania pełnoprawnym żołnierzem i regularnych misji w terenie. W dolinie niebo zawsze było szare od chmur, a las ponury i pozbawiony kolorów, ale świeże powietrze i ogrom otwartej przestrzeni wystarczyły.
Na samym początku wszyscy zebrali się w bazie pierwszej, na wzgórzu. Nie było sensu się spieszyć, a trzeba było jeszcze załatwić parę spraw.
– Nie ustaliliśmy jeszcze, w jaki sposób obserwator będzie się komunikował z bazą drugą – zauważył Stanley.
– Cieszę się, że ktoś spytał. – Marina zatarła ręce. – Przez ostatnie parę wieczorów złożyłam dwa całkiem niezłe radioodbiorniki. Byłam z nich naprawdę dumna, zwłaszcza że nie miałam wielu części i musiałam sporo się napracować, żeby działały... A potem przyszedł generał Quincy i dał mi to – oznajmiła ze smutkiem, wyciągając zza pasa trzy małe, eleganckie krótkofalówki. – Powiedział, że rozszerzona komunikacja jest konieczna, ponieważ celów jest kilka. Dlatego każdy z przywódców oprócz standardowej cyfrowej mapy dostał krótkofalówki. Wszystkie są nastrojone na jedną częstotliwość i nie można jej zmienić. Dobra wiadomość – nikt nas nie podsłucha. Zła – my też nikogo nie podsłuchamy.
– Są tylko trzy?
– Tak. Każdy z nas dostał tyle samo. Ross-rozsypka musiał się nieźle wkurzyć. Nam na szczęście wystarczy idealnie. Jedna zostanie tutaj, z obserwatorem, drugą zabierzecie do drugiej bazy, a trzecią wezmę ja.
– Czyli idziesz do grupy uderzeniowej?
– Tak. Razem ze mną pójdą Ela, Jane, Stan, Julian, Mazer i Tiff. William, Andrew i Natalie będą chronić drugiej bazy, a Lena będzie obserwatorem.
– Zgadza się. – Mała kiwnęła głową. Marina rzecz jasna powiedziała jej o tym o wiele wcześniej. Musiała przedstawić bardzo dużo argumentów, dlaczego to najsensowniejsze wyjście, zanim się zgodziła. Na początku była przerażona, że będzie zdana tylko na siebie – i to jeszcze w tak odpowiedzialnej, kluczowej roli. Marina musiała jej więc cierpliwie tłumaczyć, że: a) to prawdopodobnie najbezpieczniejsze miejsce podczas całej bitwy; b) nie umie walczyć, więc w każdym innym zespole tylko by przeszkadzała; c) ma bardzo dobry wzrok; d) gdyby musiała biegać z resztą, zmęczyłaby się od razu... i tak dalej.
Marinie też nie przyszło to łatwo. Wiedziała, że nie powinna obarczać Leny tak dużą odpowiedzialnością, ale to naprawdę była jedyna rola, w której miała szansę się na coś przydać. Pozostałe zespoły też dobierała, patrząc na indywidualne zdolności. W grupie uderzeniowej znaleźli się żołnierze szybcy, wytrzymali i z dobrą orientacją w terenie. Do obrony bazy dała natomiast najsilniejszych – William był oczywistym wyborem, tak samo jak Andrew, najlepszy strzelec z całego oddziału. Dorzuciła Natalie, ponieważ była... duża – przewyższała większość chłopaków w całym plutonie i nie nadawała się do skradania. Za to strzelała całkiem celnie.
– Obyś nie musiała go używać – powiedziała do Leny na odchodne, wręczając jej pistolet. – Ale ten... umiesz w razie czego, prawda?
Broń używaną w ćwiczeniach nabito cieczą, na którą potocznie mówiono kwas. Nie wyrządzał on trafionemu żadnej trwałej krzywdy, ale paraliżował go i bolał jak prawdziwa farba. Marinie zdarzyło się już parę razy nim oberwać i nie miała najmniejszej ochoty na powtórkę.
Lena zmarkotniała.
– Mari, ja... – Chciała powiedzieć „bardzo, bardzo nie chcę", ale... nie mogła. Nie tutaj, nie przy wszystkich. Nie kiedy tyle osób na nią liczyło. – ... dam sobie radę. Nie przejmuj się.
Marina schodziła ze wzgórza z ciężkim sercem, jednak nie mogła sobie teraz pozwolić na przesadną ckliwość. Teraz miała bitwę do wygrania. Za to potem zrobi dla Leny coś miłego. Nie miała jeszcze pomysłu co, ale zasłużyła. Za odwagę. Za zrobienie słusznej rzeczy, chociaż wcale nie była łatwa. Nie dla Mariny, nie dla siebie, ale dla oddziału.
Posuwali się powoli lasem w stronę bazy niebieskich. Mapa na razie nie pokazywała niczego ciekawego – wszystko było na swoim miejscu. Zawsze żałowała trochę, że nie może na niej zobaczyć indywidualnej pozycji każdego z żołnierzy. Tym razem nie będzie to potrzebne, ale bez trudu potrafiła wyobrazić sobie mnóstwo scenariuszy, w których taka funkcja byłaby zbawieniem.
Około trzysta metrów przed celem przystanęli. Marina postanowiła najpierw wysłać zwiadowcę. Mogła sobie na to pozwolić, bo na jej korzyść działało zaskoczenie. Zaatakują od zupełnie innej strony, niż niebiescy się spodziewają.
Padło na Juliana. Podczołgał się najbliżej jak mógł i szybko wrócił.
– Jest ich trzech – zrelacjonował. – Dwóch w bazie, jeden pilnuje wyjścia z przesmyku.
A więc jednak! Podwójna niespodzianka nigdy nie zawodziła. Oprócz tych razów, kiedy przeciwnik był zbyt chytry.
– Zaatakujmy więc najpierw bazę. Jedna osoba zostanie w lesie i zaatakuje od tyłu strażnika, kiedy pobiegnie reszcie na pomoc. Julianie, mogę prosić cię o jeszcze jedną dzisiaj przysługę?
– Się wie, szefowo – odparł chłopiec, prężąc chudą pierś w ironicznym salucie.
Czy on ze mną flirtuje? – przemknęła jej przez głowę niemądra myśl. W zasadzie to tylko Julian mógłby w tak nonszalancki sposób zwracać się do dziewczyny wyższej stopniem i o dwie głowy. Inna sprawa, że zanim zjawiła się Lena, nikt tu z nikim nie flirtował.
Szturm przeszedł szybko i gładko. Marina nie straciła ani jednego żołnierza. Zaatakowali błyskawicznie i z miażdżącą siłą. Tak naprawdę to nikt (poza obrońcami oczywiście) nawet poważniej nie oberwał. Podjęli ryzyko i przechytrzyli przeciwnika, więc teraz zdobyli nagrodę – niedługi metalowy pręt z niebieską flagą.
Rzuciła okiem na mapę. Tak jak przypuszczała, drugi proporzec niebieskich również zniknął z bazy.
– Biedny Dean, przegrał na samym starcie – zaśmiała się Tiffany.
– Przeliczył się. Każdemu mogło się to zdarzyć. – Marina była mniej bezlitosna w słowach, bo wyznawała zasadę szacunku do przeciwnika, jednak ją też wypełniało poczucie triumfu. – Ale faktycznie została nam już tylko jedna przeszkoda do pokonania.
– Wygraliście? – dobiegł z krótkofalówki głos Andrew.
– Prawie, Andy. Połowicznie – odparła Marina, po czym, korzystając z okazji, spytała: – Jak tam, Lena? Nikt nie idzie?
– Nikogo nie widzę.
Następnie zwróciła się do swojej grupy.
– Kiedy wyjdziemy z bazy, Ross nas od razu zobaczy na mapie. Musicie być szybcy. Podchody się skończyły.
Ross... Myśl o starciu z Rossem jednocześnie przerażała i podniecała. Ten chłopak był wyjątkowy. Wszystko przychodziło mu z wyjątkową łatwością. Nauka, walka, zdobywanie posłuchu u innych... I ten jego nieschodzący z ust kpiący półuśmieszek. Jakby uważał się za lepszego od wszystkich innych. Chociaż, trzeba oddać mu sprawiedliwość, faktycznie był. Żeby wygrać z Rossem, trzeba się było postarać. Właśnie to czyniło całe przedsięwzięcie jeszcze bardziej ekscytującym.
Ruszyli lasem na północny zachód. Marina zastanawiała się, czy nie warto byłoby wysłać jednej osoby z proporcem, żeby dla zmyłki poszła w inną stronę, ale na obecnym etapie nie było warto. Zieloni spodziewają się teraz ataku z ich strony, ponieważ niebiescy zostali już unieszkodliwieni. A stosowana przez Rossa strategia rozproszenia pozwala mu kontrolować naprawdę duży obszar, więc i tak nie udałoby im się zakraść zbyt daleko. Nie, lepiej trzymać wszystkich razem i uderzyć z jak największą siłą.
Dotarli na skraj lasu. Za drzewami rozpościerała się niewielka, pusta polanka. Podejrzanie pusta.
– Poczekajcie chwilę – rzuciła. – Widzicie to?
– Nikogo tu nie ma – odparła Ela niepewnie.
– Właśnie dlatego to na pewno zasadzka. Musicie być gotowi, jasne?
Najpierw wyszła sama. Stanęła prowokacyjnie na samym środku polanki, eksponując proporzec niebieskich. Nic się nie stało. Jedynym dźwiękiem był szum lasu, okazjonalnie wzbogacony hałasem wydawanym przez jakieś małe zwierzątko.
Bardzo podejrzane. Ktoś powinien patrolować tę okolicę. Machnęła na swój oddział dłonią ze zgiętym małym palcem, co oznaczało maksymalną ostrożność.
Żołnierze zielonych zaatakowali, kiedy tylko wszyscy się odsłonili. Pojawili się jednocześnie ze wszystkich stron. Schowani byli w krzakach, w trawie, za drzewami... Jeden nawet wyskoczył zza ich pleców. Marina nie miała pojęcia, jak mógł być tak blisko i nie zdradzić się w żaden sposób, ale była zła na siebie, że wcześniej nie sprawdziła uważniej ich kryjówki.
Teraz to już jednak nie miało znaczenia. Naliczyła ósemkę zielonych. Więcej, niż się spodziewała. Najwyraźniej Ross zrezygnował ze strategii par. Teraz każdy żołnierz działał w pojedynkę, ale jednocześnie wciąż z resztą. Sam przywódca zresztą osobiście brał udział w zasadzce. Mogła więc przyjrzeć się jego przepełnionej triumfem twarzy. Poniżające... ale też odrobinkę pociągające.
Walka na otwartym terenie z zasady nie jest ani prosta, ani miła. Obie strony zaciekle się ostrzeliwały i obie strony mocno obrywały – niestety Marina bardziej. Udało im się unieszkodliwić paru zielonych, ale jej żołnierze też padali jak muchy. Stan, Ela, Tiff... Zostali otoczeni. Nie mogli nawet się wycofać, tak żeby nie wpaść na kolejnych przeciwników.
– I co, księżniczko? Chyba też się trochę przeliczyłaś – dobiegł jej uszu głos Rossa. Och, gdyby tylko mogła mu zetrzeć ten wyszczerz z twarzy...
Zacisnęła mocniej dłoń na proporcu niebieskich i nabrała powietrza w płuca. To była gra ryzyka, czyż nie?
– Dean, łap! – wrzasnęła i cisnęła flagę w las – trochę na lewo od kierunku, w którym była pierwsza baza niebieskich. Poleciała wysoko nad drzewami i upadła gdzieś daleko.
Z satysfakcją zauważyła, że triumf w oczach Rossa zastąpiła wściekłość. A więc jednak! Musiało zostać jeszcze paru niebieskich. Na dodatek zieloni nie wiedzieli, gdzie są, bo inaczej mogliby spokojnie pokonać jej oddział, a potem po prostu pójść po proporzec.
Jeszcze nie wszystko stracone. Gra wciąż trwała.
To niespodziewane posunięcie mocno zdezorientowało przeciwników, dzięki czemu Marina i reszta zyskali chwilę na wymalowanie sobie drogi ucieczki. Wycofali się z powrotem w las. Zieloni zdecydowali się w końcu rozdzielić. Trójka żołnierzy ruszyła za nimi, a druga (w tym Ross) pobiegła za proporcem.
– Musimy ich zgubić – rzuciła Marina. – Rozproszcie się. Biegnijcie szybko. Spotkamy się po drugiej stronie pagórka.
Po chwili las zgęstniał i przestała widzieć swoich żołnierzy. Pozostało jej mieć nadzieję, że dadzą sobie radę. Starała się być jednocześnie szybka i cicha. Wciąż było zbyt wcześnie, żeby stwierdzić, czy ktoś za nią biegnie.
Paradoksalnie dopiero ten morderczy sprint zapewnił jej chwilę wytchnienia i mogła w relatywnym spokoju pomyśleć o wszystkich swoich błędach i porażkach. Była zła na siebie, bo tylko siebie mogła winić. To jej strategia nie zadziałała. Nie było już szansy na wygraną. Może jeżeli uda im się namierzyć i zlikwidować pozostałą garstkę niebieskich, nie zajmą ostatniego miejsca.
Może.
Ponure myśli odegnała w bardzo bezpośredni i nieelegancki sposób struga farby, która śmignęła jej obok głowy i rozplaskała się na drzewie. W zasadzie to było do przewidzenia. Przywódca był najbardziej kuszącym celem ze wszystkich, bo bez niego żołnierze rzadko kiedy wiedzieli, co mają robić. Powinni, ale Marina i jej oddział nie osiągnęli jeszcze tego poziomu wzajemnego zaufania.
Błyskawicznie się obróciła i przykucnęła, akurat w porę, żeby uniknąć kolejnego strzału. Goniąca ją dziewczyna nie oszczędzała magazynka. A to oznaczało, że niedługo będzie musiała się zanurzyć.
Marina nie starała się w nią trafić, ale ograniczyć pole do manewru. Zamalowywała grunt w miejscach, do których się kierowała. Sama jednak wciąż miała na tyle przestrzeni, żeby bez problemu unikać kolejnych strzałów. Dziewczyna miotała się, próbując znaleźć jakąś przerwę w jej defensywie. Była taka przewidywalna... To musiała być Caroline Kanciasta Szczęka. Nie miała jak przyjrzeć się dokładnie jej twarzy, ale nie było innej możliwości. Słyszała o niej parę plotek, ale nie były zbyt ciekawe. Jej jedyną wyróżniającą się cechą było to, że podkochiwała się w Rossie i mówiła innym, że są parą, chociaż on sam zaprzeczał. Musiała go bardzo podziwiać. W zasadzie to smutne, że aż tak imponował jej chłopak, który w innych widział tylko i wyłącznie sposób na osiągnięcie celu. Trochę ją jednak rozumiała, bo jej samej też czasami robiło się gorąco, kiedy napotykała spojrzenie tych bezczelnie kpiących oczu. Nienawidziła się za to, ale niewiele mogła poradzić na biologię.
Ja jestem silniejsza od biologii, a ona się jej poddaje. Tym się różnimy, pomyślała z nutką melancholii, kiedy znudziły jej się podchody i załatwiła przeciwniczkę jedną celną serią. Miała dużo szczęścia, że trafiła jej się najsłabsza jednostka z całej armii Rossa. Biedaczka zapewne chciała mu zaimponować.
Po drugiej stronie czekali na nią Julian i Jane. Przyjęła to w pewnym sensie z ulgą, bo istniało małe prawdopodobieństwo, że akurat te osoby będą bardzo złe, że zawaliła sprawę.
– Załatwiłem jednego – poinformował ją Julian. – Szybki był, skurczybyk. Ale niewystarczająco.
Czyli zliczając, załatwili czterech zielonych. Nie najgorzej. Ona sama straciła tylko trójkę... chyba.
– Gdzie jest Mazer?
– Nie wiem. Jeszcze nie wyszedł z lasu – odparła Jane.
Marina potarła skronie.
– Poczekamy dwie minuty. Jeżeli się nie pokaże, musimy uznać, że dopadł go ostatni z zielonych. To będzie oznaczało, że wciąż jesteśmy ścigani. Musimy jak najszybciej dotrzeć do pozostałych. Wiem, że nie wygląda to wszystko najlepiej, ale wciąż możemy coś ugrać.
Skinęli głowami. Marina wykorzystała tę chwilę, żeby spróbować skontaktować się z Leną albo z grupą defensywną. Nikt nie odpowiadał. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Właśnie to był jeden z tych scenariuszy, w których by bardzo przydała się możliwość widzenia pozycji własnych żołnierzy.
Minęły dwie minuty. Mazera nie było. W milczeniu ruszyli dalej.
– Marina... – zaczęła Jane łagodnie. – Tylko się za bardzo nie obwiniaj, proszę.
– Każdemu może się zdarzyć gorszy dzień – zgodził się Julian.
Nie słuchała ich. W tej chwili liczyło się tylko jedno. Lena. Coś się musiało stać. Szła tak szybko, że Jane i Julian mieli problem za nią nadążyć.
– Obraziła się? – dobiegł do niej niewyraźny szept.
Zwolniła dopiero u podnóża pagórka, na którym znajdowała się ich baza. Zawsze ktoś mógł na nich czekać z zasadzką. Wysoce wątpliwe, ale nie niemożliwe. Dlatego zaczęła się skradać. Drzewa zapewniały potrzebną osłonę.
Droga na szczyt dłużyła się niemiłosiernie. Wreszcie z bijącym sercem dopadła drzwi.
– Noż... No nie! – warknęła, kucając przy Lenie.
Mała była od stóp do głów pokryta kwasem. Jej pistolet i krótkofalówka zniknęły. Nie wiadomo, od jak dawna tak tu leżała.
Z czasem Marina mogła wybaczyć sobie wszystkie błędy tego dnia poza jednym.
Wytarła jej twarz i spróbowała oczyścić przynajmniej nogi, brzuch i ramiona. Okropnie paliły ją ręce. Było tego mnóstwo.
Lena odkaszlnęła i spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego tylko okropny, wykrzywiony bólem grymas.
– Przepraszam. Powinnam była strzelać.
Marina zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich oddechów. To by była kompletna porażka, gdyby się teraz rozpłakała.
– Ilu ich było?
– Czterech.
– Jak dawno temu?
– Nie wiem... Z godzinę? – Głos jej się załamał na ostatnim słowie i syknęła z bólu. – Mari...
– Co?
– Nie żałuję, że nie strzelałam.
W wejściu stanął zmieszany Julian.
– Nie chcę wam przeszkadzać, ale jesteśmy tak trochę otoczeni przez zielonych.
– Naliczyłam siedmiu – doprecyzowała ponuro Jane.
Oczywiście. Ross musiał się śmiać ostatni.
***
– Dean na samym początku podzielił swój oddział na trzy grupy – tłumaczyła potem Marina każdemu, kto chciał słuchać. – Zostawił łącznie sześciu żołnierzy do obrony baz, a sam na czele pozostałej czwórki zaatakował zielonych. Chciał podejść ich lasem od tyłu, ale Ross to przewidział. Zaskoczył ich mniej więcej tak samo jak nas. Dean jednak szybciej się wycofał, dzięki czemu stracił tylko jednego żołnierza. Nie miało to jednak znaczenia, bo mniej więcej w tym samym czasie zdobyto obie jego bazy. Był zmuszony do ucieczki na naszą połowę. Znaczy, tak myślał, bo nie wiedział, że zieloni nie mieli zamiaru go gonić. Oczywiście od początku było wiadomo, że jedną bazę zostawiliśmy pustą. Dean domyślał się, że to podstęp, ale postanowił zaryzykować i sprawdzić, co tam jest. Tak pozbawił nas obserwatora. Stało się to mniej więcej w tej samej chwili, kiedy zaatakowali nas zieloni. Orientował się, że nasza druga baza nie mogła być zbyt dobrze strzeżona. Postanowił więc czym prędzej na nią uderzyć, widząc w niej szansę na odrobienie strat z samego początku. Zaatakował wtedy, kiedy uciekaliśmy przez las. Obrońcy spisali się świetnie, naprawdę. Niestety zostali wzięci z zaskoczenia i było ich mniej, więc niewiele mogli zrobić.
Ross znowu postąpił bardzo sprytnie. Ostatni z żołnierzy, których za nami wysłał, ten, który załatwił Mazera, wiedział, że nie ma sensu w pojedynkę atakować trzech osób. Zamiast tego podsłuchał naszą rozmowę. W ten sposób dowiedział się, że żadna z naszych baz nie odpowiada. Poinformował o tym przez krótkofalówkę Rossa, który wydedukował, że niebiescy musieli nas zaatakować i odnieść sukces. Czym prędzej skierował tam wszystkich pozostałych żołnierzy i zlikwidował niedobitki niebieskich. Resztę historii już znacie.
– Rozmawiałaś z nim? – spytała Ela.
– Tak. Nie jest taki zły, kiedy już wygra. Ale szczerze... Zasłużył na to. Był po prostu szybszy, sprytniejszy i skuteczniejszy od nas wszystkich.
– Łał... Tak po prostu przyznajesz, że jest lepszy? – zdziwił się Julian.
– Negowanie prawdy dla zaspokojenia własnego ego i bycie zazdrosnym jest bez sensu. – Marina wzruszyła ramionami. – On jest lepszym strategiem, ja jestem lepszym mechanikiem. Nie da się być najlepszym naraz we wszystkim.
Zdążył upłynąć cały dzień od bitwy. Marina zorganizowała to wieczorne spotkanie, bo uważała, że z porażek też można się dużo nauczyć. Nie wszyscy przyszli. Próżno było wypatrywać Mazera, Natalie... Williama... Ten ostatni niepokoił ją najbardziej. Powinien być wściekły, a tymczasem zupełnie jakby jej unikał. W zasadzie to od wczoraj unikał wszystkich.
– Emm... Przepraszam – odezwała się niespodziewanie Lena. Było to dziwne, bo akurat podczas podobnych narad zazwyczaj siedziała cicho. – Mogę coś powiedzieć? Zanim wszyscy sobie pójdą?
Wstała i przeszła kilka kroków, żeby wszyscy ją widzieli.
– Jeżeli się skaleczycie i tylko przewiążecie czymś ranę, nie zwracając na nią uwagi, będzie się paskudzić i nie zejdzie przez wiele tygodni. Ale jeśli ją odkazicie i porządnie opatrzycie, to będzie bardziej bolało, ale tylko na początku. Potem zagoi się o wiele szybciej. Raną w tym przypadku jest nasza porażka. Powinniśmy sobie wszystko wyjaśnić i porozmawiać o tym, jak się czujemy. Rozumiem, że to nieprzyjemne, ale inaczej będziemy tłamsić w sobie negatywne emocje i być na siebie źli nie wiadomo jak długo. – Zrobiła chwilę przerwy. Mówiła cicho i pewnie, ale nie mogła ukryć lekkiego drżenia nóg i rumieńca na twarzy. – Pamiętacie, jacy pewni siebie wszyscy byliście przed bitwą? To dzięki Marinie. Marina była waszym ukochanym przywódcą. Najlepszym, jakiego możecie mieć. A wiecie, co cechuje najlepszych żołnierzy? To, że są z przywódcą i dla przywódcy na dobre i na złe. Nie odwracają się od niego, kiedy mu coś nie wyjdzie albo kiedy popełni jedną lub parę złych decyzji. Tak więc... Czy wy uważacie się za takich żołnierzy?
Teraz była w centrum uwagi. Ucichły szumy rozmów. Wszystkie oczy były skierowane na nią.
– Macie prawo być rozczarowani. Macie prawo być źli. Ale bądźcie szczerzy. Jeżeli ktoś uważa, że przegraliśmy z winy Mariny albo kogoś innego, niech ma odwagę to powiedzieć. Niech ma też odwagę przyznać się do własnego błędu. Ja zawiodłam, bo spanikowałam. Usłyszałam niebieskich, kiedy się skradali. Miałam czas ostrzec was przez radio. Nie zrobiłam tego, bo za bardzo się bałam. Błędem było też to, że nie próbowałam się bronić. Nie miałam szans ich pokonać, ale gdybym spróbowała zlikwidować chociaż jednego, być może obrońcy w drugiej bazie mogliby wygrać. A nie zrobiłam tego, bo mimo wszystko nie chciałam do nikogo strzelać. Wiedziałam, że kwas boli, jakby się dostało naprawdę. To była decyzja zgodna z moim sumieniem i nie żałuję jej, ale w ten sposób zawiodłam was wszystkich. Postawiłam siebie nad wami, za co przepraszam.
– Tak... Ja też nie jestem bez winy – zaczął Andrew. – Miałem zły dzień. Nie mogłem się skupić. Kiedy niebiescy nas zaatakowali, miałem co najmniej kilka okazji do czystego strzału, ale zwlekałem odrobinę za długo i je zmarnowałem.
Potem jeszcze paru innych przyznało, że mogli tego dnia walczyć odrobinę lepiej lub podjąć odrobinę lepszą decyzję.
– Zresztą czy ktoś tutaj tak naprawdę obwinia Marinę? – wtrąciła się Jane. – Sama powiedziała, że Ross jest od niej lepszy. To żaden wstyd przegrać z kimś lepszym od siebie.
– Cóż... – Marina do tej pory siedziała cicho, ale skoro wszyscy, to wszyscy. – Moja strategia miała luki. Nie przemyślałam wszystkiego dokładnie. Błędnie założyłam, że Ross znowu zastosuje taktykę wielu małych oddziałów. Tymczasem wykorzystał siatkę – pojedynczych, rozproszonych żołnierzy działających na jak największym obszarze, ale jednak wspólnie. Mogłam się domyślić, że ktoś taki jak on nie zrobi dwa razy tego samego. Również przeniesienie obu proporców do jednej bazy było w oczywisty sposób podejrzane. Ale dzięki tej porażce dostałam nauczkę i drugi raz już nie popełnię tych samych błędów.
Ktoś nieśmiało zaczął klaskać. Potem dołączyło do niego jeszcze parę osób, a potem wszyscy i Marina otrzymała drugie tego dnia owacje. Było jej lekko na sercu, kiedy się rozstawali.
Jest dobrze. Jest dobrze... i będzie dobrze.
***
Lena też czuła się lekko. Przebiegła korytarzem w drodze pod prysznic, prawie nie dotykając ziemi. Udało jej się zdusić katastrofę w zarodku. I starczyło tylko porozmawiać! Naprawdę, tylu przykrości by można uniknąć, gdyby wszyscy mówili szczerze, jak się czują i co ich gryzie.
Z powodu całej tej radości i panującego na korytarzach półmroku zauważyła Williama dopiero, gdy na niego wpadła. Przeprosiła go ładnie i chciała iść dalej, ale przesunął się, zagradzając jej drogę. Cofnęła się zaskoczona kilka kroków.
– Em... Przepraszam? Chciałabym przejść, jeśli można.
Starała się mówić pewnie i nie okazywać strachu, ale nie było to wcale tak łatwe. William był naprawdę ogromny. Musiała zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.
– Nie można – odparł krótko i ścisnął ją z całej siły za mackę. Lena pisnęła. Trochę z zaskoczenia, ale głównie dlatego, że to naprawdę bolało. – Nie prosiłem o dzidziusia w drużynie.
Szarpnął nią mocno, tak że wpadła na ścianę. Poczuła jak coś ciepłego spływa jej po głowie.
Nie przerażało jej, że znowu oberwie. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Wiele osób z jakiegoś powodu chciało ją pobić – chyba tylko dlatego, że ona nie chciała nikogo. Przerażał ją jego opanowany i cichy głos. Tak mówi ktoś absolutnie i bezgranicznie wściekły. Tak wściekły, że nie czuje już żadnych emocji.
Czy może mnie zabić? – zastanawiała się, uderzając kolejny raz o ścianę. Na pewno jest za to jakaś kara. Nie chcę, żeby dostał karę. Chcę już iść spać. Bardzo chcę spać. Chyba nawet odpuszczę sobie dzisiaj mycie...
***
Marina najpierw usłyszała krzyk, potem zobaczyła Williama i Lenę, a potem... Potem zaślepiła ją furia. Nie pamiętała dokładnie, co się stało. Na pewno rzuciła się na chłopaka... idiotę, brutala, prześladowcę... przygniotła go do ziemi i zacisnęła ramię na jego szyi. Z satysfakcją słuchała jak kaszle, walcząc o oddech.
– I co... Jesteś odważny tylko kiedy znęcasz się nad słabszymi, tak? – wysyczała z nienawiścią.
– Puść go – powiedziała Lena słabo.
– A ty choć raz siedź cicho!
– Puść go... – powtórzyła, po czym się rozpłakała. – Proszę... Czemu wy wszyscy jesteście tacy głupi? Czemu ty musisz być głupia?
Dopiero ta niemoc w jej głosie sprawiła, że się opanowała. Puściła Williama, który nie ruszył się z miejsca. Chwytał powietrze szybko i łapczywie, ale nic nie mówił.
Przyjrzała się Lenie dokładniej. Miała dwie nieduże rany na czole. Krew mieszała się z jej łzami. Marinie zrobiło się wstyd jak jeszcze nigdy przedtem. To przecież wciąż tylko dziecko, chociaż wydawała się dojrzalsza od nich wszystkich.
– Chodź – powiedziała najłagodniej jak potrafiła. Wzięła ją za rękę. – Pójdziemy czymś przemyć ranę, dobrze?
Myślałam, że ją ratuję, ale to ona mnie uratowała przed zrobieniem czegoś, czego bym żałowała przez resztę życia, zrozumiała. Ta myśl jednocześnie napawała ulgą i przerażała. Naprawdę byłam gotowa to zrobić. Naprawdę niczego się nie nauczyłam.
***
Następnego dnia William miał wypadek. Podczas porannych ćwiczeń wspinał się na linę i nagle stracił chwyt. Spadł z dobrych pięciu metrów. Uderzył głucho o ziemię z naprawdę paskudnym odgłosem. Nie było krwi, ale musiał nieźle dostać, bo przez całą resztę zajęć i lekcji już go nie zobaczyła.
Z jednej strony przyjęła to z ulgą. William zrobił się naprawdę straszny w ostatnich dniach. Był z tych, którzy stanowczo zbyt poważnie traktowali udawane bitwy. Chociaż nie... To nie były udawane bitwy. Bitwy były prawdziwe. Prawdziwe właśnie z powodu takich osób jak William – prawdziwie zaciekłych i prawdziwie zdeterminowanych, by wygrać. Z drugiej jednak... nikt nie zasłużył na coś takiego.
Lena zniknęła gdzieś zaraz po lekcjach. Marina jednocześnie bardzo chciała i strasznie bała się z nią porozmawiać. Tak dobrze się między nimi układało, ale oczywiście musiała wszystko zepsuć. Naprawdę nie rozumiała tej małej. Były jak dwa osobne światy, w których nawet prawa fizyki były różne.
Nie potrafiła się skupić, siedząc sama w warsztacie. Niesamowite, jak bardzo można się uzależnić od czyjejś cichej obecności za plecami. Marina nie zdawała nawet sobie sprawy, że nie umie już pracować bez odgłosu ołówka skrobiącego o kartkę. Wcześniej przytulne ściany niewielkiego pokoiku teraz sprawiały wrażenie obcych. Wraz z Leną zniknęło poczucie bezpieczeństwa.
– No i gdzie ona poszła? – spytała retorycznie Ottona. Westchnęła ciężko i wyszła z warsztatu.
Skierowała się od razu do skrzydła szpitalnego. Zajęte tu było tylko jedno łóżko, a przy nim – jak przypuszczała – siedziała Lena ze swoim komputerem. Czyli może jednak trochę ją rozumie...
– Mari! Przepraszam, że tak uciekłam bez słowa, ale pomyślałam, że William na pewno będzie chciał wiedzieć, co dzisiaj robiliśmy na matematyce, a ty się nie obrazisz.
Marina zastanowiła się chwilę.
– Nie spytam cię, co ty tutaj robisz – powiedziała w końcu. – Ale cały czas nie mogę zrozumieć dlaczego.
Lena zrobiła duże oczy.
– Bo William słabo radzi sobie z matematyką. Nie powinien przegapiać lekcji.
– Nie o to... Ech, nieważne.
Usiadła i przyjrzała się Williamowi. Był blady i zmizerniały. Widać było, że samo oddychanie sprawia mu ból. Musiał naprawdę mocno upaść. Patrzenie na niego w tym stanie z jakiegoś powodu nie było ani trochę satysfakcjonujące. Cholera, przecież on był najsilniejszy z nich wszystkich, a teraz leżał żałośnie przypięty do kroplówki.
– Jak się czujesz? – Ze zdziwieniem rozpoznała swój własny głos.
– Tak jak wyglądam.
Bycie miłym wcale nie pomogło. Atmosfera była tak samo niezręczna jak przedtem. Jak przedtem... odkąd tu przyszła.
– Przepraszam – powiedział William niespodziewanie. – Przepraszam za wczoraj i przepraszam za wcześniej.
– O rany... Już to przerabialiśmy. Nic się nie stało. – Lena zbyła to machnięciem ręki.
– Ale Marina też powinna to usłyszeć. Przepraszam, że byłem taki podły. Próbowałem obarczać innych winą za swoją własną słabość. Ciebie najbardziej. Ale nawet po tym wszystkim, co ci zrobiłem, ty jako jedyna przyszłaś sprawdzić, jak się czuję i czy niczego nie potrzebuję... i... Cholera. – Pociągnął nosem.
– Nie płacz, bo dostaniesz hiperwentylacji – powiedziała Lena bez cienia drwiny w głosie.
Odpłacać się dobrem za zło. To było tak bardzo w jej stylu... i tak bardzo niepojęte w tym miejscu, gdzie niektórzy potrafili odwdzięczać się złem za dobro.
– Lena... – zaczęła Marina. – Wiesz, co oznacza słowo „zemsta"?
Mała zmarszczyła czoło.
– Tak. Oznacza głupotę.
***
– To nie było konieczne.
– Zrobiłeś się ostatnio strasznie zuchwały. Uważasz, że wiesz lepiej, co jest konieczne, a co nie?
– Ten chłopiec będzie kaleką do końca życia.
– Tak się złożyło, że ten „chłopiec" miał dokładnie taki temperament i typ osobowości, jaki był mi potrzebny do doświadczenia.
– A czy to „doświadczenie" wykazało cokolwiek nowego? Jest bezinteresownie dobra i prędzej zginie, niż zrobi komuś krzywdę. Wiedzieliśmy to już wcześniej.
– Właśnie. Jest taka cały czas, bez względu na okoliczności. Naprawdę nie rozumiesz zagrożenia? Od takich osób zaczynają się religie. Widzieliśmy już, jak łatwo zjednuje sobie inne dzieci.
– Sugerujesz, że kreuje się na mesjasza?
– Nie kreuje się. Ona naprawdę taka jest. A mesjasza zrobią z niej inni. Nie chcę mieć tutaj do czynienia z kultem.
***
Pewnego wieczora stało się coś dziwnego. Marina właśnie wyszła spod prysznica. Wzięła swoje rzeczy i już miała iść do pokoju sypialnego, kiedy kątem oka dostrzegła Lenę. Zasłona od jej kabiny była nie do końca zasunięta, tak że z tego miejsca było wszystko widać. Speszyło ją to bardzo. Chciała czym prędzej stąd zniknąć... ale nie była w stanie przestać patrzeć. Pożerała dziewczynę spojrzeniem, z każdą chwilą popadając w coraz większą panikę. Nagość w podziemiu nie była niczym niezwykłym – co ekscentryczniejsi sierżantowie kazali czasami swoim podopiecznym ćwiczyć bez ubrań „dla wzmocnienia charakteru" – ale to jeszcze nie oznaczało, że można tak po prostu podglądać innych. W końcu zmusiła się do odwrócenia wzroku i czym prędzej czmychnęła do sypialni. Waliło jej serce i szumiało w uszach.
Tej nocy spała bardzo źle. Męczyły ją sny – a bardziej jeden sen składający się z różnych obrazów, których jedynym wspólnym elementem była Lena. Obrazów słodkich i delikatnych jak motyle. W pewnym momencie wydawało jej się, że trzyma leżącą Lenę za rękę, pokrywając jej policzki pocałunkami, po czym obudziła się i odkryła, że faktycznie dość otwarcie okazuje uczucia – tyle że dziewczynie leżącej obok. Odsunęła się od niej jak oparzona. Na szczęście musiał być środek nocy, bo ta rzuciła jej tylko zaspane spojrzenie, po czym odwróciła się na drugi bok. Rano nie będzie niczego pamiętać. Albo pomyśli, że to był sen, bo przecież co innego.
Marinie było gorąco ze wstydu i z emocji. Opanuj się, rozkazała sobie w myślach. Ona śpi na drugim końcu pokoju. Potrafiła nawet wyłapać jej chrapanie z sennej melodii dookoła. Zaczynało się standardowym odgłosem piłowania drewna, ale pod koniec, zamiast w świszczący sposób wypuścić powietrze, dziewczyna wydawała z siebie tylko ciche, urocze westchnięcie. Czy to normalne, że wiem jak chrapie?
Marina mniej więcej orientowała się, na czym polega seks. Wiedziała również, że to dość przykra czynność służąca tylko do podtrzymania procesu reprodukcji, więc większość kobiet, jeśli już musiała, wybierała zapłodnienie pośrednie.
Skąd więc brało się w niej to palące, nieznośne pragnienie? Przerażające było, jak bardzo nie rozumiała swoich emocji. Przerażające... ale też piękne. Bo nie wydawało jej się, żeby czuła coś złego. To nie było przykre. Nowe – lepsze słowo. Może po prostu wcześniej w podziemiu nikt nie miał tak bliskich relacji z drugą osobą, więc nie znała tych uczuć, bo nie mogła?
Tak. Tak musiało być. Przez całą resztę nocy spała już spokojnie.
***
Był to całkowicie zwyczajny wieczór. Znowu siedziały w spokojnej ciszy, zajmując się własnymi sprawami. Jednak tylko jedna z nich była całkowicie skupiona na tym, co robiła. Druga bawiła się trójwymiarowym szkicownikiem dla zajęcia rąk, myśląc o czymś zupełnie innym.
W podziemiu panowała niepisana zasada, że każdy ma swoją prywatną bańkę przestrzeni osobistej i nie należy jej naruszać. Lena wyraźnie jej nie rozumiała, bo dotykała wszystkich przez cały czas – łapała za rękę, kiedy chciała zwrócić na siebie uwagę, przytulała, kiedy się z czegoś cieszyła i głaskała, kiedy wydawało jej się, że komuś jest smutno. Prowadziło to oczywiście do wielu niezręczności, ale Marinie nigdy nie przeszkadzało. W tej chwili wręcz chciała tego najbardziej w świecie.
– Piękny prostokąt. – Podskoczyła, kiedy główna bohaterka jej fantazji podkradła się cicho i zajrzała jej przez ramię. – Czemu wpisałaś inne długości przeciwległych boków?
– Aaa... – Marina zrobiła głupią minę. – Serio wpisałam?
– Ewidentnie. Myślisz o niebieskich migdałach? Wiesz, nigdy nie rozumiałam, co jest tak fascynującego w orzechach. A może chodzi o migdałki?
Ta pod tyloma względami nielogiczna wypowiedź przywróciła jej nieco poczucie rzeczywistości.
– To po prostu takie powiedzenie. Oznacza bujać w... Nieważne.
Lena się uśmiechnęła, bo wykorzystywała każdą okazję do uśmiechu.
– Nigdy cię nie widziałam bez gogli – zmieniła nagle temat.
– He? – zdziwiła się Marina. – Nie wolno...
– ... ich zdejmować. Jasne. To możesz je zdjąć?
Marina, nie wierząc, że naprawdę to robi, sięgnęła do zapięcia z tyłu głowy. Ale przecież skoro Lena ściągała je tak często i nigdy nikt jej nie zwrócił uwagi, chyba ten jeden raz nic się nie stanie...
Zamrugała kilka razy, zaskoczona, jak bardzo wyostrzyły się kolory dookoła. I było jakby... mniej płasko. Ciężko to wytłumaczyć.
– Masz bardzo ładne oczy – powiedziała Lena.
Potem – powolutku, ale jednak zupełnie nagle – schyliła się, objęła ją za szyję i pocałowała w usta. Nie cmoknęła, ale pocałowała, tak porządnie. Marinę bez ostrzeżenia zalała fala emocji tak silnych, że nie mogły się równać z żadną bitwą, jednak bała się poruszyć, żeby nie zniszczyć chwili, zatopionej w czasie jak mucha w bursztynie. Poczucie rzeczywistości wyleciało przez okno, nie wyłączywszy nawet światła i zostawiając swoje buty oraz płaszcz.
W końcu jednak musiały się od siebie odsunąć. W oczach Leny tańczyły dwie wesołe iskierki.
– Chodźmy dzisiaj na noc gdzie indziej.
– Co...? Ghmpf... Gdzie?
– Nie wiem. Do jakiegoś magazynu. Tutaj jest pełno niezamkniętych magazynów.
– To się nie uda.
– Dlaczego nie? Będą nas szukać, ale nie mogą przecież zajrzeć wszędzie. Może do rana nas nie znajdą.
Znalezienie odpowiedniego magazynu w mało używanym korytarzu nie zajęło długo. W środku było ciemno, ale Marina zapaliła latarkę. Jak na magazyn było tu sporo wolnej przestrzeni.
– Znalazłam koc – oznajmiła Lena. – Rany... Znalazłam całą masę koców.
Szybko przygotowały naprawdę wygodne posłanie i położyły się, wtulone w siebie. Nie było nawet sensu porównywać tego do spania w pokoju sypialnym. Marina była w szoku, jak tyle rzeczy naraz może być tak miękkie.
– Dlaczego chciałaś tu przyjść? – spytała.
– Och, bez powodu. Pomyślałam, że miło będzie choć jedną noc przespać bez Natalie śliniącej mi się na ramię.
– Wolisz moją ślinę?
– Twoja ślina mi absolutnie nie przeszkadza – odparła Lena, po czym znowu ją pocałowała.
– Jesteś obleśna – stwierdziła Marina pół minuty później.
– Nie umiesz kłamać – zachichotała Lena. – Trzęsiesz się i sapiesz na najlżejszy dotyk. Podoba ci się, prawda? To jest dopiero obleśne.
Przez chwilę nic nie mówiły.
– Maaariii...
– Co?
– Kompletnie nie chce mi się spać.
– Mnie też.
– Chcesz o czymś pogadać? Na przykład co chcesz robić w przyszłości.
– W przyszłości? – zdziwiła się Marina. – W przyszłości będę żołnierzem. Ty też. To przecież wiadomo.
– Nie, nie... Ja się ciebie pytam co chcesz robić.
– Aaa... Nie wiem.
– Ja bym chciała pracować z dziećmi – zastanowiła się Lena. – Może zostanę nauczycielką?
– Jak chcesz zostać nauczycielką z samymi dwójami?
– Hmm... To będę uczyć rysunku. Na pewno gdzieś jest miejsce, gdzie potrzebni są nauczyciele rysunku. A jeśli nie, to nie szkodzi. Zawsze mogę mieć własne dzieci. Piątka chyba starczy, nie?
– Lena... A ty w ogóle wiesz, skąd się biorą dzieci? – Marina cieszyła się, że było ciemno, bo na twarz wyszedł jej ogromny rumieniec.
– Co? Emm... – Dziewczyna zmarszczyła czoło. – No, chyba tak. Czy to ważne? Jak nie chcesz piątki, to możemy mieć czwórkę.
– Tak... Jasne. – Marina wycofała się szybko, bo nie była gotowa na tłumaczenie rzeczy, których sama do końca nie rozumiała. – Ale dlaczego tak bardzo chcesz mieć dzieci?
– Bo są fajne. I ten... – Zawahała się. – Wiesz... Im dłużej tutaj siedzę, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak dużo dzieci dorasta bez miłości. Dorasta i żyje. Straszne, nie? Dlatego chcę dać chociaż paru to, czego nigdy nie miałam – dokończyła cicho.
Marina znalazła jej dłoń pod kołdrą.
– Nigdy?
***
– Rozumiesz, na co patrzymy, Quincy?
– To... To chyba miłość, panie.
– Zgadza się. Dość powszechne zachowanie u słabych istot.
– Ale chyba kiedyś zgodziliśmy się, że miłość jest pożyteczna? Ułatwia reprodukcję.
– Quincy... Bo cofnę to, co powiedziałem o twoim intelekcie. To dwie samice, prawda?
– Tak... panie.
– Nie ma tu mowy o reprodukcji. Dziewczyna jest bezużyteczna jako żołnierz, ma groźny umysł, a teraz się dowiedzieliśmy, że nie przyda się nawet do rodzenia dzieci.
– Do czego zmierzasz?
– Zakończyliśmy nasz eksperyment. Dowiedzieliśmy się już wszystkiego, co było konieczne. Efektem ubocznym było obniżenie wydajności wszystkich jednostek, które miały z nią kontakt. Nie mogę pozwolić na dalszy spadek morale.
– Ale panie...
– Za trzy dni koniec roku. Wiesz, co masz zrobić. I zrobisz to. Jeśli nie dobrowolnie... to z małą pomocą.
***
Marina lubiła swój mundur galowy. Był miękki, lekki i ładny. Czuła się w nim bardzo... dziewczęco. Szkoda, że tak piękny strój mogła nosić tylko na szczególne okazje.
Oktariańskie zakończenie roku było niczym więcej jak sposobem powiedzenia: „Owszem, mamy kalendarz i potrafimy go używać". Nie było żadnych wakacji ani nawet przerwy w zajęciach. Sam apel był niczym innym jak krótką, propagandową farsą. Miał swoje plusy – na przykład mundur – ale było też kilka tradycyjnych punktów programu, których szczerze nie znosiła. Na przykład składanej Octaviowi przysięgi wierności. Śpiewania na jego cześć – nie dla społeczności, którą wszyscy tworzyli, ale tylko dla niego. No i oczywiście to. Nikt nie nazywał tego po imieniu, bo było okropne, barbarzyńskie i sprawiało, że przez następny tydzień wszyscy chodzili jeszcze bardziej przybici niż zazwyczaj.
Jedyna sala w podziemiu, która mogła pomieścić wszystkich Oktarian, była naprawdę ogromna. Mimo to wcale nie było głośno. Punktualnie o ósmej generał Quincy wstąpił na podwyższenie i przysunął sobie mikrofon. Octavio unosił się w pewnej odległości za nim, jednak wciąż doskonale widoczny. Przekaz był jasny – jestem tak ważny, że mam ludzi nawet od mówienia za mnie.
Przez następne kilka minut Quincy chrzanił – z całym szacunkiem, to naprawdę było chrzanienie – o tym, jak to ich społeczność pięknie prosperuje, jak produktywny był to rok i jak to nie ma drugiej takiej armii na świecie. Marina oczywiście słuchała, bo nierozsądnie było nie słuchać, ale słowa spływały po niej jak mocz po trawie. Nagle jednak Quincy powiedział coś, przez co naprawdę zaczęła zwracać uwagę na jego słowa.
– Oczywiście nie wszyscy mieli w te sukcesy równomierny wkład. Znalazły się jednostki, które żerowały na ciężkiej pracy innych, nie dając nic od siebie.
Zebrani posłusznie zamruczeli, wyrażając powszechną dezaprobatę dla takiego pasożytnictwa. Quincy jednak wcale nie wydawał się z tego powodu szczęśliwy.
– Wymienię teraz kilka osób, które zdecydowaliśmy się wykluczyć z naszej społeczności. – Przełknął ślinę. Czy jej się zdawało, czy w oku mu błysnęła łza? – Lena Aoi. Najgorsze wyniki w nauce oraz testach sprawnościowych ze wszystkich kadetów. Liczne przypadki niesubordynacji. A przede wszystkim brak jakiejkolwiek poprawy na przestrzeni wszystkich tych miesięcy.
Potem... Wszystko potem było jak bardzo zły sen.
Żeby było jasne – Marinie nawet nie drgnęła twarz ani ręka, gdy odebrała pistolet, wyszła na środek, wycelowała i pociągnęła za spust. Octavio zadbał o to całą swoją mocą. Wszyscy mieli to zobaczyć. Rozkaz i posłuszeństwo nad wszystko. Rozkaz nad przyjaźń, posłuszeństwo nad miłość. Mają się bać. Niech rozumieją, że każdy z nich mógł znaleźć się na tym miejscu. Ale właśnie dlatego, że tak bardzo był skupiony na jej umyśle, wyraźnie poczuł bezgraniczną, przygniatającą falę rozpaczy dziewczyny. To był ten rodzaj rozpaczy, który mógłby skruszyć nawet najtwardsze serce.
Ośmiornice zwyczajowo mają po trzy serca. Octavio? Octavio nie miał żadnego.
***
– Zabraliśmy jej z pokoju wszystkie niebezpieczne przedmioty. Czyli w zasadzie wszystko. Musieliśmy ją też nieco przytępić lekami, bo za bardzo się rzucała.
– Jak z posłuszeństwem?
– Nie reaguje nawet na najwyższy priorytet. Kompletna apatia. Ta śmierć musiała nią bardzo mocno wstrząsnąć.
– Była najlepiej zapowiadającym się młodym żołnierzem od lat. Dobry strateg, groźna w walce, geniusz przy maszynach. Nie możemy jej teraz stracić.
– Cóż, panie, z całym szacunkiem, mogłeś lepiej to rozegrać...
– Kwestionujesz moje decyzje?
– Nie. Oczywiście, że nie. Przepraszam.
– Więc pomóż mi teraz rozwiązać ten problem.
– Wybacz, ale nie widzę żadnego dobrego wyjścia...
– Błąd. Jest jedno, ale albo jesteś głupi, albo nie chcesz go widzieć.
– Chcesz jej wymazać pamięć?
– Nie mówiłem, że to idealne wyjście.
– Bardzo nieidealne. Te wspomnienia nie znikną, po prostu zostaną ukryte. Zawsze będzie możliwość, że sobie nagle wszystko przypomni. I będzie miała kilkumiesięczną lukę w życiorysie.
– Awansuję ją, żeby nie miała czasu na myślenie.
– A inne dzieciaki? Mogą jej powiedzieć.
– O to się nie martw. Bez kogoś takiego jak Lena szybko z powrotem zamkną się w sobie. Ciebie proszę tylko o jedno.
– Tak?
– Masz wymyślić dla niej jakąś wiarygodną historyjkę, kiedy już się obudzi.
***
Generał Quincy znał podziemie lepiej niż własną kieszeń. Dzięki swojej wpływowej pozycji znał sposoby na zniknięcie z radarów. Wiedział, gdzie nie sięgają wścibskie oczy kamer i gdzie znajdują się sekretne wyjścia.
Wiedział również, że ryzykuje w tej chwili absolutnie wszystko.
Nikt go jednak nie zauważył. Wcześniej też nikt go nie zauważył, kiedy po apelu dyskretnie zebrał do przyniesionej z magazynu puszki parę garści zalegającej na podłodze mazi.
Noc była ciepła, a niebo czyste i upstrzone migoczącymi wesoło gwiazdami, jakby ktoś upuścił worek z brokatem. Wyglądały bardzo pięknie, ale dla Quincy'ego były najsmutniejszym widokiem świata. Starał się na nie nie patrzeć.
Dolina leżała zbyt daleko od morza, więc zwykły, żołnierski pogrzeb musiał starczyć. Kiedy uznał, że odszedł już dostatecznie daleko, wyciągnął saperkę, wykopał niewielki dołek i delikatnie umieścił w nim puszkę. Teoretycznie zrobił już, po co przyszedł, ale nie mógł się jakoś zebrać, żeby wracać. Przysiadł więc na trawie i wbił wzrok w nieokreśloną dal.
– Zbyt długo żyłem twoim życiem – powiedział w końcu. Mówienie do siebie w samotności to niechybna oznaka kiełkującego szaleństwa... ale być może słuchała. Chciał wierzyć, że słuchała. – Przez tyle miesięcy czuwałem nad tobą jak cichy anioł stróż, próbując cię zrozumieć. A im bardziej cię rozumiałem, tym bardziej cię kochałem. Jak własną córkę. Hmm... W takim razie byłem okropnym aniołem i fatalnym ojcem, prawda?
Dlaczego podświadomie oczekiwał, że coś mu odpowie? Wiatr, drzewa, świerszcze w trawie – cokolwiek. Ale oczywiście nic nie wybiło się ponad zwyczajne odgłosy nocy.
– Dlaczego tak jest? Dlaczego ktoś tak czysty jak ty musiał zginąć, a ja dalej żyję? – kontynuował mimo to. – Nie mogę uciec przed odpowiedzialnością, mówiąc, że jedynie wykonywałem rozkazy kogoś złego. Octavio jest zły, ale przynajmniej bezkompromisowo. Mnie od postępowania zgodnie ze sobą powstrzymuje strach. Jestem żałosny, prawda?
Jakim cudem przeszedłem od żałoby do użalania się nad sobą? – opamiętał się nagle. Wiatr dalej wygrywał na koronach drzew pozbawione znaczenia melodie, kiedy w sercu generała Quincy'ego zaczęła rosnąć nowa pewność.
– Poznałem w życiu tylko jedną naprawdę odważną osobę. Osobę, która czuła strach jak wszyscy inni, ale nie dawała nim sobą zawładnąć. Osobę, której siłą było to, że zmieniała każdego na lepsze. Wierzę, że ja też mogę kiedyś się taki stać. – Położył dłoń na rozkopanej ziemi. – Zrobię wszystko, żeby wywalczyć dla nas jak najlepszą przyszłość. Przysięgam na moją zmarłą córkę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top