13.
Wielki czarny smok, wierny sługa Karadimasa Liedynetha, wylegiwał się na dziedzińcu. Odprawiany przez czarodzieja rytuał zawsze mocno nadszarpywał siły potężnego gada. Wiedział już, że nic nie pomagało na zmęczenie równie dobrze, co długie kąpiele słoneczne. Wygrzewał się więc, korzystając z ostatnich promieni chylącego się ku zachodowi słońca i jednym uchem przysłuchiwał się swojemu ukochanemu panu.
– Już dawno nie mieliśmy tak głupiej, nie sądzisz? – westchnął Karadimas, rozsiadając się wygodniej na kamiennej ławie. Przymrużył oczy i wystawił twarz na słońce. Mając na sobie jedynie zwiewną zieloną szatę, zdawał się niemal nagi.
– Rzeczywiście, nie była zbyt bystra – zgodził się Zyrus i usiadł obok czarodzieja. Resztki godności krzyczały, by trzymał się z daleka od potwora, który rozdarł jego ciało, by zastąpić serce kryształowym filakterium, ale nadmiar sił witalnych domagał się czegoś zgoła innego. Trzeba przyznać, że jak na złość Cereline nie należała do cnotliwych, a teraz cały jej ogień rozlewał się po ciele Zyrusa.
Rycerz jęknął przeciągle, gdy zasilona życiem dziewczyny krew zaczęła wypełniać wszystkie zakamarki jego ciała, gorąca, pulsująca, niebezpieczna. Powoli przeciągnął spojrzeniem po smukłym ciele czarodzieja. Owszem, mógł już dawno temu zakończyć swój żywot. Kiedyś uznałby zapewne, że to jedyne możliwe wyjście z sytuacji. Niestety, nie był już tym samym szlachetnym rycerzem co kilkaset lat wcześniej. Mógł też po prostu odejść, schować się, bez niczyjej pomocy zaspokoić potrzeby rozpalonego nagle ciała.
Nie zrobił jednak ani jednego ani drugiego. Po raz kolejny uświadomił sobie, jak bardzo był słaby.
Wgryzł zęby w dolną wargę, by w bólu znaleźć ujście dla wściekłości i narastającego podniecenia. Tłumił żądzę, dopóki nie poczuł dłoni delikatnie muskającej jego policzek i nie usłyszał cichego śmiechu czarodzieja.
– Bawi cię to? – syknął Zyrus. Nie odepchnął jednak Karadimasa, który otarł się o niego jak kot.
– Co masz na myśli przez „to"? Chodzi ci o głupotę naszej gąski, czy może o twoje pękające spodnie?
Mówiąc to, czarodziej przejechał dłonią po pełnym kroczu Zyrusa, uciskając je niebezpiecznie smukłymi palcami. Tego było już za wiele. Rycerz ryknął gniewnie i z całej siły pchnął Karadimasa na ziemię. Z dziką satysfakcją przygniótł go całym ciałem i otarł się o niczym nieskrępowaną męskość drugiego mężczyzny.
– I to niby ja jestem śmieszny – prychnął, gdy z ust bruneta uciekło pełne zachwytu westchnienie.
Mając Karadimasa pod sobą, uległego i zupełnie bezbronnego, Zyrus dziękował w duchu za pogardę, jaką go darzył. Tylko dzięki niej nie stoczył się jeszcze na samo dno zepsucia.
– Szkoda, że się teraz nie widzisz – prychnął Zyrus z obrzydzeniem. – Jesteś taki żałosny. I ty uważasz się za potężnego czarodzieja?
– To twoja wina – jęknął Karadimas. Zaskakująco silnymi dłońmi przyciągnął do siebie rycerza i pocałował go niespiesznie, wiedząc doskonale, że jego ulubiona zabawka nie ma zamiaru nigdzie uciekać.
Zyrusowi zdało się, że wyczuwa na języku posmak skóry biednej Cereline. Która to już dziewczyna? Ósma? Dziewiąta? Ile jeszcze będzie musiał zabić, żeby do reszty pożegnać się z człowieczeństwem? Jedyna osoba, która mogła znać odpowiedź na to pytanie, leżała teraz pod nim i na pewno nie zamierzała rozwiewać jego wątpliwości. Dzięki temu mógł cały czas oszukiwać się, że prawda jest poza jego zasięgiem, a nie, że po prostu od dawna już go nie obchodzi. Przecież gdyby ją poznał, mógłby w końcu uświadomić sobie, że w gruncie rzeczy nie ma nic przeciwko swemu wiecznemu życiu ani krwi, którą musiał przelać, aby zasilić filakterium.
Nie, czasami niewiedza jest jedynym słusznym wyborem.
– Żegnaj, Cereline – szepnął Zyrus beznamiętnie, bardziej w imię dopełnienia rytuału, niż ukojenia żalu po śmierci dziewczyny. – Żegnaj, głupia gąsko.
KONIEC
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top