Rozdział 8.

Nie poszedłem do szkoły z bardzo prostej przyczyny, o której każdy Connor wiedział, ale nikt nie mówił tego na głos. To pewien temat, o którym nie mogliśmy mówić głośno. Musieliśmy milczeć. Byliśmy w tym zgodni. W niczym więcej tak siebie nie popieraliśmy. Zapomniałem o tym kompletnie, ale wyłączając budzik, zobaczyłem tę cholerną datę. Serce ścisnęło się boleśnie. Zrobiło mi się niedobrze. Zimny pot wystąpił na karku i twarzy. Jak mogłem zapomnieć? Aż tak dobrze się bawiłem w tej cholernej grupce specjalnej troski, że zapomniałem o tym? Od razu wróciłem do łóżka i nie miałem zamiaru z niego wychodzić. Dlatego, gdy do pokoju weszła mama, spojrzała na mnie smutno. Ona nie zapomniała. Zebrało mi się na płacz.

— Kochanie... — wyszeptała jedynie i mnie przytuliła.

Płakałem jak małe dziecko. Wydawałem z siebie pisk, który miał być krzykiem. Chciałem krzyczeć, kopać i to nie tylko dlatego, że to była rocznica tego bólu, który doprowadził mnie do tego punktu, gdzie znalazłem się w tamtej chwili, ale bólu każdego Connora. Każdego. Dała mi się wypłakać, a kiedy odsunęła się, żeby otrzeć moje łzy, zobaczyłem, że sama była na granicy. Otarła moje delikatnym, czułym, matczynym gestem.

— Zostań dziś w domu, kochanie. Nikogo nie będzie do wieczora. Ojciec już wyszedł. Rosy nie ma do następnego tygodnia. Odwiozę dziewczynki.

Podziękowałem skinieniem głowy i kiedy ucałowała mnie w czoło, odwróciłem się tyłem do niej i starałem się powstrzymać łzy. Zagryzałem wargę, by nie krzyczeć. Jednak kiedy po jakiś dziesięciu minutach usłyszałem silnik samochodu, zacząłem wrzeszczeć. Na całe gardło. Na tyle głośno, że nie zdziwiłbym się, jakby sąsiedzi mnie usłyszeli. Wrzeszczałem tak długo, na ile gardło mi pozwoliło. Wyzywałem go. Przeklinałem nas. Wyklinałem na czym świat stał. Po paru minutach jednak opadłem z sił. Położyłem się na poduszkach i przymknąłem oczy. Miałem ochotę przespać całą tę cholerną rocznicę. Wiedziałem jednak, że musiałem coś zrobić.

Obudziłem się parę godzin później. Byłem wyprany z emocji. Nic mnie nie obchodziło. Niechętnie sięgnąłem po telefon i przejrzałem wiadomości. Był nawet jeden od Mike'a i Emilii. Byłem ciekaw skąd mieli numer, skoro żadnemu z nich go nie podawałem.

Damy ci wszystkie notatki. Podaj adres. M&E

Skoro zdobyli mój numer telefonu, to mogli zdobyć też adres. Zablokowałem komórkę i położyłem go obok siebie. Zacząłem gapić się w sufit. Nie miałem siły, żeby odpisać nawet wiadomości od mamy. Nie pytała się o moje samopoczucie. Nie musiała. Wiedziała, jak się czułem. Informowała co miałem sobie zrobić na obiad, ale także to, że zostawiła trochę pieniędzy, gdybym miał ochotę coś sobie zamówić. Zdziwiłbym się, gdybym w ogóle był w stanie wyjąć rzeczy z piekarnika, a co dopiero coś ugotować...

Moje własne ciało zbuntowało się mózgowi. Musiałem pójść siku. Przez chwilę się sprzeciwiałem pęcherzowi. Starałem się znowu pójść spać, ale nie mogłem. Wierciłem się, zaciskałem nogi. Poszedłem do łazienki, zrobiłem to, co miałem do zrobienia. Kiedy wróciłem do pokoju, nie miałem ochoty się położyć. Wziąłem telefon i poszedłem na dół, by coś przekąsić. W przedpokoju zatrzymałem się na moment, by popatrzeć na zdjęcie. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, a następnie łez. Byliśmy na nim my jako dzieci. Ja i on. Nikogo więcej. Mieliśmy może z siedem lat. Uśmiechał się, rozciągając kąciki ust palcami w taki sposób, by pokazać dziurę po zębie. Ja jedynie otworzyłem szeroko usta do obiektywu. Mimo że nie wyglądaliśmy dobrze na tych zdjęciach, było w nim coś cudownego. Coś, co wywoływało tę falę miłości w sercu. Byliśmy dziećmi, jeszcze niczego nie świadomymi. Po prostu cieszyliśmy się swoim towarzystwem. To, że wypadły nam zęby, wzięliśmy za znak, że dojrzewaliśmy, że mogliśmy prawie równać się z dorosłymi. Tak myśleliśmy, mimo że on miał zarzucony czerwony koc na ramiona i związany pod szyją w taki sposób, że wyglądała jak peleryna. Gdy się przyjrzałem, mogłem stwierdzić, gdzie było zrobione zdjęcie. Na balkonie w jego pokoju.

Zdjąłem zdjęcie ze ściany i zaśmiałem się. Cholera. Ile bym dał, żeby to wróciło... Oddałbym wszystko. Nie musielibyśmy mieszkać w luksusie. Ba, mógłbym nawet siebie sprzedać, żeby tylko widzieć ten uśmiech. Chociaż jeszcze raz... Palcami przejechałem po jego twarzy. Odłożyłem je na miejsce.

Poszedłem na dół, ostrożnie, powoli. Ciągnąłem za sobą nogi, jakby były z ołowiu albo ktoś przypiął kulę. Wziąłem colę waniliową z lodówki, batonika i poszedłem na górę, do swojego pokoju, mimo że nie miałem pojęcia, co miałbym tam robić. Chciałem po prostu czymś zająć dłonie i myśli. Czymś, co nie łączyło się z niszczeniem.

Bezwiednie zatrzymałem się przy zamkniętych od lat drzwiach. Prychnąłem. Przed oczami stanęły mi sceny, gdy wchodziłem do jego pokoju bez pukania, by się pobawić. Po prostu. A on zawsze z uśmiechem przyjmował propozycję.

Poruszyłem ustami, smakując jego imię. Oblizałem usta. Pod językiem poczułem jedynie suchą skórę.

Wziąłem głęboki oddech. Z mocno bijącym sercem, wszedłem do pokoju. Moje stopy ugrzęzły w miłym w dotyku, puchatym, niebieskim dywanie. W oczach zakręciły się łzy. Opuściłem zamkniętą colę, rozglądając się po pomieszczeniu. Boże, nikt nie miał odwagi, by tu wejść. Czy zrobiłem to tylko ja? W każdą rocznicę tu wchodziłem, zamykając za sobą porządnie drzwi, by jego zapach się nie ulotnił. Gdyby Rosa to zobaczyła, wzięłaby się od razu za sprzątanie. Nic nie było na swoim miejscu. A do tego ten zaduch... Za każdym razem uderzał mnie z taką siłą, że prawie się przewracałem. Jednak dało się wyczuć to coś... Ten zapach. Jego zapach.

Papiery walały się po podłodze. Wziąłem jedną, zapamiętując dokładnie, gdzie leżała. Jego pismo. Rozpoznałem je, śmiejąc się. Nie znałem drugiej osoby, która tak brzydko pisała. I tak krzywo. Jednak to było jego pismo. Nikogo innego. Dotknąłem tych kulfonów i odłożyłem na miejsce. Na jednej ze ścian były zdjęcia przestępców. Interesował się nimi, a raczej ich psychiką. Chciał ich zrozumieć. Wycinki z gazet. Niektóre były połączone nitkami. Na równoległej o kolorze oceanu w nocy, tkwiła tablica korkowa. Były tam nasze zdjęcia i jego kolegów. Uśmiechał się szeroko, na niektórych robił miny. Na biurku piętrzyły się zeszyty, książki, kartki. To wszystko, co należało do niego. Łóżko, będące tuż przy oknie, było niepościelone. Na pościeli leżała jego piżama. Cholera, był fleją, nie dało się zaprzeczyć. Mama prawie codziennie mu powtarzała, żeby posprzątał. Za każdym razem słyszała, to samo, ale nigdy się nie złościła. „Już się za to zabieram". Nigdy nie podniosła na nas głosu, gdy nie miała ku temu powodu. Nigdy przenigdy.

— Jesteś debilem — szepnąłem na tyle cicho, że sam ledwo usłyszałem te słowa. Zasłoniłem usta dłonią, szlochając. — Zostawiłeś mnie...

Upadłem na kolana, tuż obok jego łóżka. Głowę oparłem na poduszce. Zaciskałem palce na materiale, starając się opanować serce, umysł, wszystko.

A obiecywałeś, że nigdy mnie nie zostawisz...

Kłamca.

*

Uśmiechnął się, pokazując dziurę po zębie.

— To nie jest niebezpieczne? — zapytałem, odgarniając włosy z twarzy.

— A skąd! To tylko zabawa! — zapewnił. — Nic się nam nie stanie, W. Wszystko będzie okay! Peleryna nas uratuje! — Machnął peleryną, jakby chciał, żeby ten ruch potwierdził jego słowa.

Spojrzałem w dół, stojąc na palcach, by choć trochę wystawać zza barierkę balkonu. Pod nami był trawnik i krzak róż. Miały piękny czerwony kolor. Były w pełnym rozkwicie. Nie chciałem ich rozwalać, ale może udałoby się jakoś, żeby im się nic nie stało. Jeśli tak, na pewno wiedział, jak to zrobić.

— Rodzice dadzą nam karę... — ciągnąłem.

— O niczym się nie dowiedzą, głupku! — Pstryknął mnie w czoło. Pisnąłem i cofnąłem się o krok, masując obolałe miejsce. — Kto im o tym powie? Mel? Ona siedzi na telefonie. Ciągle gada z tym tłumokiem z wyższej klasy. Max jest za mała. A ty tego nie wygadasz.

Miał rację. To ja się myliłem. Znowu.

Podsunął sobie taboret i wszedł na barierkę. Chwiejąc się, usiadł na niej. Wiatr poruszył peleryną niczym flagą. W tamtej chwili naprawdę wyglądał jak super bohater. Uśmiechnął się, podnosząc buzię ku słońcu. Zamknął oczy.

Wspiąłem się na barierkę i usiadłem obok niego. Ledwo to zrobiłem, ten wyszczerzył do mnie zęby i odepchnął się. Krzyk zamarł w gardle. Peleryna rozwiała się jak u prawdziwego super bohatera, nie jak u takiego udawanego. My udawaliśmy, ale w tamtej chwili mógłbym przysiąść, że nim był. Z tym uśmiechem i błyskiem w oczach. Nie wymachiwał rękami, gdy leciał prosto na krzaki róż. Uniósł je w górę. Przedzierając się przez róże, rozwalił kilka jej gałązek. Spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem.

— Było super! — krzyknął, unosząc kciuki. Nawet z tej odległości widziałem kilka zadrapań. Z jednej leciała krew. — Chodź tu!

Odsunął się, żeby zrobić mi miejsce.

— Ja nie chcę... — stchórzyłem. Chciałem zejść. — Boję się.

— Chodź! Zobacz, nic mi się nie stało!

Chciałem się obejrzeć, ale wtedy źle stanąłem i noga ześlizgnęła się z oparcia. Zsunąłem się. Byłem za słaby, by przetrzymać się barierki. I spadłem, krzycząc. Myślałem o najgorszych scenariuszach. Jak skręciłem sobie kark. Uderzyłem głową w kamień. Spadłem na niego. Jednak nic takiego się nie stało. Spadłem na krzak róży, który był na tyle duży, że zamortyzował upadek. Zadrapałem sobie ręce, twarz i nogi, ale nic więcej. Tylko tyle. Z mocno bijącym sercem z przerażenia, zacząłem się śmiać, a on razem ze mną.

— I co? Strasznie było?

— Trochę!

— Chodź.

Złapał mnie za rękę. Po cichu weszliśmy do domu. Mel leżała w salonie nawijając do telefonu. Mówiła o pocałunkach i miłości. O czymś ohydnym dla osób w naszym wieku. Skrzywiliśmy się oboje i pokazaliśmy języki. Śmiała się nienaturalnie. Chichotała.

— Nie chcę być duży, jeśli będę zachowywać się jak ona.

— Ja też. Nie dorastajmy, W. Bądźmy dziećmi do końca życia.

— Tak! Chcę! Obiecuję!

— Ja też.

Dotrzymałeś słowa, kiedy chciałem, żebyś złamał obietnicę.

*

Otworzyłem oczy. Jakiś natrętny dźwięk mnie obudził. Spałem z głową na jego poduszce. Materiał był mokry od łez. Wytarłem usta wierzchem dłoni. Dźwięk się powtórzył. Skrzywiłem się. Cholera. Zacząłem rozglądać się za okularami. Byłem pewny, że gdzieś były, ale nie mogłem ich znaleźć. Poprawiłem koszulkę, wziąłem telefon, colę i batonika, którego otworzyłem na korytarzu i zamknąłem za sobą drzwi. Poszedłem do głównych. Dzwonek znów się powtórzył, gdy je otwierałem. Zamurowało mnie, gdy zobaczyłem Mike'a i Emilię. Na podjeździe stał nieznany mi samochód.

— Hej hej — przywitał się pokazując idealnie białe zęby. W rękach trzymał kartki w kratkę wyrwane z zeszytu.

— Notatki — wyjaśniła Emilia krótko. — Z dzisiaj.

Otworzyłem usta, by po chwili je zamknąć. Podziękowałem skinieniem głowy. Wziąłem je od niego.

— Źle wyglądasz. Bardzo bardzo źle — stwierdził Mike. — Co się stało, Will?

Na to współczucie w jego głosie, ścisnęło mi się serce. Sam sobie się zdziwiłem, że nie zareagowałem na to agresywnie. Tak samo na rękę, którą położył mi na ramieniu. Poczułem się wtedy tak, jakby uderzył mnie prosto w serce. W to miejsce, które próbowałem ukryć. Pochyliłem głowę tak, żeby nie widzieli moich zapuchniętych oczu i łez, które w każdej chwili mogły wypłynąć.

— Źle się czujesz, Will? — zapytała Emilia. Próbowała położyć mi rękę na czole, ale się odsunąłem. Potrząsnąłem głową.

— Może mamy po kogoś zadzwonić? Chcesz, żeby ktoś tutaj przyszedł? Ktoś ma przyjść przyjść?

Tak. On.

Wtedy nie mogłem się powstrzymać. Nie wiem, co tak zadziałało. Ich towarzystwo, czy cokolwiek innego. Ton? Słowa? Może to, że ten dzień, to jedyny dzień, gdy pozwalałem sobie płakać? Nie wiedziałem. Jednak zapalili lont i nie mogłem go ugasić. Zacząłem szlochać tak mocno, że ramiona podskakiwały. Że nawet gdybym mówił, nie mógłbym wydobyć z siebie głosu. Zakryłem usta, tłumiąc dźwięki szlochu.

Mike szybko mnie przytulił. Nic nie mówił. Po prostu przytulił. Objął swoimi silnymi ramionami. A ja, nieświadomie, wtuliłem się w niego i nie próbowałem już powstrzymać łez. Trzymałem się kurczowo jego koszulki, jakby mógł mnie uratować. Nie wiedziałem nawet jak mógłby to zrobić. Jednak pragnąłem tego.

Kiedy się uspokoiłem, odsunął mnie lekko od siebie. Uśmiechnął się łagodnie.

— Wolelibyśmy cię dzisiaj nie zostawiać, Will — powiedziała Emilia.

Potrząsnąłem głową. Nie chciałem tego. Wskazałem na notatki, starając się tym prostym gestem wytłumaczyć, że musiałem sobie powtórzyć na jutro.

— Nie będziemy przeszkadzać — zapewniła. — Powtórzymy sobie z tobą. Też mam kilka zadań. Prawda, Mike?

Nie miałem, jak odmówić. Wpuściłem ich do salonu. Mike pobiegł do samochodu, coś powiedział kierowcy i wrócił. Zajęli miejsce na kanapie. Zamówiłem nam jedzenie. Byliśmy cicho. Wyszli zanim ktokolwiek wrócił do domu. Nie zostawili po sobie niczego. Może tylko moje choć trochę lepsze samopoczucie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top