Rozdział 3.
Lekcje mijały jedna po drugiej, rozmazały mi się w pamięci w jedną, wielką, kolorową plamę. Kilku nauczycieli zostawiło mnie, żeby próbować się zapoznać. Wiedziałem, że należałem do osób, które nie miały lekkiego charakteru. Opryskliwy, pyskaty, zniechęcony do życia. Przez chwile udawało im się ciągnąć rozmowę, ale rezygnowali, gdy nie okazywałem jakiejkolwiek chęci, by ją kontynuować. Zamykając drzwi, miałem wrażenie, że słyszałem, jak odetchnęli z ulgą. Sam także to zrobiłem. Nie lubiłem tego typu gadek. Nawet mama o tym wiedziała i starała się mnie do nich nie zmuszać. Robiła to dopiero, gdy stawało się konieczne. Tak jak parę lat temu. Wtedy w łazience... Nie mogłem tego wyjaśnić w jakiś delikatny sposób. Każdy był zły. Każdy by ją zranił. A mama to ostatnia osoba, którą chciałbym zranić. Osobom z zewnątrz mogło się wydawać całkowicie odwrotnie, ale gdyby lepiej poznali szaloną rodzinkę, wiedzieliby, że to prawda. Może nie okazywałem tego w idealny sposób, ale zawsze była dla mnie ważna. Nawet od Yukkiego, który po prostu odszedł. Ona by tego nie zrobiła. Może dlatego, że to moja mama, ale cóż, to inna rozmowa.
Problem zaczął się podczas lunchu. Oczywiście miałem swoje kanapki, ale nie miałem pojęcia, gdzie mógłbym spokojnie zjeść. Bez ludzi, oczywiście. Bez gapiących się osób, które szeptałyby do siebie. Dlatego gdy na korytarzu zrobiło się pusto, bo prawie wszyscy poszli na stołówkę, zacząłem wędrówkę po szkole. Przeszedłem wszystkie korytarze, wszystkie piętra, zabłądziłem na tyle, że znalazłem się przed salą gimnastyczną. Od razu zawróciłem. Nawet nie wiem, kiedy znalazłem się przed salą, w której miałem mieć zajęcia dla „specjalnej młodzieży". Zajrzałem przez szybkę w drzwiach. Odsunąłem się jak oparzony, gdy zauważyłem tę dziewczynę siedzącą przed biurkiem nauczyciela. Tę, która warczała na mnie na korytarzu. Cholera. Najwyraźniej też nie miała się, gdzie podziać, ale ona znalazła swoje miejsce, gdzie mogła pobyć sama. Ja jeszcze nie.
Zająłem miejsce niedaleko niej, ale na tyle daleko, że nawet, gdyby mnie zauważyła, nie poczułaby zażenowania czy przymuszenia, by zaczęła rozmowę. Wyjąłem z kieszeni telefon i zacząłem przeglądać Internet, zjadając kanapki i małe pomidorki, które naszykowała mama tuż przed naszym wyjściem.
Nagle moją uwagę zwróciła dziewczyna. Kilka razy poruszyła ramionami, jakby dostała czkawki, ale nie wydała żadnego dźwięku. Po prostu unosiły się i opadały. Po chwili zrobiła to, co wtedy przed szafką — pokazała zęby. Cholera, co z nią było nie tak?
Starałam się skupić, ale co chwile coś robiła, co przykuwało moją uwagę. Drobne ruchy. Ramiona nie podskakiwały, ale wysuwała język, na twarzy pojawiał się grymas, poprawiała słuchawki w uszach. W końcu odłożyłem telefon, bo i tak nie mogłem się skupić na czytaniu. Udawałem, że patrzyłem na ścianę, ale kątem oka wciąż ją widziałem. Te dziwne, nieregularne tiki. Na początku myślałem, że tak reagowała na muzykę. Niektórzy słuchając, poruszali nogą w jej rytm. Jednak robiła to nieregularnie. Chaotycznie. Jakby nagle myślała, że „ach, wysunę język, bo tak" i to robiła. Od tak. Śmieszyło mnie to. Nawet się uśmiechnąłem pod nosem.
— Przestań się na mnie gapić, kurwo — powiedziała, jak zwykle, nagle. Aż mnie zamurowało. Nie patrzyła w moją stronę, ale nikogo innego w klasie nie było. Te słowa były skierowane do mnie. Na pewno. Podniosła lekko górną wargę. — To nie pomaga.
Przez chwile nawet myślałem, że wyglądała jak aniołek. Miała krótko obcięte czarne włosy, ledwo zasłaniały uszy. Czarne oczy okalane ciemnymi rzęsami. Bladą cerę, która kontrastowała ze wszystkim. Nawet z tak dużej odległości widziałem niebieskie żyłki biegnące pod skórą. Była szczupła i ładna na swój dziwny sposób. Ale po tych słowach, wiedziałem, że pośpieszyłem się z opinią.
Szybko napisałem coś w zeszycie i do niej podszedłem. Cholera, jakim prawem tak do mnie mówiła?
Co ci nie pomaga? Nie za pewna siebie jesteś, myśląc, że się na ciebie gapię? Nie mam nic lepszego do roboty?
Przeczytała wiadomość. Raz. Drugi. Trzeci. W końcu przestałem liczyć. Zamknąłem zeszyt i usiadłem na swoim miejscu. Nie odezwała się słowem do końca przerwy, ale ciągle wykonywała dziwne, chaotyczne ruchy. Wkurzało mnie to jeszcze bardziej niż wcześniej, ale nie miałem ochoty podchodzić i zwrócić jej na to uwagę. Niech się pieprzy, że tak się wyraziłem jej językiem. Walony aniołek.
Kiedy zadzwonił dzwonek na lekcję, poruszała się jak żółw. Zrobiłem to samo. Kiedy zobaczyła moje powolne ruchy, dostała nagłego przyśpieszenia i wyleciała z klasy szybciej niż mogłem się spodziewać. Czyli nie chciała, żebyśmy zderzyli się w drzwiach... Czyżby żałowała swoich słów? I dobrze.
Lekcje niczym szczególnym nie różniły się od mojej poprzedniej szkoły. No może oprócz tego, że nauczyciele prosili mnie, żebym na chwile zostawał po dzwonku. Chcieli na własne oczy, a raczej uszy, przekonać się, że mieli przed sobą niemowę. Głosili krótką mowę na temat tego, że w razie jakiś problemów, kłopotów, mógłbym się do nich zgłosić. Przytakiwałem, mimo że wiedziałem, że takie coś nigdy by nie miało miejsca. Zawsze radziłem sobie z problemami sam. No czasami mama pomagała, ale najpierw starałem się zrobić to sam. Mimo wszystko uśmiechałem się ledwo unosząc kąciku ust, nawet nie zapisując niczego w zeszycie. Jednak to im wystarczało. Gdybym znowu miał zamiar zrobić sobie krzywdę, zawsze mogli sobie tłumaczyć, że zaproponowali pomoc. Że starali się. Tak naprawdę zrobili to, by mieć czyste sumienie.
Szedłem korytarzem z nosem w telefonie. Było cicho, spokojnie. Większość uczniów albo poszła do domu albo czekała na zajęcia. Ja musiałem iść do klasy pana LeBlanca... Mimo że uwielbiałem aktora o tym nazwisku, czułem niechęć do nauczyciela. Tak się zamyślałem na ten temat, że nie zauważyłem kogoś, stojącego przede mną i wpadłem na niego. Złapał mnie za nadgarstek, żebym nie upadł.
— Nic ci nie jest? — zapytał głębokim, męskim głosem. Aż po plecach przeszły mi ciarki.
Potrząsnąłem głową, nie mogąc się zmusić, żeby na niego spojrzeć. Widziałem jedynie trampki ze sznurówkami schowanymi do środka i dżinsy. Miał długie, smukłe nogi, prawie jak dziewczyna.
— To dobrze, Will.
Will? Powiedział moje imię, mimo że nie kojarzyłem, żebyśmy mieli ze sobą lekcje? Dopiero to przekonało mnie do podniesienia spojrzenia. Czy to jest serio kpina? Miał ciemne włosy, wręcz czarne gdzieniegdzie widziałem ślady siwizny. Oczy w kolorze błękitu wpadającego w zieleń. Grube brwi. Blada skóra posypana piegami i pieprzykami. Lekko krzywy nos. Zapewne kiedyś go złamał. Ale uśmiech, którym mnie obdarzył... Nigdy nie widziałem ładniejszego. Proste, białe zęby. Blade wargi. Na policzkach i podbródku miał ślady zarostu. Był ubrany w górę garnituru. Wyglądał elegancko, ale na luzie.
Zbił mnie z pantałyku. Odzyskałem dopiero jakąś świadomość, gdy za jego plecami zobaczyłem Mike'a. Machał do mnie z tym radosnym uśmiechem.
— Will, tutaj!
Spojrzałem po raz ostatni na tego mężczyznę, marszcząc brwi. Zacisnąłem usta. Nic nie powiedział, jedynie rzucił okiem i wszedł do klasy, mówiąc coś do Mike'a. Oboje się zaśmiali i uśmiechnęli w ten ich sposób. Szedłem tuż za nimi z opuszczoną głową i miną skazańca. Uniosłem ją dopiero, gdy znalazłem się w klasie. LeBlanc stał tuż przed biurkiem nauczyciela.
— Siadaj, gdzie masz ochotę, Will.
A co jeśli nie chciałem w ogóle się tam znaleźć?
Rzuciłem plecak na ostatnią ławkę, tuż przy ścianie.
— Na kogoś jeszcze czekamy? — zapytał LeBlanc Mike'a.
— Emilia mówiła, że ma przyjść. Ma przyjść. MA przyjść.
Gdyby moja stara klasa zobaczyła Mike'a... Te jego powtarzanie ostatniej części zdania. Co oni by zrobili? Śmialiby się z niego? Zmuszali do mówienia i powtarzania tych zdań? Zniszczyliby go psychicznie? Wydawał się słaby psychicznie. Łatwo byłoby go zgnieść. Jednak nikomu jego wygląd nie przeszedłby bez jakiegoś odzewu. Może dzięki niemu odczepiliby się od niego. Albo katowaliby jeszcze gorzej. Trudno było mi ocenić, bo nie należałem do ludzi o ładnych buźkach. Nie miałem tego czegoś, co mogło mnie ochronić.
— Dajmy jej chwilę.
Nawet nie wyjąłem zeszytu. Wiedziałem, że i tak nie miałbym o czym gadać z tymi dziwakami. Szkoda wysiłku.
Zapisałem sobie w pamięci, by na następny dzień szkoły spakować słuchawki.
Po paru minutach, chwilę po dzwonku, do klasy weszła dziewczyna. Cała się spięła, gdy nasze spojrzenia się zetknęły. Stała zaledwie dwa kroki przede mną i dopiero z takiej odległości mogłem stwierdzić, że jej oczy nie były czarne, jak mi się wydawało. Były szare, prawie przezroczyste. Jakim cudem mogłem aż tak się pomylić?
— Emilia. Miło cię widzieć — przywitał się nauczyciel. Coś w tonie jego głosu mi nie pasowało, ale nie mogłem określić, co to takiego.
Skinęła mu ruchem głowy i pobiegła na drugi koniec klasy. Usiadła na drugiej ławce od okna. Jak najdalej ode mnie. Po chwili przesiadła się do Mike'a, siedzieli tuż przed nauczycielem.
— To chyba możemy zaczynać — zdecydował LeBlanc.
Telefon, który trzymałem w kieszeni, zawibrował. Wyjąłem go.
Jak tam? Dobrze się bawisz na spotkaniu?
Spotkanie? Czy ja pracowałem, a to byli moi klienci? Albo może moi współpracownicy? Prychnąłem.
Po chwili przyszedł kolejny SMS.
Kiedy mam po ciebie przyjechać?
Odpowiedź była krótka.
Jak najszybciej
Zajęcia nawet się nie zaczęły, ale wiedziałem, że nie chciałbym przesiedzieć w tym miejscu dłużej niż było to konieczne. Wolałem posiedzieć w domu, założyć słuchawki i w coś pograć. A może jeszcze podopieszczać swoją depresję? Któż to wie...
— Will, może przysiądziesz się bliżej, co? — zaproponował Mike.
Cholera. Nauczyciel przed chwilą mówił, że mogłem usiąść, gdzie miałem ochotę. Czy był głuchy? Nie miałem zamiaru siadać bliżej przy tej bandzie wariatów z Emilią na czele. Dlatego potrząsnąłem głową i zacząłem bawić się telefonem. Nie miałem zamiaru nawet robić im nadziei na kontakt ze mną. Dziewczyna zapewne odetchnęła z ulgą.
— Co dziś będziemy robić? — zapytał Mike najwyraźniej podekscytowany.
— Porozmawiamy na temat cytatów. Na różne tematy, które dotykają nas codziennie.
Nie dał nam kartek ani nic takiego. Nie dał długopisów, żebyśmy zapisali swoje złote myśli. Stanął przed tablicą i zaczął zapisywać coś, co kiedyś mi on powiedział. Zrobiło mi się słabo na same te słowa.
Albowiem tak do mnie mówi sprawiedliwość: ludzie nie są równi
Nie zapisał autora. Nie musiał. Znałem go nawet za dobrze. Zapisywał jego słowa na małych karteczkach, a później przyczepiał na tablicy korkowej.
— To tylko słowa — mówił, gdy się niepokoiłem. — One nie mają takiej mocy, by mnie zmienić.
Zmienić — nie. Zniszczyć — tak. Nie docenialiśmy siły słów. I oboje za to zapłaciliśmy. Ale ty o wiele większą cenę.
— Wiecie kto to napisał? — zapytał LeBlanc.
Nie pytaj o to. Nie pytaj. Nie chcę nic słyszeć o tym pieprzonym cytacie. Skończ to.
— Nietzsche — powiedział, gdy wszyscy milczeli. Poruszyłem wargami. Posmakowałem tego nazwiska. Ohydne. Miałem ochotę je wypluć.
Ej, wiesz co? Znalazłem epicki cytat. „Człowiek jest czymś, co pokonanym być powinno". Świetny, co?
Nie, nie jest. Zamknij się.
— Wiecie co on oznacza?
Aż za dobrze.
— Nietzsche to filozof z pochodzenia niemieckiego. Jest kojarzony ze swej filozofii. Opierał się na niej Hitler. Wierzył, że istnieli nadludzie, którzy mogli zabić normalnego człowieka bez poniesienia kary. Dla swych idei.
— To chore — skomentował Mike. — Chore.
Zaśmiałem się pod nosem. Jakbym siebie słyszał parę lat temu.
— Prawda. Jednak często filozofie są dla nas nielogiczne. Wręcz głupie. Tak, najwyraźniej, jest dla ciebie Nietzsche. I to rozumiem. A ty co myślisz, Emilio?
Nie byłem pewny, czy go usłyszała, bo w jednym uchu wciąż miała słuchawkę. Nogą wystukiwała nierówny, dziwny rytm. Równie dobrze mogła dostać skurczy. Nie patrzyła na niego tylko na tablicę, jakby starała się zrozumieć sens słów przez wyłącznie patrzenie na nie. Jednak po chwili spojrzała na LeBlanca.
— Nie wiem, co miał na myśli. Trudno jest określać, co autor miał na myśli, pisząc coś. Nie siedzę w jego głowie.
Byłem pewny, że za taką odzywkę oberwie. Jednak nauczyciel jedynie się uśmiechnął. To najwyraźniej nie zachwyciło Emilii, bo spuściła wzrok. Wyjąłem zeszyt i zapisałem kilka słów, które chciałem później pokazać dziewczynie.
Cały czas czułem pot na dłoniach. Z jednej strony chciałem uciec, bo przed oczami cały czas miałem go. Zachwyconego, siedzącego przed komputerem i z otwartą stroną Internetową z cytatami. Czekał, żeby mi to pokazać. Jednak to wspomnienie było stare. Wtedy jeszcze mówiłem. A w tamtej chwili, siedząc w klasie, jedynie Mike udawał zainteresowanie Nietzsche. Emilia nawet się nie siliła, by spojrzeć na LeBlanca. To nie była ta sama sytuacja. Mogłem się odprężyć, przestać myśleć o nim. Mogłem się pośmiać z wysiłków nauczyciela i reakcji dziewczyny i Mike'a.
— Jednak pomyślmy — zachęcał, spacerując po klasie. Kontakt wzrokowy utrzymywał z pierwszą ławką. Ja się nie liczyłem. Fajnie, proszę pana. Bardzo fajnie. — „Ludzie nie są równi". To najważniejsza część tego cytatu. Co to znaczy?
— To co dokładnie pan powiedział — wyjęło mi to z ust Emilia. — Ludzie nie są równi. Kurwa.
Przeklęła. Znowu. LeBlanc jednak na to nie zwrócił uwagi.
— Czemu ludzie nie są równi? — ciągnął ich za język.
— Bo takie jest życie — odpowiedział Mike. — Wygląd, mowa, pewność siebie, bogactwo. Pieniądze. Pieniądze robią dużo. W ludzkich umysłach i oczach. Człowiek wtedy jakby rośnie. Inność też jest zła.
Miałem ochotę przybić mu piątkę. Miał cholerną rację.
— Dokładnie, Mike, ale z ostatnią częścią się nie zgadzam. Inność nie oznacza, że się jest gorszym. Naprawdę.
Prychnąłem. Naprawdę? Czy pan kiedykolwiek był na naszym miejscu? Czy pan miał nerwicę natręctw? Sądząc po jego buźce nie. On należał do tych lubianych dzieciaków. To on wyśmiewał, a nie był wyśmiewany. Dlatego w tamtej chwili powinien się zamknąć i stanąć na naszym miejscu. Powinien się dowiedzieć, jak poczułby się, gdyby szeptano za jego plecami. Śmiano się, gdy się potknął. Potrząsaliby nim, by coś powiedział. Cokolwiek, bo to mogło ich rozbawić. Bili, kopali...
Zacisnąłem pięść tak mocno, że kostki mi zbielały.
Nie chciałem już być w tej klasie. Najchętniej bym wyszedł, jednak wiedziałem, że mama na to bardzo liczyła. Na te zajęcia. Musiałem to zrobić. Dla niej.
LeBlanc nagle jakby sobie o mnie przypomniał. Spojrzał na mnie, unosząc kącik ust.
— Will? A ty co sądzisz?
Bez chwili zastanowienia, wstałem ze swojego miejsca i podszedłem do tablicy. Zakreśliłem tę „najważniejszą część cytatu" i zrobiłem strzałkę kierującą do moich słów. Napisałem je wielkimi, drukowanymi literami, tak by wszyscy mogli mnie bez problemu rozczytać.
PO CO O TYM MYŚLEĆ? I TAK WSZYSCY UMRZEMY.
Zszokowanie na ich twarzach, wywołało u mnie uśmiech.
LeBlanc otrząsnął się z szoku i zapisał jeszcze kilka cytatów. Jednak nikt nie wydawał się nimi zainteresowanymi. Wpatrywali się na starte moje słowa, które wciąż były widoczne. Pożegnał nas miłym uśmiechem. Wyszedłem jako pierwszy, wpatrując się w ekran telefonu, bo pisałem SMS-a do mamy.
— Will — usłyszałem za sobą.
Odwróciłem się. Tam stała Emilia z ściśniętymi wargami w wąską kreskę. Patrzyła na mnie w taki sposób, że prawie poczułem się jakbym dostał w twarz. Jednak przywołałem na wargi krzywy uśmiech. Skinąłem głową, zachęcając ją do mówienia. Wzięła głęboki oddech w taki sposób, jakby miała nadzieje, że doda jej to odwagi. I powiedziała szeptem, który ścisnął gardło:
— Mówisz prawdę. Ale jest ona okrutna. Dlatego lepiej, jakbyś w ogóle porzucił komunikowanie się z kimkolwiek.
I biegiem rzuciła się w stronę klasy LeBlanca. A ja nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu, który miał ukryć to ukłucie w sercu, które poczułem na te słowa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top