Rozdział 21.


Czasem cisza jest złotem. Powtarzałem to sobie, kiedy zamknąłem buzię na siedem lat. Jednak, odkąd ją otworzyłam, pragnęłam wrzeszczeć na całe gardło różne słowa, nawet te, które znaczenia nie miały. Od tak po prostu sobie pokrzyczeć, żeby ludzie zauważyli, że zaczęłam się odzywać. Pragnęłam opowiadać różne rzeczy, wymyślać historie, mówić, to co ślina mi na język przyniosła. To chyba prawdziwa Willow. Dlatego trudno było mi utrzymać w tajemnicy przed Emilią, że całowałam się z Mikiem, szczególnie, że oboje się z nią przyjaźniliśmy. Postanowiliśmy o tym na razie jej nie informować, dlatego że przed chwilą wyszła z przesłuchania na temat molestowania przez nauczyciela. Dodatkowo czuliśmy się winni, że zamiast przesyłać jej jakieś dobre myśli, myśleć o niej, całowaliśmy się, jedząc ciastka. To nie tak powinno wyglądać. Musieliśmy oboje porzucić chęć złączenia naszych ust jeszcze raz i myśleć o Emilii. Starać się poprawić jej humor.

Przebrałam się w strój Supergirl. Założyłem okulary, bo oczy zaczęły się buntować przeciw soczewkom. Przetarłam je. Białka miałam lekko zaczerwienione, ale cóż, musiałam przeżyć. Użyłam perfum o zapachu wanilii pomieszanej z truskawką. Pychotka. Ledwo wyszłam z łazienki, a Mike zbliżył się do mnie. Delikatnym, łagodnym ruchem złapał mnie za biodra. Czy kiedykolwiek miałam przywyknąć do jego dotyku? Zbliżył twarz do mojej szyi i zaczął wzdychać. Jego oddech łaskotał wrażliwą skórę. Zapiszczałam i próbowałam się wyrwać. Puścił dopiero, kiedy złożył pocałunek na moim czole. Zrobił to po raz pierwszy, a zdążyłam to pokochać.

— Możemy się trzymać tylko za ręce — poinformowałam go z czystym żalem w głosie.

— Jasne jasne.

Nie zapytał dlaczego. Po prostu zrozumiał. Jak mężczyzna.

Spletliśmy nasze palce ze sobą i zeszliśmy na dół. Rosa, rodzice Mike'a i mama siedzieli przy stole, pogrążeni w rozmowie. Śmiali się, plotkowali jak starzy dobrzy znajomi. Rosa nie miała na sobie fartuszka. Jadła ciasteczka razem z nimi i po prostu dobrze się bawiła. Uśmiechnęliśmy się na ten widok. Pierwszy dostrzegł nas Marley.

— Gdzieś się wybieracie? — zapytał, dotykając swojego gęstego zarostu. Byłam ciekawa, czy Mike także taki będzie mieć w przyszłości.

— Będziemy zbierać dużo dużo cukierków! — odpowiedział zachwycony, przygarniając mnie do siebie. Jak Marley Isabel.

— Masz telefon, słonko? — zapytała jego mama.

Energicznie przytaknął ruchem głowy.

— Pilnujcie się nawzajem — powiedziała mama z miłym uśmiechem. Wiedziałam co miała na myśli. Żebym cały czas miała go na oku. Mówiła tak, gdy Mel zabierała gdzieś Max.

— Będę. Obiecuję. W ogóle, gdzie reszta?

— Twój ojciec, wiesz gdzie. Mel poszła do znajomych, a Max zbiera cukierki z przyjaciółkami.

Pokiwałam głową. Pomachaliśmy wszystkim i poszliśmy do garażu, by poszukać koszyczków w kształcie dyni, które nosiłam z Max parę lat temu. Wiedziałam, że były schowane, w którymś z kartonów, jednak nie pamiętałem w którym.

— Nie znam... — powiedział nagle Mike, podnosząc kolejny karton.

— Czego nie znasz? — zapytałam z troską w głosie, biorąc do ręki stary rysunek. Nie wiedziałam do kogo należał, ale nie miał za grosz talentu plastycznego. Zapewne był mój.

— Słów. Tutaj jest dużo dużo słów. A ja ich nie znam.

Podniosłam się z ziemi i otrzepałam pelerynę z wszelakiego świństwa, które wyleciało na podłogę z kartonów. Podeszłam do Mike'a i spojrzałam na to co on. Niektóre miały dziwne, krzywe napisy typu ŚWB, HLLW, URMI, URMII, URW, DZ czy inne. Dopiero po dłuższej chwili zastanowienia, zrozumiałam te bazgroły. Wskazałam na ŚWB.

— To oznacza „Święta Bożego Narodzenia". HLLW to Halloween. URMI to urodziny Mel, a URMII to urodziny Max. URW urodziny Willa i moje. DZ to dzieci. Spokojnie, Mike, ja też tego bym nie rozumiała, gdybym nie wychowała się w tym wariatkowie.

Dopiero wtedy, szukając tych cholernych dyń, które były w kartonie z napisem DZHLLW (fuzja dwóch skrótów), zdałam sobie sprawę, że zazdrościłam Mike'owi. Dlaczego miałabym zazdrościć chłopcu, który mimo poznania prawdy, pragnął mnie pocałować? Jego rodziny. Może widziałam ich krótko, ale widziałam nić porozumienia, która łączyła jego mamę i tatę. Jak wspominałam, między moimi rodzicami ona została przecięta wieki temu, mimo tego mama wciąż walczyła o to małżeństwo. Nie chciała niszczyć jeszcze bardziej rodziny. Nie chciała nas dzielić jeszcze bardziej, jak to zrobił Will swoim samobójstwem. Kiedy przytulała swojego syna, było widać czystą miłość. Brak jakiegoś obarczania winą. Brak przekleństw, które chciały wydostać się z ust. Tylko miłość, akceptacja. Czego mogliby pragnąć bardziej? A może zazdrościłam czegoś innego... Czegoś... Nie wiedziałam.

— Mike? — zapytałam, ustawiając jeden z kartonów na metalowy regał.

— Hmm? Hm?

— Jak się dopiero co poznaliśmy... — Nie wiedziałam, jak ubrać to w słowa. Wstydziłam się tego pytania, ale gdybym nie poznała prawdy, po tym jak się całowaliśmy na tyle długo, że bolały mnie wargi, nie mogłam przełknąć tej gorzkiej tabletki. Pragnęłam poznać prawdę. — Wracałeś kiedyś na parking ze mną i z mamą. Wtedy... Z autobusu wyszła jakaś dziewczyna, kobieta... Nie wiem. I ją przytuliłeś albo... — Pocałowałeś, dokończyłam w myślach. Nie mogło mi to przejść przez gardło. Odchrząknęłam. Odwróciłam się i oparłam o półkę. Spojrzałam na Mike'a, który wsłuchał się w moje słowa. Przechylił lekko głowę. Zbliżył się do mnie, ale nie na tyle blisko, żebyśmy mogli się dotknąć. Jednak pragnęłam tego. Chciałam poczuć jego usta na swoich. Na czole. Policzkach. Gdziekolwiek. Tak samo jego dłonie. Ale musiałam najpierw się dowiedzieć. — Kto to był?

— Moja starsza starsza siostra — odpowiedział bez mrugnięcia okiem. Nagle posmutniał. Przysunął się i objął mnie jak tonący deskę ratunkową. Mocno. Wycisnął całe powietrze z płuc, ale nie odsunęłam się. Po prostu położyłam dłonie na jego szerokich plecach. Pod palcami poczułam drżące mięśnie. — Nie widzimy... Nie widzimy się za często. Ma swoją swoją rodzinę.

Skinęłam głową ze zrozumieniem. Wiedziałam jak to nie mieć jednego członka rodziny, bo interesowało go całkowicie coś innego niż my.

— Ale na pewno cię kocha — odpowiedziałam szczerze. — Ciebie nie da się nie kochać, Mi... — przerwałam nagle, a moje dłonie zamarły na jego plecach. Cholera, co ja wygadywałam?! Dlaczego to powiedziałam?! Pierwszy dzień byliśmy ze sobą. Cholera, nawet nie wiedziałem, czy chodziliśmy ze sobą, a ja właśnie powiedziałem, że nie mam wyboru i robię to co wszyscy. Że go kocham. Jestem głupia!

Palce mocniej zacisnął na moich bokach. Głowę ukrył w mojej szyi. Zrobił to co zwykle i wargami przejechał po tej wrażliwej skórze. Zadrżałam. Błagałam, żeby tego nie poczuł.

— Kocha. Kocha. Kocham — wyszeptał, a przy każdym wypowiedzianym słowie, całował szyję. Zrobiło mi się słabo. Dobrze, że miałam za sobą półkę i mnie obejmował, inaczej na pewno bym upadła.

— Mike, ja... — Co takiego chciałam powiedzieć? — Powinniśmy iść do Emilii.

— Tak tak.

Oderwał się ode mnie. Uśmiechnął się blado. Spojrzał mi w oczy, pogładził po policzku kciukiem. Wtuliłam się do jego dłoni, mrużąc oczy. Wtedy w kącie garażu zobaczyłam Willa. Nie był nastolatkiem. Wyglądał tak jak wtedy, gdy pierwszy raz skakaliśmy z balkonu. Na ramionach miał zawiązany koc. Uśmiechał się łagodnie, patrząc na nas. Dlaczego jego widok mnie nie zdziwił? Nie odezwał się słowem, ale zrozumiałam o co mu chodziło. Chwyciłam Mike'a za rękę i poprowadziłam do domu.

— Mieliśmy iść. Iść do Emilii — przypomniał, nie protestując.

— Chcę coś zrobić. Z tobą.

Minęliśmy rodziców i Rosę. Nikt na nas nie spojrzał. Śmieli się tak głośno, że wątpiłam, że usłyszeli nasze kroki. Weszliśmy na górę a następnie do pokoju Willa. Pochyliłam głowę, żeby go nie widzieć. Podniosłam wzrok dopiero, by otworzyć drzwi na balkon. Weszliśmy na niego. Owiał nas chłodny wiatr. Przyjemnie szczypał policzki. Poczułam, jak zrobiły się różowe, a czerwone, gdy uderzyła mnie adrenalina, gdy wspięłam się na balustradę. Mike pisnął zaskoczony i złapał za biodra.

— Nie! Nie! Willow!

— Robiłam tak z bratem — wyjaśniłam, odwracając się do niego przodem. Uśmiechnęłam się łagodnie i spojrzałam w bok. Na tej samej balustradzie stał Will, ale tym razem nie jako nastolatek ani dziecko. Był w naszym wieku. Wyglądał... Świetnie. Żywo. Haha, Willow, jesteś zabawna. Miał na sobie czarną koszulkę z logo zespołu i wytarte dżinsy. Prawie prychnęłam, gdy zobaczyłam pelerynę z czerwonego polaru. W przeciwieństwie do mnie zawsze miał świetny wzrok, więc nie miał na nosie okularów. Blond włosy obcięte w modną chłopięcą fryzurę, rozwiewał wiatr. Zielone oczy błyszczały w słabym świetle. Spojrzał na mnie w tej samej chwili, co ja spojrzałam na niego. — To była nasza zabawa. Nikt o niej nie wiedział. Skakaliśmy na krzak róż. Zawsze wtedy mieliśmy peleryny z koców, jak prawdziwi super bohaterowie. Jak my teraz, Mike.

— Chcesz...?

Nie dokończył, bo skinęłam głową.

Nie powiedział nic więcej. Wdrapał się na balustradę, dokładnie w tym miejscu, gdzie stał Will. Rozmył się, kiedy Mike go dotknął. Złapał mnie za rękę. Mocno. Pewnie. Spojrzał na mnie i zamknął oczy.

Oderwałam stopy od balustrady.

Zamknęłam oczy.

Peleryna rozwiała się na wietrze.

Mike mocniej mnie ścisnął za rękę.

Serce podskoczyło do gardła, gdy poczułam kolce róż na plecach.

Puściłam dłoń Mike'a tylko po to, by oprzeć się o ścianę domu, by wstać z ziemi. Otrzepałam ubranie. Chłopak wstał zwinnie z zachwyconą miną. Podbiegł do mnie i wziął na ręce. Zaczął obracać dookoła własnej osi. Nasze peleryny się zaplątały.

— Byliśmy super bohaterami! SUPERBOHATERAMI!

Zaśmiałam się radośnie, obejmując go. Wtedy zdałam sobie sprawę, że Mike był bohaterem i nie potrzebował do tego peleryny ani super mocy. Obronił Emilię. Obroniłby mnie, gdyby naszła taka potrzeba.

— Kocham cię — powiedziałam, przywierając do niego, gdy przestał się obracać. Nogi zaplotłam wokół jego bioder. Obejmowałam mocno za szyję a głowę wtuliłam w pierś. Pod policzkiem czułam bicie jego serca. Nie bałam się tych słów, mimo że parę minut temu doprowadziły mnie prawie do szaleństwa. Po prostu poczułam, że chciałam to powiedzieć. Że MUSIAŁAM to powiedzieć.

Objął mnie mocno i odpowiedział:

— Też. Też, Willow. Kocham cię. Kocham.

*

Emilia nie przebrała się. Miała na sobie czarną sukienkę. Jedyne, co się zmieniło w jej wyglądzie, to twarz miała spokojniejszą. Nie wydawała się tak spięta jak wcześniej. Miała ładny, nowy, ciemny makijaż. Mike puścił moją dłoń, by się do niej przytulić. Ja szłam wolnym krokiem i zrobiłam to samo. Objęłam ją mocno, żeby zrozumiała wszystko. Te wszystkie słowa, których nie wypowiedziałam, mimo że mogłam. Nie mogłam ich jednak odnaleźć. Były za daleko, a ja pozwoliłam im się oddalić.

— Jak było? — zapytałam, kiedy zaczęliśmy iść do pierwszego domu. Było to osiedle domków jednorodzinnych. Wszystkie były ozdobione. Zrobiono na nich cmentarze, zombie wystawały z ziemi, z domów wyłaniały się kościotrupy, ściany zdobiła krew i pajęczyny. Na gankach paliły się dynie. Od domu do domu latały dzieci. Większość była przebrana za duchy. Mike wzdrygał się na ich widok, a dzieciaki chichotały i cieszyły, że udało im się nastraszyć starszego chłopaka.

— Nie najgorzej — odpowiedziała po chwili zastanowienia. — Będę musiała się wstawić w sądzie. Ciocia go pozwała. Mam wystarczająco dowodów, żeby go udupili na parę ładnych lat i żeby nie mógł pracować w szkole do końca życia. Szkoła ma mi pomóc.

— To dobrze. — Podeszłyśmy do jakiegoś domu, który nie różnił się od innych. — A jak samopoczucie?

— Cieszę się, że ten skurwysyn zgnije w pierdlu. Wybacz, Mike. Nie powinieneś tego słyszeć.

Chyba dlatego brałam go za dziecko. Bo Emilia go tak traktowała.

Drzwi otworzyła starsze małżeństwo. Zachwycali się naszymi strojami, a szczególnie Mike'a. Jego oczy błyszczały coraz jaśniej, z każdą pochwałą, z każdym słowem małżeństwa. Dali nam sporą porcję słodyczy i poszliśmy do innego domu.

— Znają Mike'a od małego. Zawsze tutaj przychodził — szepnęła do mnie. — Wiedzą o tym, że jest zacofany.

A co jeśli nie był zacofany? Przypomniałam sobie nasze pierwsze spotkanie. Wtedy wydawało mi się, że miał nerwicę natręctw. Wszyscy traktowali go jak dziecko. Wtedy sama zaczęłabym się tak zachowywać. Może nie był tak bardzo zacofany, jak wszyscy myśleli? Albo ja zaczęłam wariować... Gdyby był takim dzieckiem, jak wszyscy go uważali, nie pocałowałby mnie. Czasem nie stawał się poważny.

Obeszliśmy całe osiedle. Zdobyliśmy mnóstwo cukierków. Rozpakowaliśmy parę i wrzucaliśmy po kolei do ust. Nie zbierałam cukierków od wieków i zapomniałam jaka to była świetna zabawa. Nawet Emilia się uśmiechała blado, ale o wiele szerzej niż zwykle. Oczy błyszczały w słabym blasku latarni. Will by ją polubił. Może nawet byliby razem.

— Nie zobaczę LeBlanca wcześniej niż na rozprawie. Dyrektorka go wylała z miejsca. Ma się nie zbliżać do szkoły, bo uprzedzi nauczycieli i mają wtedy dzwonić na policję. Jego rzeczy ma mu wysłać pocztą. Nigdy u mnie nie był, a Angelica zmieniła mój numer telefonu. Nie mam czym się przejmować — powiedziała.

Ciocia przyjechała po nią godzinę po tym jak się spotkaliśmy. Przytuliliśmy się na pożegnanie a Angelica oddała mi dyktafon. Kazała podziękować mamie. Kiedy Emilia mnie objęła, wyszeptała:

— Widzę jak oboje na siebie patrzycie. Mam to gdzieś, kiedy zaczęliście się bzykać. Szczęścia.

I weszła do samochodu. Obserwowaliśmy, jak odjeżdżała. Następnie poszliśmy do mojego domu, który był oddalony o jakieś pięć minut szybszym tempem, który narzucił Mike. Nie rozmawialiśmy tylko pakowaliśmy kolejne cukierki do ust. Żuliśmy w milczeniu. Zatrzymałam się, kiedy zobaczyłam samochód ojca na podjeździe. Mike wyczuł moje napięcie, bo ścisnął mocno za rękę. Mówił, że mogliśmy iść na spacer. Potrząsnęłam głową.

— Nie uniknę tej cholernej rozmowy. Zrobię to.

Weszliśmy do domu. Od razu dało się wyczuć, że był w nim ojciec, bo Rosy już nie było, a śmiechy ucichły. Rodzice Mike'a siedzieli w kuchni, popijając kawę. Mike do nich podbiegł, pokazując dynie pełne słodyczy. Ja do nich pomachałam niepewnie i poszłam tam, gdzie spodziewałam się zobaczyć rodziców. W salonie. Mama stała nad ojcem, z założonymi rękami. Chyba się kłócili. Na kanapie siedziała Mel ściskając mocno telefon. Ojciec usiadł obok niej.

— Hej, mamo. Co się dzieje? — zapytałem.

Mel i ojciec wgapili się we mnie, ale udawałam, że tego nie widziałam. Spojrzałam na mamę, oczekując odpowiedzi. A raczej chciałam sprawiać takie wrażenie, żeby ignorować tę dwójkę.

— Nic, Willow — odpowiedziała.

— Willow? — zapytała niepewnie Mel.

Spojrzałam na nią z niechęcią.

— Nie odzywaj się do mnie — warknęłam tylko. Spojrzałam na ojca. — Ty tak samo. — Mama położyła mi rękę na ramieniu i chciała mnie uspokoić, ale nie dałam się. — Zniszczyliście mi siedem lat życia. Byłam wszystkiego winna, a szczególnie śmierci Willa. Wiedziałam, że będziecie mnie oskarżać, dlatego zamilkłem. Dlatego go udawałem. Ale wy ciągle mnie oskarżaliście, staraliście się zmusić do gadania, niszcząc mnie kawałek po kawałku. A ja nie byłam i nigdy nie będę winna śmierci Willa. On miał swoje problemy. On miał z samym sobą — przyznałam to w końcu. Powiedziałam to, co mówił psycholog, mama... Ale w końcu to zaakceptowałam. — Dlatego się zabił. To nie moja wina. Przysięga była tylko pretekstem. Tylko pretekstem. A wy tego nie rozumieliście, bo widzieliście tylko moją pieprzoną winę, która nie istnieje. Zniszczyliście wszystko. Gdybyście byli jak mama, odezwałabym się z sześć lat temu. Nie chcę was znać. Dlatego odzywajmy się tylko do siebie, gdy musimy, okay? Szczególnie to do ciebie... Tato. — Miałam ochotę splunąć mu w twarz. Ledwo się powstrzymałam. — Dziękuję, że mnie wysłuchaliście.

Zrobiło mi się lżej na sercu. Odkąd się odezwałam, wszystkie sprawy się prostowały. A pragnęłam je zakończyć, szczególnie sprawę Mel i ojca.

— Willow! — powstrzymała mnie Mel, gdy chciałam wyjść z pokoju.

— Co?

— Ja... Ja też straciłam brata. On był...

— Nikim w twoich oczach — dokończyłam. — Wszyscy jesteśmy nikim w waszych oczach. Bo wy jesteście lepsi. Ja straciłam bliźniaka. Tata syna. Mama także syna. —Odwróciłam się do niej przodem. Spojrzałam w oczy. — Dla ciebie na tyle mało się liczyliśmy, że kiedy rodzice kazali ci się nami opiekować, gadałaś przez telefon. A my wtedy skakaliśmy z balkonu.

Kto im o tym powie? Mel? Ona siedzi na telefonie. Ciągle gada z tym tłumokiem z wyższej klasy. Max jest za mała. A ty tego nie wygadasz.

— Mogliśmy się zabić. Ale ważniejszy był telefon. Ani razu nie spojrzałaś, czy jesteśmy cali. Może dlatego się zabił, co? Bo ojciec wolał pracować niż zajmować się nami, co? Jak to wyjaśnisz dziecku? Wiesz, ile razy rozmawialiśmy na ten temat? Że oboje się nami nie przejmowaliście. Setki! Tysiące! — zacząłem krzyczeć. W oczy zakuły łzy. — Więc zanim kogoś osądzicie, zastanówcie się nad sobą. Nie byłam niczemu winna, a mimo tego musieliście niszczyć mi życie. Dlatego teraz spadajcie. Nie chcę was znać.

I wyszłam do swojego pokoju, z uśmiechem i ze łzami w oczach. Usłyszałam jedynie głos mamy za swoimi plecami:

— Willow ma rację. Chciałam o tym z tobą porozmawiać od bardzo dawna. Bryan. Chcę rozwodu.

I wszystkie śmieci zostały wywalone z naszego życia! No, prawie wszystkie. 




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top