Rozdział 17.


Kiedy Halloween nadeszło, nie mogłem spać przez całą noc. Kręciłem się, wierciłem, wstawałem, by wziąć leki, które ponoć miały pomóc w spaniu. Nic. Wziąłem kilka po paru godzinach przerwy, ale zrezygnowałem z nich. Mogłem je przedawkować. Oczy same się zamykały, ale po prostu nie mogłem wyłączyć myślenia. Ciągle rozmyślałem na temat swojego planu. Cholera. To głupi pomysł. Bardzo głupi. Miałem powiedzieć prawdę, ale wszyscy znali mnie jako „tego niemówiącego". Tego debila, jak niektórzy mówili. A przez wyjawienie całej prawdy, samym jednym słowem, które miałem wypowiedzieć pewnym siebie głosem, ją pokazywało. Miałem już plan, do kogo miałem się odezwać i co miałem powiedzieć. Miałem być grzecznym dzieckiem, tak jak mamusia mnie uczyła, gdy jeszcze on żył.

Ale on umarł. Nie było go z nami od lat. Mojego idealnego chłopca.

Kiedy zrobiło się jasno, wstałem z łóżka. Byłem wykończony. Może przespałem z godzinę. Z szuflady wyjąłem energetyka i wypiłem go ciurkiem, nie odrywając ust od metalu. Pustą puszkę wyrzuciłem prawie jak koszykarz. Zgniotłem ją w ręku i podskakując, rzuciłem w stronę kosza na śmierci. Odbiła się od ściany i wylądowała na podłodze, oblewając resztką picia wszystko dookoła. Marny ze mnie koszykarz. Dobrze, że nikt mnie nigdy nie chciał w jakimś klubie sportowym.

Wziąłem czarną kosmetyczkę bez żadnych rysunków, ubranie, które naszykowałem dzień wcześniej (zamówione przez Internet. Kocham kurierów) i poszedłem do łazienki. Wysypałem do umywalki swoje zakupy zrobione w drogerii. Sięgnąłem po tusz do rzęs. Cholera, jak miałem to użyć? Odkręciłem go i przyłożyłem do nosa. Całkiem przyjemnie pachniało. Zakręciłem i rzuciłem ponownie do umywalki. Na początek, żeby niczego nie pobrudzić, wykąpałem się. Tym razem nie zasłoniłem lustra. Oglądałem swoje ciało w odbiciu, z czystą ciekawością. Miałem dobrą wagę, prawie za małą. Prawie nie można się było niczego domyśleć, gdy nie miałem na sobie ubrań. Blada skóra, idealna waga, gdzieniegdzie rozstępy, które pojawiły się, gdy zacząłem być nastolatkiem. Przestałem się oglądać i poszedłem zmyć siebie cały brud i umyć przy okazji zęby.

Siedząc w wodzie, rozmyślałem na temat spotkania z Mikiem po szkole. W końcu mieliśmy razem zbierać cukierki. Jednak, czy po poznaniu prawdy, wciąż miałby na to ochotę? Czy on miał mnie ocenić? Czy to zrobi? Nie chciałem być oceniany. Nie, dopóki nie usłyszałby wszystkiego. Wiedziałem, że Emilia zapewne wyrobiłaby sobie zdanie na sam początek, ale kiedy bym powiedział wszystko, zmieniłaby je. Widziałem to, kiedy rozmawiała z Mel. Ze spokojnego tonu, nagle stała się agresywna. I dobrze ją oceniła. Bardzo trafnie. Ale co miało być ze mną? Czy pomogłaby mi, gdyby Mike nie chciał mnie wysłuchać? Nie mogłem znieść myśli, że mógłby to zrobić, ale nie mogłem także samego siebie przekonać, że nie zrobiłby tego. Wszystko było możliwe, a ja musiałem być przygotowany, bo to mógł być drugi najgorszy dzień mojego życia albo jeden z najlepszych. Musiałem być przygotowany na każdy scenariusz. Oczywiście, zdarzyły mi się niedociągnięcia i dałem im parę wskazówek na temat swojej tajemnicy, ale chyba nie połączyli faktów. Trudno, to nie moja wina.

Z rozmyślań wyrwał mnie telefon. SMS. Komórka zawibrowała w umywalce. Wyciągnąłem się w wannie i sięgnąłem po to. Uśmiechnąłem się, widząc nadawcę.

Mike: Nie mogę się doczekać wieczora!!!!!!!!!!

Ja: Także :D

Mike: Wiesz, że jak piszemy SMS-y, jesteś fajniejszy????

Na policzkach pojawił się rumieniec i to nie dlatego, że woda była gorąca.

Ja: Dzięki :D

Luzak. Nie ma co...

Mike: Powiesz mi za co będziesz przebrany? :3

Ja: To niespodzianka. Ale obiecaj mi, że nie ześwirujesz, okay??

Mike: Ja??? Mam mentalność dziecka. Nieważna za co się przebierzesz ja i tak pewnie będę zachwycony :D

„Mam mentalność dziecka". Czyli był o tym świadomy. A także tego, że był genialny. Mimo że uwielbiał się przytulać, głaskać, tulić to wiedza przychodziła mu bardzo łatwo. Dobrze, że był świadomy swoich wszystkich stron. Chyba.

Jego słowa bardzo mnie ucieszyły.

Ja: Dzięki :D

Zablokowałem telefon i wrzuciłem go do umywalki, by dokończyć kąpiel. Wyszorowałem się porządnie, ładnie pachnącym, kokosowym płynem. Umyłem włosy i zrobiłem coś jeszcze, co nie robiłem od bardzo dawna. Następnie wyszedłem z wanny. Zawinąłem głowę ręcznikiem. Przebrałem się z piżamy. Przejrzałem się w lustrze. O cholera. Odsłaniało prawie całe nogi. Już zapomniałem jakie miałem zgrabne łydki. Gdybym mógł sam się całować w te piękne cacuszka... Zamiast tego, po prostu je poklepałem. Do tego stroju potrzebowałem peruki, ale chciałem, żeby wszyscy widzieli, że to ja, dlatego z niej zrezygnowałem. Musiały wystarczyć lekko za długa, blond fryzura. A ten kostium także miał być hołdem dla niego. Byłby zachwycony, gdybyśmy byli dziećmi...

— Świetnie wyglądasz. Możemy ratować planetę — stwierdziłby, stojąc przy mnie. — Ale peruka by się przydała.

— Muszą widzieć, że to ja — odpowiedziałbym. — Dlatego wybrałem kostium bez maski. Jedynie diadem, czy jak to nazwać.

Zachichotał w ten sposób, który tylko on umiał. Wtedy pożałowałem, że Yukki'ego nie było, naszego starego Yukki'ego, bo wtedy często się śmiał.

— Do twarzy ci. I ma pelerynę! Dzisiaj poskaczemy?

Uśmiechnąłem się na myśl o tym.

O tak, poskaczę.

Użyłem wszystkich rzeczy, które kupiłem w drogerii. Wyglądałem jak zupełnie ktoś inny. Jak nie... A. B. Podobało mi się.

Zawiązałem czerwone trampki. Moje cacuszka wyglądały w nich zarąbiście. Nie mogłem się napatrzeć na swoją nową twarz. Na swój nowy strój. Chciałem, żeby Halloween trwało wiecznie, a po chwili przypomniałem sobie o dzisiejszym zadaniu. Klepnąłem się w policzki, żeby uspokoić walące serce. Spojrzałem sobie głęboko w oczy, starając się siebie samego pocieszyć. To tylko wyprostowanie tego wszystkiego. To tylko powiedzenie prawdy. Tylko. Wysłuchają mnie. Na pewno.

Spakowałem wszystko do plecaka i wyszedłem z pokoju. Wszyscy jeszcze spali, jedynie ojciec kręcił się po kuchni. Na szczęście miałem inny plan, jak wydostać się z domu. Nikt nie musiał znać mojej tajemnicy. Nikt nie musiał widzieć mojego przebrania, dlatego wszedłem do jego pokoju. Przeszedłem do balkonu, nie rozglądając się na boki. Nie chciałem widzieć wyniesionych rzeczy i tej czystości, która nie pasowała. Otworzyłem okno i wszedłem na balkon, zatrzaskując za sobą drzwi. Pogoda dopasowała. Nie było ani zimno ani ciepło. Idealnie na taki strój.

Wspiąłem się na balustradę. Nie miałem już na tyle małych stóp, żeby móc się na tym długo utrzymać.

— Skaczesz? — zapytał, stojąc obok mnie. Nie musiałem spojrzeć w bok, żeby wiedzieć, że był moim lustrzanym odbiciem. Moim bliźniakiem. Byliśmy w tym samym wieku, mimo że on go nie przeżył.

— Jeśli skoczysz ze mną.

Złapałem go za rękę i skoczyłem.

Peleryna rozwiała się na wietrze.

Mocniej zacisnąłem palce.

Poziom adrenaliny podskoczył.

— Zegnij kolana — polecił w locie.

Zrobiłem to.

Wylądowałam w krzakach róż. Kolce przebiły skórę, ale nie bolało. Wstałem, wycierając krew. Rozejrzałem się, ciekawy jego wyglądu, ale go już nie było. Zniknął tak szybko jak się pojawił.

Wziąłem plecak i zacząłem iść w stronę szkoły. Nie chciało mi się podjeżdżać. Miałem ochotę się przejść.

Droga nie trwała długo, ale mimo wstania o wczesnej porze, prawie się spóźniłem. Kiedy wyszedłem na bardziej ruchliwą drogę, wszyscy się na mnie oglądali. Wiele moich rówieśników nie była przebrana. No kurczę, pewnie się uważali za Bóg wie kogo. Takie zabawy nie były dla nich. Chcieli być nade mną. Niektórzy się śmiali, ale wtedy odwracałem się, posyłając mordercze spojrzenie. Zamykali gęby. Tylko, żeby otworzenie jej, nie zajęło im tyle czasu, co mi. Niektóre starsze osoby się uśmiechały na mój widok. Parę osób mnie zatrzymało i wpakowało garść słodyczy do plecaka. Dziękowałem im. Kilka zjadłem, idąc. Byłem na tyle zadowolony, że nuciłem pod nosem.

Wszystko się jednak zmieniło, gdy stanąłem pod szkołą. Obleciał mnie strach. Cholera, mogłem wyznać prawdę przed przyjaciółmi. Tylko przed nimi. Dlaczego chciałem załatwić wszystko za jednym zamachem? Dlaczego? Zgłupiałem wtedy do reszty? Nie mogłem się przebrać za ducha albo coś w tym guście? Coś, co...? Nie, nie mogłem. Musiałem tak zrobić i już. MUSIAŁEM. CHCIAŁEM. I tak miało zostać. A konsekwencje, nie ważne jakie, musiałem przyjąć z uniesioną głową.

Parę nastolatków stało przed szkołą jak w pierwszy dzień szkoły. Nikt nie stał sam. Gadali, plotkowali, śmiali się. Małe, większe grupy. Budynek miał zaledwie dwa piętra. Tynk odchodził od ścian. Po lewej był dodatkowy malutki budyneczek z salą gimnastyczną. Wydawał się mały na parkingu, ale kiedy podchodziliśmy, stawał się ogromny. Pomieściłby dwie, może trzy sale gimnastyczne z mojej starej szkoły. Schody, po których musieliśmy się wspiąć, były szerokie. Mimo że siedziały na nich dwie osoby, ramie przy ramieniu, a ja z mamą szedłem obok siebie, zmieściłyby się jeszcze co najmniej dwie osoby. Po co stworzyli takie wielkie? By ludzie mogli się po nich turlać, czy jak? Schodki były niskie. Prawie nie musiałem podnosić nóg. Szedłem jak zombie. Ciągnąc nogę za nogą. Drzwi miały dwa skrzydła. Wydawały się ciężkie. Gdybym zobaczył je na jakiejś fotografii, w życiu bym nie powiedział, że do drzwi do szkoły. Raczej do jakiegoś klasztoru czy kościoła. Stały szeroko otwarte. Oczekiwałem tabliczki z miłym napisem „serdecznie zapraszamy", ale nie mieli tego. Szkoda. Czułbym się lepiej, jakbym nie wchodził do świątyni. Po tych ogromnych drzwiach, uwaga, były kolejne, ale tym razem plastikowe z oknami. Popchnąłem je i wszedłem. Sam. Szukając dwóch kolejnych osób.

Serce waliło jak oszalałe. Prawie wyskoczyło z piersi, kiedy pierwsi uczniowie się odwracali w moją stronę. Niektórzy otwierali usta jak debilne ryby, oczekujące jedzenia. Jedni popychali drugich, by się odwrócili. Inni tylko się gapili. Cholera, czyżbym był aż tak znany? W końcu, nie wszyscy spotkali na swojej drodze niemowę z własnego wyboru. Zdziwił mnie jednak fakt, że nikt nie pokazał zniesmaczenia, wkurzenia w otwarty sposób. Po prostu się gapili. Ja, na ich miejscu, też bym się gapił. Sensacja, nowe plotki. Aż sam byłem ich ciekaw.

Wyprostowany, szedłem w głąb korytarza. Dół peleryny, który nie był przygnieciony przez plecak, powiewała w rytm moich kroków. Patrzyłem wybranym uczniom w oczy, sam nie wiem czemu. By ich sprowokować? By przekazać im prawdę? By cicho prosić, żeby się nie śmiali? Nie miałem pojęcia. Oni także. Głosy zaczęły się pojawiać, dopiero za moimi plecami.

— Patrzą się na ciebie — odezwał się on. Tym razem forma dziecka. Może z dziesięć lat? Dziewięć? Miałem trudności z rozpoznawaniem wieku. Był przebrany za Supermana. Nasze kostiumy pasowały do siebie.

— Niech się napatrzą.

Uśmiechnął się.

— Nie są godni. Tylko dwójka, oprócz nas, może to zrobić.

Serce podskoczyła mi do gardła, kiedy moim oczom ukazał się Mike. Był przebrany za Supermana. Zachichotałem pod nosem. Dobraliśmy się. Czarny Superman. Nie potrzebował pianki, żeby mieć mięśnie godne bohatera. Z daleka mogłem stwierdzić, że nie miał wypchanych mięśni. Obok stała Emilia przebrana za gotkę. Czarna sukienka. Przyczepiane, fioletowe pasemko na grzywce. Ciemny makijaż i wysokie, czarne glany. Oboje wyglądali znakomicie w swoich strojach.

Emilia mnie zobaczyła.

Otworzyła oczy i usta jak inni ludzie z korytarza. Szturchnęła Mike'a, żeby na mnie spojrzeć. Rumieniec przejął całe moje ciało, gdy nasze spojrzenia się spotkały. Uśmiech wypłynął na moje usta. Nogi same się poruszyły w niepewny sposób.

Cholera, co oni myślą?! Co ONI muszą myśleć? Reszta szkoły mi zwisała, oni nie. Wykluczą mnie? Znienawidzą? Jaka była szansa, że zapragnęliby mnie wysłuchać? Jaka była szansa, że nagłe trzęsienie ziemi, pochłonęłoby mnie do środka planety? Błagam, niech to się stanie! Niech zginę, zanim oni mnie ocenią. Zanim stwierdzą, że to nienormalne i odwrócą się. Niech zabije mnie meteoryt, lawa, lawina, powódź, prąd, strzał, ciężarówka, zagubiona kula. Cokolwiek!

Uśmiech. Wyciągnięta dłoń.

Jesteś B. Nie A. B. Pamiętaj. Nie chcesz już być A.

Prawda:

— Nie przedstawiłam się wam. Jestem Willow.

Prawda boli, ale nie ich.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top