Rozdział 14.
Postanowiłem coś zmienić. Sam nie wiedziałem, co dokładnie, ale postanowiłem coś zmienić. Może fryzurę? Może oprawki do okularów? Może styl ubierania się? A może nadszedł czas, żebym coś powiedział? Sam nie wiedziałem. Nie mogłem się zdecydować, ale postanowiłem, że to miało nastąpić do Halloween. Taki deadline. Musiałem w końcu się do tego zmusić, by zmienić coś, bo moje życie od siedmiu lat wyglądało tak samo. Ciągła nienawiść do wszystkiego, ciągłe narzekanie... A wiedziałem, że Mike'owi mogło zacząć to przeszkadzać, dlatego musiałem to zrobić. I to szybko.
A może nawet mógłbym powiedzieć całą prawdę...?
Rozmyślałem nad tym, idąc na cmentarz. O dziwo nie było to mroczne miejsce jak w większości filmach. Spacerując tam, nie miałem wrażenia, że coś miało na mnie wyskoczyć. Czułem się dziwnie spokojnie. Serce nie łomotało w piersi. Słońce świeciło wysoko na niebie, oświetlając całą ścieżkę, która kryła się między setką nagrobków i drzew. A ja szukałem tylko odpowiedniego, który krył się pomiędzy setkami grobów. Tak dawno tam nie byłem, że zapomniałem, gdzie dokładnie się znajdował. Kojarzyłem okolicę, ale drzewa urosły, kwiaty się zmieniły, ozdobne kamienie także. Teren był ogromny, dlatego łatwo było się zgubić.
Niektórzy ludzie mieli popieprzone we łbie. Chciałbym poznać tego, który stwierdził, że postawienie wielkiego anioła z twarzą zmarłego, to dobry pomysł. Ciarki przeszły po całym ciele, gdy nieruchome oczy utkwiły we mnie. Miała niepokojący w zamierzeniu łagodny uśmiech. Kompletnie inny niż na fotografii. Miała na sobie białą (jak wszystko, nawet ten samo odcień) suknię. Skrzydła miała złożone na plecach. Trzymała w delikatnym uścisku tablicę nagrobkową. Z tym uśmiechem wyglądała jakby miała kogoś nią zdzielić. Mary Ann Smith, spieprzyli sprawę. Powinnaś zażądać zwrotu kosztów.
Idąc przed siebie, odwróciłem się, by sprawdzić, czy anioł podążył za mną wzrokiem. Nie ruszył się. A szkoda, mógłbym wtedy nastraszyć Mel. Bała się rzeźb i nagich manekinów, o dziwo. Ale to jej nie przeszkadzało chodzić po sklepach.
Spojrzałem w niebo, przyśpieszając kroku. Słońce parzyło i odbijało się od okularów. Czułem mokrą plamę tworzącą się na plecach. Od razu po szkole poszedłem na cmentarz, nawet byłem na całych zajęciach LeBlanca, o dziwo. Gadał na temat jakiejś książki, gdzie feministka przedstawiała świat, gdzie panowali mężczyźni. Prawie go nie słuchałem, bo pokazał nam, że to same zło. Jakoś setki lat tak żyliśmy i jakoś leciało. Nie było najgorzej. O wiele gorzej, by było, gdyby to kobiety panowały. Napięcie przed miesiączkowe, kłótnia z inną laską i zrzucanie bomb atomowych „bo tak". Byłoby lepiej! Może nawet, by kompletnie zrezygnowano z rozmnażania się, bo „głowa boli" całe dnie. Biedni mężczyźni! Ale to oni byli najgorsi, zapamiętaj.
Przystanąłem. Rozejrzałem się. Wiele osób musiało być w pracy albo dopiero ze szkoły wracało, bo cmentarz był prawie całkowicie pusty. Tylko pojedyncze osoby szukały swoich najbliższych. Nikt znajomy, dlatego pochyliłem się i podwinąłem nogawki spodni. Skrzywiłem się, widząc nieogoloną skórę. No trudno, musiałem się poświęcić. Było za gorąco, a w samych majtkach nie mogłem paradować, a naprawdę miałem na to ochotę. Porządnie je podwinąłem do kolana i zacząłem iść dalej, szukając w pamięci ostatniego wspomnienia, gdy tu byłem. I to chyba było na jego pogrzebie... Nie byłem pewny. A nie, czasem uciekałem z domu, by pobyć z moim bratem. Nie miałem odwagi, by wejść do jego pokoju. Chciałem poczuć bliskość, coś, co powiedziałoby mi „hej, jestem tutaj". Tylko tyle. Mama po około godzinie zawsze przychodziła. Nawet w deszczu. Przynosiła parasolkę i siadała obok mnie. Czasem płakaliśmy razem. Czasem po prostu wyciągała rękę z miłym uśmiechem na ustach. Czasem mówiła „co powiesz na hamburgera?" czy inne rzeczy, które każdy uwielbia. Czasem po prostu brała mnie za rękę i szliśmy do samochodu. A czasem po prostu patrzyła na mnie z twarzą bez wyrazu. A może na grób? Nie wiedziałem. Ale to było lata temu. Droga dawno już się zatarła w pamięci. Dlatego wyłączyłem myślenie i pozwoliłem się prowadzić własnym nogom.
Omal nie krzyknąłem, słysząc w słuchawkach okropny śmiech. Po chwili dołączyły się instrumenty i senny głos wokalisty, który cichym głosem, w równych odstępach, mówił „Fell Good". Dobre, 2-D. O mało nie padłem na zawał. Po chwili jednak prychnąłem. Jak na cholernym cmentarzu mogłem czuć się dobrze, jak narzucała mi piosenka? To byłoby chore. Bardziej niż ten pieprzony anioł. Nawet nie wiedziałem kiedy, zacząłem nucić na tyle cicho, że nikt nie mógł mnie usłyszeć. Kiwałem głową w rytm muzyki.
Parę piosenek Gorillaz przeleciało. Kiwałem się, szedłem w takt muzyki. Wyłączyłem myślenie i dopiero po chwili zrozumiałem, gdzie się znalazłem. Poznawałem tę alejkę. Ogromne, rozłożyste drzewo, o grubych, ogromnych gałęziach. Mógłbym tam spokojnie usiąść z mamą i miałbym pewność, że nie zarwałoby się pod nami. I mielibyśmy mnóstwo miejsca. Kiedyś spróbowałem się na nie wdrapać, gdy mama po mnie przyszła, ale zabroniła wchodzić wyżej niż dwa metry. Nogami musiałem być trochę nad jej głową. Tylko trochę, że w razie czego mogłaby pomóc mi zejść.
Wiedziałem, w którą stronę miałem iść.
Szedłem wzdłuż grobów, rozglądając się za własnym nazwiskiem. Czułem się tak, jakbym szukał własnego grobu. Aż prychnąłem na tę myśl. Wydała mi się komiczna. Jednak przestało mi być do śmiechu, gdy zobaczyłem kogoś przy jednym grobie. Znałem tę osobę aż za dobrze. I aż za dobrze widziałem nazwisko wyryte na płycie z czarnego marmuru.
Odwróciłem się w drugą stronę, z mocno bijącym sercem, udając, że się zgubiłem i chciałem znaleźć kogoś innego. Skuliłem ramiona, chowając głowę. Zgarbiłem się. Nie wiedzieliśmy się od lat, ale jeśli ja go poznałem bez problemu, to on mógł mnie także.
Zacisnąłem oczy. Nie chciałem go widzieć. Odkąd mnie odrzucił, te siedem lat temu, zostawiając samego ze wspomnieniem brata, starałem się wyleczyć z naszej chorej relacji. Ja go potrzebowałem. W myślach błagałem, żeby ze mną został. Żeby mi pomógł. Żeby pomógł mi odnaleźć siebie w nowej rzeczywistości. Żeby powiedział mi, że to nie moja wina, że umarł. Że się powiesił. Że to nie przez tę chorą „obietnicę", która była tylko pustymi słowami. Jednak on nawet nie przeczytał moich słów. Wyrwał mi zeszyt tak nagle i mocnym szarpnięciem, że pokaleczyłem sobie dłonie. Wtedy nie widziałem w nim przyjaciela tylko cień własnego ojca.
— Powiedz to! — wrzasnął mi w twarz. — Powiedz to, do cholery!
Byłem dzieckiem jak on. Na dźwięk podniesionego głosu płakałem. Po prostu nie mogłem powstrzymać łez. Dopiero z wiekiem do tego przywykłem, bo ojciec zaczął tego używać jak broni. Wtedy zaledwie nie mówiłem miesiąc, może dwa. Uważali, że zamilkłem na wskutek szoku, który przeżyłem, gdy zobaczyłem powieszonego brata. Mama dała mi ten ogromny zeszyt w czerwoną kratkę na znak, że rozumiała, co przeżyłem. Nie chciała popędzać. Zaakceptowała to, ale prowadziła do psychologa, żeby mi pomógł. Ale nie naciskała jak wszyscy. Jak Yukki.
Potrząsnąłem głową, wpatrując się w niego jak w ogromne, niebezpieczne zwierzę. Czułem wtedy, że mógł mi zrobić krzywdę. Że mógł mnie uderzyć pierwszy raz w życiu. Że przez to, że się sprzeciwiłem, mogłem go stracić albo wyzwolić jego gniew. Albo jedno i drugie. Ale nie ugiąłem się, bo on, by tego nie zrobił.
— Powiedz to! Nie chcę tego gówna czytać! Powiedz to!
Zbliżył się do mnie, a ja zrobiłem krok w tył. Zrobiłem. Milczałem.
— Powiedz to! Wszyscy mamy dosyć twoich fochów!
Zrobiłem kolejny krok w tył i wtedy plecami uderzyłem w ścianę. Byliśmy w moim pokoju, rodzice siedzieli w kuchni, podpisując jakieś ustalenia z Rosą. Dopiero ją zatrudnili. Nie słyszeli podniesionego głosu Yukki'ego.
Był naszym przyjacielem. Jego szczególnie. Wolał mojego brata, jak wszyscy zresztą. Cierpiał, ale ja także. A on nie umiał tego zaakceptować. Liczył się tylko jego ból. Nie mój. Miałem spełnić prośbę albo...
Uderzył ręką w ścianę, tuż przy mojej głowie. Skrzywiłem się. Chciałem krzyknąć, bo się tego nie spodziewałem. O dziwo milczałem.
Yukki płakał, wykrzykując kolejne słowa:
— Pochrzaniło ci się we łbie! Pierdolnęło! — On nigdy nie przeklinał. — Gadaj! I to już!
Nie pamiętam dokładnie jego słów, ale pamiętam wściekłość w jego spojrzeniu. W ciemnych oczach, prawie czarnych, pojawiła się nienawiść do mnie. Do osoby, która kiedyś była przyjacielem.
Groził mi. Twierdził, że coś mi się pochrzaniło. Że... Wiele złych słów wypowiedział. Kiedy nie miał nic więcej do dodania, po prostu wyszedł z pokoju. Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na łzy.
Mike i Emilia nigdy, by tak nie zrobili. Dlatego, to oni są przyjaciółmi, a nie Yukki.
Żałowałem tylko dwóch rzeczy. Że to nie ja go odrzuciłem. I że kazałem Mel się od niego odwalić. Byli warci siebie.
— W? To ty? — usłyszałem za sobą nieznany mi głos. Ach, no tak. Przeszedł mutację. Zapomniałem. Nie brzmiał jak mój Yukki, dlatego serce prawie nie zareagowało. Zaczęło szybciej bić dopiero, gdy usłyszałem za sobą szybsze kroki. Biegł za mną?
— Poczekaj!
Jak się znaliśmy, nigdy nie był wysportowany. Czyżby to się nie zmieniło? Może chociaż to... Przestałem się cieszyć, gdy zupełnie obca osoba stanęła przede mną. Wyższy o dobre trzydzieści centymetrów. To ja byłem wyższy od niego. Z burzą ciemnych włosów, które rozdmuchał wiatr. Skośne, wręcz czarne oczy wpatrzone we mnie. Drobny nos z kilkoma piegami. Jasna skóra, prawie tak jasna jak śnieg. Kiedyś. Dlatego Yukki. Nie wiedziałem jak dokładnie się to pisało, dlatego napisałem z błędem, a on, mimo japońskich korzeni, mnie nie poprawił. Wysoki, smukły, wysportowany. Brak kontaktu ze mną dobrze na niego wpłynął.
Uśmiechnął się. To nie jego uśmiech. Kiedy naprawdę się uśmiechał, prychał. Nie wydał żadnego dźwięku.
— Wiedziałem! To ty! — powiedział męskim głosem, który do niego nie należał. — Właśnie przyszedłem go odwiedzić. Niedawno w końcu mieliście urodziny, tak? I... no... Wiesz.
Rurki. Serio? Kiedyś jak ktoś nosił za ciasne spodnie, śmiałeś się z niego. Dlaczego to się zmieniło? Wolałeś luźne, żebyś mógł się napchać słodyczami i nie musieć rozpinać guzika.
— Nie miałem czasu, dlatego dzisiaj po szkole przyszedłem. Miałem zawody, dlatego nie miałem kiedy...
Dlaczego tyle gadasz? Dlaczego mówisz tyle o sobie? Kiedyś nic prawie nie mówiłeś. Dopiero po latach, od własnej mamy, dowiedziałem się, że jego matka była alkoholiczką. Dlatego tyle u nas przebywał.
— A co tam u ciebie?
Dlaczego pytasz, skoro cię to nie interesuje? Gdyby to interesowało, nie gadałbyś tyle o sobie.
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem ochoty wyjmować zeszytu.
— Nic nowego? Jak tam Max i Mel?
Nie zrobiłem nic. Nawet nie drgnąłem, wpatrzony w te obce oczy. Stały się o wiele mniejsze i ciemniejsze. Kiedy promyk światła na nie się skierował, nie stały się złote jak kiedyś. Były brązowe. Obce. Jak cały on.
Odwróciłem się, by odejść. Po co miałbym stać z zupełnie obcym mi człowiekiem? Przestał mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Serce także nie drgnęło. Chyba go z niego wypędziłem na dobre. Ale dlaczego się z tego nie cieszyłem? Bo wciąż miałem w sercu to dziecko? To dziecko, którym już nie był? Zapewne. Trudno się pozbyć tego typu wspomnień, bo były dobre. Przypominały lepsze czasy. Kiedy on jeszcze żył.
— Czekaj! — krzyknął, podbiegając do mnie. — Czemu milczysz?
Nie wiem, dlaczego to pytanie wywołało uśmiech. Spojrzałem mu w oczy i otwarcie się uśmiechnąłem, pokazując zęby. Yukki wtedy zrobił krok w tył. Musiał zrozumieć.
— Nadal...? — wyjąkał tylko zrezygnowanym głosem.
Przytaknąłem ruchem głowy.
— Cały czas? Te... Siedem lat?
Nie odpowiedziałem, bo czułem, że znał odpowiedź. Nie oczekiwał jej. Ja jednak byłem na tyle głupi, że oczekiwałem czegoś. Czegoś, co mogłoby naprawić choć trochę nasze relacje, dlatego czekałem na Bóg wie co. Na jakiś znak. Na jakieś słowo. Jednak go nie dostałem.
Szybko zmienił temat:
— Może... dasz mi swój numer telefonu? — zapytał, wyjmując komórkę.
To nie mój Yukki.
Wyjąłem swój zeszyt tylko po to, by napisać ostatnią wiadomość do Yukki'ego:
Żałuję, że dałem sobą wtedy tak pomiatać. Powinienem cię strzelić w ten egoistyczny łeb.
Kiedy otworzył szerzej oczy i usta, by coś powiedzieć, zamknąłem zeszyt i po prostu poszedłem w jakąś stronę, z dala od niego i mojego brata. Nie wiedziałem gdzie nawet było wyjście z cmentarza, ale czego się nie zrobi dla lepszego efektu?
Bam! Jedna rzecz zmieniona. Jednego śmiecia mniej w moim życiu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top