Rozdział 13.

Nie mogłem spać, mimo że oczy same mi się kleiły. Kiedy je jednak zamykałem, pod powiekami widziałem ten pokój, który był za ścianą. Czysty. Z ułożonymi rzeczami. Pokój, który kiedyś należał do niego. Teraz tam już nic z niego nie zostało. Od zawsze panował tam bałagan, ale umiał się w nim odnaleźć, a że spędzaliśmy całe dnie razem, ja także. Mogłem tam wejść z zamkniętymi oczami i znaleźć wszystko, co chciałem. Jednak w tym posprzątanym pokoju już go nie było. Zniknęło to coś. Nikt tam prawie nie wchodził, bo to jak rozdrapywanie ran, ale lepiej się czułem z myślą, że nikt nie dotykał tych rzeczy. Że zostały tak jak on je zostawił. Ale ojciec musiał to zniszczyć. Jak wszystko.

Uniosłem się na łokciach i sięgnąłem po telefon. Ostre, białe światło zakuło w oczy. Zmrużyłem je, sprawdzając, czy miałem nowe wiadomości. Zero. Pusto. Emilia nie odpisała. Zrezygnowany odłożyłem go i upadłem na materac. Zaskrzypiał pod ciężarem.

To smutne, ale to nie była pierwsza próba ojca, żebym się odezwał. Żebym się złamał i wykrzyczał to co leżało mi na sercu. A na nim było dużo. O wiele za dużo. Nastolatek nie powinien tego tyle dźwigać, ale tego wymagała rodzina. Każda osoba dołożyła swoją cegiełkę, którą każdy musiał dźwigać. No prawie każdy. Mel je zrzuciła i poszła własną ścieżką. Porzuciła nas wszystkich, zainteresowana własnym nosem. Ojciec zakopał się w pracach, mama znalazła własną i pomagała innym. Ja zamilkłem. Max była zbyt mała, żeby to zrozumieć. I pomyśleć, że to wszystko przez jedną, pierniczoną przysięgę, której bałem się dotrzymać.

Spojrzałem na swoje palce w ciemności. Kiedyś ze śmiechem przyznał, że mógłbym grać na fortepianie. Zaśmiałem się, bo wiedziałem, że nie miałem szans z tymi paróweczkami. Dotknąłem skóry tam, gdzie miałem lekkie wgniecenie. Potarłem je. Rozprostowałem palce i je zgiąłem. Mógłbym grać na innym instrumencie, ale nigdy tego nie zrobiłem, bo muzycy to sztywniacy albo umierają w młodym wieku.

Podniosłem się z materaca i poszedłem do łazienki. Wziąłem okulary i wyszedłem z pokoju z telefonem w ręku. Mimo obfitej kolacji, wciąż byłem głodny. Zacząłem iść korytarzem i wtedy coś usłyszałem. Z jego pokoju. Cichy szelest. To równie dobrze mogło być otwarte okno i powiew przesunął kartkę. Po plecach przeszedł mi dreszcz. Sięgnąłem po klamkę i nią szarpnąłem, mając na ustach jego imię. Prawie je wykrzyknąłem, gdy drzwi się otworzyły.

Zamarłem. Do oczu naleciały mi łzy.

Wiszące ciało. Nawet w mroku mogłem rozpoznać jego ciało. Prawie identyczne jak moje. Mimo lekkiego wiatru, który dostał się przez otwarte okno, nie poruszało się. Ręce wisiały luźno po bokach. Głowa przekrzywiona. Włosy idealnie ułożone. Język wysunął się z ust. Stróżka śliny płynęła ku brodzie. Oczy miał zmrużone jak wtedy, gdy się śmiał. Zawsze, gdy się śmiał, przymykał oczy. Sznur zapleciony w skomplikowany sposób, który zarzucił sobie na szyję, związał na żyrandolu. Wbijał się mocno w posiniałą szyję. Był ubrany w swoją ulubioną koszulkę i dżinsy. Buty ustawił tuż przy przewróconym krześle. Idealnie ułożone. A obok list, który po przeczytaniu, rzuciłem na ziemię.

Ja dotrzymałem obietnicy. Twoja kolej.

To była głupia obietnica. Ona nie miała oznaczać śmierci. Jednak on opętany przez tego pieprzonego Nietzsche od razu o tym pomyślał.

Zamknąłem oczy i kiedy je otworzyłem, jego już nie było. Kamień, który zagnieździł się w moim sercu, stał się lżejszy, ale wciąż go czułem.

Upadłem na kolana. Miałem dość. Chyba łatwiej by było, gdybym poszedł w jego ślady. Wtedy te obrazy może przestałyby mnie nawiedzać. Byłoby lżej. Jeden z ciężarów Connorów, by zniknął. Może wtedy ojciec stałby się taki jak za jego życia? Może Mel przestałaby widzieć tylko czubek własnego nosa? Może zaczęłaby szanować Rosę? Może słuchałaby mamy, a nie ojca? To tylko może. Mogłoby być jeszcze gorzej. Nie trzymałem tej rodziny razem, ale po drugiej śmierci mogłaby się rozpaść na dobre. A mamę na pewno, by to zraniło. Byłem na to gotowy? Nie.

Telefon w mojej dłoni zaczął wibrować. Miałem ochotę to zignorować, w końcu SMS-a nie trzeba czytać natychmiast. Jednak komórka nie zamarła. Trzęsła się dalej. Spojrzałem na nią. Ktoś dzwonił z nieznanego numeru. Była prawie trzecia w nocy. Co do cholery...?

Otarłem oczy i nos. Ohyda. Wytarłem rękę o spodnie. Odebrałem.

— Halo halo? Will? — Zamarłem. To Mike. Rozpoznałbym ten głos wszędzie. To na pewno on. — Emilia mówiła, że przepraszasz. Przepraszasz. Ja nie rozumiem, Will. Nie rozumiem, co się dzieje...

Dlaczego do oczu naleciały mi łzy? Dlaczego po usłyszeniu tych słów, wypowiedzianych dorosłym głosem, który dawno przeszedł mutacje, ale w dziecięcy sposób, doprowadziły do płaczu? Co się ze mną, do cholery, działo?

— Will? Will? Co się stało?

Otworzyłem usta i szepnąłem na tyle cicho, że sam ledwo usłyszałem swój głos:

— On nie żyje.

Wiedziałem, że nawet gdyby usłyszał te słowa, nie wiedziałby co one oznaczają. Nie rozumiałby ich. Bo kto mógł zginąć? Co chwile ktoś popełniał samobójstwo w tym okrutnym czasie. A on był po prostu kolejną osobą, która to zrobiła. Niby nic wielkiego, ale czułem się winny. Bo gdybym wtedy milczał, żyłby. Gdybym zamknął tę cholerną gębę, nie zrobiłby tego. Po prostu mieliśmy zabawę. W pieprzonych super bohaterów i wypaliłem coś, czego nigdy nie powinienem. A on wziął to do serca... Jeszcze ten pieprzony Nietzsche. Efekt domina albo kuli śnieżnej. Jedno się zawaliło i ciągnęło za sobą resztę. Coś stworzyło coś większego. Śmiertelnego. I go zabiło.

— Will? Wiem, że nie mówisz mówisz. Ale jeśli tam jesteś to chrząknij. Cokolwiek. Proszę. Proszę.

Pociągnąłem nosem.

— Jesteś bardzo bardzo smutny, prawda? Jesteś silny. Silni nie płaczą z byle powodu. A możesz płaczesz za kogoś?

Nie miałem już za kogo.

Na klęczkach zrobiłem dwa kroki i wszedłem do jego pokoju. Zamknąłem za sobą drzwi. Pociągnąłem nosem. Nie było jego zapachu.

— Chcesz popisać? Pisanie. Dużo dużo pisania. Albo Skype'a.

Podszedłem do szafy. Otworzyłem ją i zamarłem. Tych rzeczy było o wiele więcej. Już ubrania nie wysypywały się z szafy. Po prostu były równo ułożone. Leżały ułożone w idealne stosy.

— Albo pogadamy jutro. Nie wiem, co wolisz. Wolisz?

Szybkim, pewnym ruchem sięgnąłem po pierwszą kupkę i rozwaliłem ją. Kilka koszulek zleciało na ziemię. Pochyliłem się, przetrzymując telefon ramieniem. Zacząłem je składać byle jak. Jak on to robił.

— Jutro?

Odchrząknąłem.

— Jeśli potrzebujesz pomocy pomocy, dzwoń. Dzwoń śmiało, Will.

— Dziękuję — powiedziałem bezwiednie. Mój głos był ochrypnięty i zupełnie inny niż go zapamiętałem. Słyszałem go tylko, gdy szeptałem albo wrzeszczałem. A tym razem powiedziałem coś normalnym, swoim głosem. Nie piszczałem jak kiedyś. Był... Inny. Ochrypnięty. Nie był mój.

— Max?

Rozłączyłem się i rzuciłem telefon na drugi kraniec pokoju. Przez moją nieuwagę mógł odkryć całą prawdę. Całą, cholerną, prawdę o głosie, który był zdrajcą.

*

Nikt nie odwiózł mnie do szkoły. Wstałem najwcześniej ze wszystkich. Rosy jeszcze nie było. Wziąłem trochę swoich zakopanych pieniędzy i poszedłem na przystanek. Nie miałem daleko do szkoły, ale musiałem dwa razy się przesiadać. Przed wyjściem spojrzałem na swoje dzieło. Wszystkie ciuchy w ciągu jednej nocy, znalazły się u mnie. Ułożyłem wszystkie rzeczy po staremu. Tak jakbyśmy je ułożyli. Bałagan. Jakby po pomieszczeniu przeszedł tajfun. Żeby podkreślić ten efekt, rozprułem jedną z poduszek i odsłoniłem okno. Szminką, ukradzioną Mel, napisałem wielkimi, koślawymi literami „NIE ZŁAMIESZ MNIE, FIUCIE". Podziwiałem ten napis, rozmyślając, jak ojciec mógł na niego zareagować. To wywołało uśmiech na twarzy. Byłem z tego dumny jak z dziecka, które wypowiedziało swoje pierwsze słowo.

W autobusie było pełno niewyspanych ludzi. Przecierało oczy, ziewało. Usiadłem prawie na samym przodzie, bo jakoś nikt nie chciał usiąść obok kierowcy, który spoglądał na pasażerów wzrokiem, który mógł zabić. Wydawał się mówić „gdyby nie wy, leżał bym ze swoją żoną i spał. Albo uprawiał seks. To lepsze niż wy". Polubiłem gościa.

Kiedy znalazłem się w szkole, korytarz świecił pustkami. Sprzątaczka właśnie skończyła sprzątać. Spojrzała na mnie jak na wariata i poszła do kanciapki, by odłożyć wszystkie rzeczy. Skinąłem jej głową, bo przez napis miałem wyśmienity humor. Zszedł mi z twarzy, gdy zobaczyłem przed klasą LeBlanca Mike'a. Wydawał się siedzieć tam od dawna. Siedział zwinięty, opierając policzek o ramię. Miał zamknięte oczy. Boże, wyglądał tak...

Uklęknąłem tuż przed nim. Z ciekawością spojrzałem na jego twarzy. Był taki spokojny. Taki... Dziecinny.

Nachyliłem się, a wtedy on otworzył oczy. Odsunąłem się. Na szczęście miałem w ręku torbę, więc mogłem udać, że chciałem mu ją podłożyć, gdyby upadł. Uśmiechnął się.

— Przyszedłem na zajęcia z matematyki. Matematyka. Matematyka jest fajna. Ale pani nie ma.

Skinąłem głową. Jak można to lubić?

Jego wzrok powędrował niżej. Nie w moje oczy.

— Nosisz podkoszulki? Nosisz?

Zaczerwieniłem się i usiadłem normalnie, tuż obok niego. Na tyle daleko, żeby nasze nogi się nie stykały. Przyciągnąłem do siebie torbę. Objąłem ją ramionami. Pochyliłem głowę, żeby nie widział moich rumieńców.

— Wczoraj Max się odezwała? To Max? Mel? Siostra siostra? — zapytał.

Potrząsnąłem głową, nie patrząc nawet w jego stronę.

Gdyby tylko wiedział... Byłoby o wiele prościej. Może wtedy tak bardzo bym tego nie chciał. Nie chciał dotknąć tego zakazanego owocu. Odkąd go poznałem w tej cholernej toalecie, gdy liczył, polubiłem go, mimo że chciał mnie dotknąć. Czułem do tego niechęć, ale nie reagowałem jak przy innych. To on, nieświadomie, pokazał mi, że nie powinienem wszystkich dookoła nienawidzić. To go pierwszego polubiłem, od wieków. Od Yukkiego. Nie Emilia. On. I chciałem, żeby nadal mi te rzeczy pokazywał. Żeby nauczył mnie innych, nowych, dobrych rzeczy. Żebym dzięki niemu stał się lepszym człowiekiem.

Chciałem go.

Boże, to nienormalne. Chciałem tego. Przyznałem to w końcu przed samym sobą. To chore, bo musiałbym mu powiedzieć całą prawdę, a się tego bałem. Znienawidziłby mnie. Znienawidziłby mnie, bo przeze mnie mój własny brat umarł. Że się powiesił, gdy byliśmy jeszcze dziećmi. Że widziałem jego wiszące ciało jako pierwszy. Że zostawił mi list, w którym mnie wzywał, żebym też się zabił, mimo że tego nigdy nie chciałem. Chciałem żyć. Chciałem żyć jak egoista. Trzymałem się tego kurczowo, bo chciałem żyć. I to już bez Yukkiego.

Wyrwał mnie z zamyślenia, łapiąc mnie za rękę. Zaplątał nasze palce. Uśmiechnął się w ten swój dziecinny sposób.

— Możesz mi powiedzieć wszystko wszystko, Will.

Skinąłem głową, bo to wiedziałem. Wiedziałem o dawna. Dlatego wczoraj się odezwałem, bo naprawdę chciałem podziękować. Z głębi serca.

Nie rozplątując naszych palców, położył głowę na moim ramieniu i wtulił czubek głowy w moją szyję. Jego krótkie włosy załaskotały, drażniąc lekko skórę. Oparłem o niego policzek.

— Dziękuję za wczorajszą kolację. Rosa Rosa jest świetna. Tak samo twoja mama.

Prawda. Obie były świetne.

— I Max. Nie polubiłem, bardzo bardzo, Mel. Emilia jej też nie lubi. Emilia Emilia zna się na ludziach. Bardzo bardzo! Chroni mnie. Robi to odkąd się poznaliśmy na zajęciach pana pana LeBlanca. Na początku on ją o to poprosił poprosił. Teraz robi to, bo sama chce.

Skinąłem głową. Wszyscy, poznając Mike, chcieliby go chronić. Miał coś w sobie. Sam także miałem na to ochotę, mimo że moja postura nikogo nigdy nie wystraszyła. Dlatego nauczyłem się robić groźne miny i gromić wzrokiem. Tylko to mi zostało, żeby straszyć ludzi, bo pozbyłem się także głosu.

Zamknąłem oczy, bo do pierwszej lekcji zostało prawie czterdzieści pięć minut. Kupa czasu. Trochę za wcześnie wyszedłem. Bałem się tych przesiadek, a okazało się, że wystarczyło dwadzieścia minut łącznie z czekaniem. Musiałem wstać o wiele wcześniej, dlatego byłem niewyspany. Wtuliłem policzek w czubek jego głowy i mocniej zacisnąłem palce. Odwzajemnił ten gest. Przyjemne ciepło rozlało się po całym ciele. I wtedy pomyślałem, że chciałbym go pocałować. Bardzo. Mimo że nie wiedziałem o nim zbyt wiele. Ale chciałem tego. Nieświadomie zacisnąłem uda.

Poruszyłem ustami w kształt jego imienia. Mike. Przyjemnie wtedy układało się wargi. Smakowało przyjemnie. A wtedy poruszyłem wargami, układając swoje imię. Dziwne. Jego było o wiele lepsze. A następnie imię mojego brata.

Pasuje.

Nie wiem, kiedy przysnąłem, ale obudził mnie głos Emilii.

— Chłopaki, za chwilę zaczyna się lekcja — powiedziała.

Otworzyłem oczy. Przetarłem powieki. Stała nad nami, opierając dłoń na biodrze. Patrzyła na nas, cmokając.

— Kurna, trochę spaliście, co, gołąbeczki?

Skinąłem głową.

Mike wyprostował się i zaczął się rozciągać z mruknięciem. Przypominał kota. Zadowolonego kota, bo uśmiechał się, patrząc na mnie kątem oka. Wtedy nie wyglądał jakby był zacofany. Uśmiechnąłem się do niego, a wtedy boleśnie zdałem sobie sprawę z jednego. Że mógł mieć dziewczynę. Przypomniałem sobie tę sytuacje, gdy siedziałem w samochodzie. Serce ścisnęło się boleśnie.

— Hej, Emi. Emi, ładnie wyglądasz! — zachwycił się.

— Idźcie na lekcje. Za dwie minuty dzwonek. Cieście się, że nikt tutaj nie chodzi albo kompletnie was olali. Inaczej masa plotek, by powstała, do cholery. Szczególnie przez ciebie, Will.

Miała rację.

Zebraliśmy swoje rzeczy i się pożegnaliśmy, bo mieliśmy się widzieć dopiero na lunchu. Dopiero przy pożegnaniu puściliśmy swoje dłonie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top