Prolog. Poza linią horyzontu... ⚓️

  
⚜️

- Edmundzie...

Jej szept wybudził go z głębokiego snu. Mężczyzna podniósł się, ocierając mokry policzek.

Białe światło księżyca wpadało do jego komnaty, nieprzyjemnie drażniąc króla w oczy.

Bose stopy mężczyzny dotknęły zimnego marmuru. Zsunął się z łóżka, zbliżając do otwartego okna.

Szum morza uspokajał jego skołatane nerwy, a chłodne powietrze przyjemnie otulało twarz. Nagle zapragnął znów stanąć na pokładzie statku i ruszyć hen przed siebie.

Władca wiedział, że jego siostry nigdy nie zgodziłby się na taką ekspedycję. Z resztą on sam po swojej ostatniej przygodzie na trasie do Archelandu powinien nabawić się jakiejś urazy do pływania po morzu...

W końcu prawie otarł się o śmierć. Trauma jednak nie przychodziła. Co więcej pragnienie Sprawiedliwego, aby wyruszyć w rejs, tylko potęgowało.

Czy jestem masochistą? - zapytał sam siebie w myślach.

A potem przypomniał sobie to wyjątkowe uczucie. Gdy praktycznie brakowało mu powietrza w płucach. Gdy cały jego organizm płonął z niedotlenienia, a wzburzone fale unosiły go niczym szmacianą lalkę po morskiej toni.

Śmierć.

Czy się jej bał? A może wręcz przeciwnie wyczekiwał z tęsknotą?

Spojrzał poza linię horyzontu. Nie wiedział, czy to ciekawość, a może znudzenie tym życiem, tak go napędzało. Pragnął znów to poczuć. Znów dotknąć nicości.

Ktoś Cię uratował. - usłyszał nagłą myśl w swojej głowie.

Nie wiedział, czy należała do niego, czy może do kogoś innego...

Uśmiechnął się sam do siebie. Biały piasek plaży lśnił w nocnym blasku księżyca. Jakiś ptak usiadł na parapecie tuż przy jego ramieniu.

- Ty pewnie nawet nie znasz ludzkiej mowy.

Stworzonko zamilkło, wyraźnie urażone.

- No już nie obrażaj się. - Edmund sypnął mu trochę ziarna. Uradowany gołąbek powrócił do swego śpiewu.

Król pogłaskał ptaszka po maleńkiej główce.

- Mam wrażenie, jakbym już kiedyś Cię widział. - powiedział zamyślony. - Może we śnie.

Nagłe uczucie samotności uderzyło w Edmunda ze zdwojoną siłą. Nagle zatęsknił za czymś, czego nigdy nie miał.

,,Ktoś Cię uratował."

Ale kto? - miał ochotę krzyczeć w próżnię.

Kim ona była i gdzie jest teraz? I czemu ma wrażenie, że tylko mu się przyśniła.

Małe, lecz silne palce powoli zaciskające się na jego klatce piersiowej i ciągnące go za koszulę.

Nie pozwalała mu umrzeć. I także wypowiadała jego imię.

- Tam w nocy pojawia się duch na wrzosowiskach - wyszeptał, przypominając sobie słowa piosenki, którą śpiewała. - Dziś jest w naszym domu. Lecz gdy wszedłeś do pokoju, tylko wtedy... Było tak jakby wzeszło słońce.

Mężczyzna podniósł wzrok. Ptak już odleciał.

- Edmundzie...

W rozedrganych drabinkach powietrza uformowała się twarz. Blada i okrutna. Tak dobrze mu znana.

- Nikt Cię nie kocha. - powiedziała.

To nieprawda. - próbował zaprzeczyć, choć zastygłe w zdumieniu i przerażeniu usta odmówiły mu posłuszeństwa. - Moje rodzeństwo, poddani, Asla—-

- Myślisz, że ktoś mógłby Cię pokochać po tym, co zrobiłeś? - kobieta uśmiechnęła się chłodno. - Nie oszukuj się, słoneczko Ty moje. Mogą sprzyjać Ci w twarz, ale w głębi duszy zawsze będziesz dla nich zdrajcą.

Edmund zamknął oczy, zaciskając mocniej dłonie na balustradzie okna. Może gdy będzie ją ignorował, to w końcu sobie pójdzie. Po jego policzkach pociekły łzy.

- Pogódź się z tym, Edmundzie. - wyszeptała. - Twoje miejsce jest obok mnie. Należysz do mnie.

- Nie. - rzekł stanowczo. - Wynoś się, Jadis. Nie masz nade mną żadnej władzy.

Mara zniknęła, a on odwrócił się, by powrócić do łóżka.

Tam przynajmniej zamierzał się kierować. Słowa wiedźmy zasiały jednak w jego sercu ziarno goryczy.

Mężczyzna wybiegł z komnaty, czując jak nogi same ciągną go w stronę piaszczystej plaży. Musiał wyruszyć w morze... Tylko wtedy czuł, że dokądś zmierza, że jego życie może mieć jeszcze jakiś cel.

A on tak bardzo pragnął go odnaleźć.

Lub znów zatonąć.

Spojrzał w niebo. Na ciemnym nieboskłonie brakowało najjaśniejszej z gwiazd.

⚜️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top