14. Brakujące żebro
Nie zdawała sobie sprawy, że chłopak trzyma ją za chłodną, martwą rękę. Nie wiedziała nawet, że to już się kiedyś wydarzyło.
Twardy kant chodnika wbijał się w jej bok. W zasadzie to nic nie czuła. Można powiedzieć, że już jej tam nie było.
Rozpędzone auto, które uderzyło w Aurelię, wycofało się. Przerażony mężczyzna wysiadł z niego, wykrzykując coś i biegnąc w stronę najbliższej budki telefonicznej.
Zanim przyjechała karetka, zanim nawet zdążyła dobiec do nich Łucja, ona już nie żyła.
Edmund przyciskał obie dłonie do rany pod jej klatką piersiową, ale nie potrafił zatamować krwawienia.
- Pomocy! - wrzeszczał. Krew sączyła się przez palce czarnowłosego, brudząc białe rękawy jego koszuli.
- Nie, nie, nie... - powtarzał, starając się zrobić cokolwiek, by ta dziura, ta straszna czerwona dziura w jej brzuchu zniknęła. - Aurelio, wytrzymasz. Pomoc jest już w drodze. Wytrzymaj.
Ciało blondynki, które trzymał w ramionach było dziwnie wykręcone i bezwładne. Oczy miała zamknięte, a głowa odchylała się jej nienaturalnie w tył.
Gdyby nie ta cholerna wielka rana można byłoby pomyśleć, że śpi.
Edmund odgarnął złoty kosmyk z twarzy nieprzytomnej dziewczyny, brudząc jej twarz krwią. Z resztą wszędzie dookoła znajdowała się krew. Bardzo dużo krwi.
- Edmundzie. - Łucja stanęła za nim. Była nienaturalnie blada, a oczy miała wytrzeszczone ze strachu.
W drzwiach wejściowych do budynku zebrał się tłumek gapiów. Jednym z nich był Francesco, który tylko odwrócił wzrok i odszedł.
Może pomimo że złamała mu serce, tak naprawdę nie życzył jej śmierci? A może po prostu pomyślał, że są już kwita?
- Aurelio, kochanie. - Edmund uniósł odrobinę jej głowę, gładząc ją po policzku. - Aurelio, proszę Cię, nie możesz mnie zostawić.
Zbliżył usta do warg nieprzytomnej blondynki i spróbował wdmuchnąć, jak najwiecej powietrza potrafił. Nie mógł zrobić masażu serca, bo jego ręka była cały czas zajęta tamowaniem tego okropnego krwotoku.
W końcu pod hotel podjechała karetka. Ratownicy przenieśli Aurelię na nosze. Pevensie nie chciał puścić jej dłoni.
W szpitalu ledwo zmusili go, aby się odsunął i pozwolił działać medykom. Jednym z nich był jego brat.
- Zabierzcie go stąd. - nakazał blondyn, kiedy zobaczył spazmatyczne szlochającego i rzucającego się do każdego z łapami Edka.
Kilku mężczyzn wyprowadziło go na korytarz. Charlotta stała w kącie pachnącego detergentami holu i nic nie mówiła. Nawet się nie poruszała.
Piotr jako jedyny zachował zimną krew. Choć ręka lekko mu drżała, gdy sięgał po respirator.
- Ona nie żyje. - mruknął któryś z lekarzy. - Nic już nie jesteśmy w stanie zrobić.
Mimo to najstarszy Pevensie walczył dzielnie. Był zdeterminowany, by udowodnić wszystkim, że może jeszcze ją uratować.
Choć wiedział przecież, że zahacza to o zrobienie czegoś niemożliwego.
- No, dalej, musisz żyć, Aurelio. - mówił bardzo cicho.
Edmund nie potrafił wytrzymać osaczony białymi ścianami szpitala. Wybiegł na zewnątrz i biegł... Sam nie wiedział dokąd.
Było ciemno, a on nie znał tej dzielnicy. W końcu natrafił na kościół i zatrzymał się.
Zazwyczaj się nie modlił. Jego rodzina była wierząca, ale on sam jakoś nie potrafił odnaleźć w tym sensu.
Miał wrażenie, że po prostu gada sam do siebie. Bo nawet gdyby istniał wszechmogący Bóg, czemu miałby wysłuchać akurat jego?
Pamiętał jednak, że Aurelia dużo się modliła, zwłaszcza na różańcu. Przypomniał sobie również, że jakimś dziwnym trafem dalej żył i jeżeli była to sprawka kogoś na górze, to równie dobrze ten ktoś mógłby ocalić blondynkę.
W końcu była dużo bardziej wartościowa niż on.
Czarnowłosy wszedł do chłodnej, marmurowej kaplicy. W środku paliło się tylko jedno światło, mała świeca przy ołtarzu.
Pierwszą rzeczą, jaka go uderzyła, był zapach kadzidła. Drugą fakt, że chociaż się spocił, wewnątrz kościółka było strasznie zimno.
Pevensie poczuł się nieswojo. Jeszcze przed chwilą miał ochotę wyrywać sobie włosy z głowy, teraz jednak znajdował się w takim miejscu, że no jednak nie wypadało.
Figurki aniołów, Maryi i wiszący na wielkim krzyżu Jezus, przyglądali mu się zbyt uważnie.
Edmund uklęknął w pierwszej ławce i złożył dłonie jak do pacierza. Prawie nigdy tego nie robił, więc poczuł się jeszcze bardziej dziwnie.
- Boże - zaczął, patrząc w stronę krzyża. - Wiem, że nie masz najmniejszego powodu, aby wysłuchać kogoś takiego jak ja. Ale błagam Cię, nie pozwól jej umrzeć.
Łzy powoli skapywały mu z policzków i mieszały się z jeszcze świeżą krwią. Włosy miał mokre i spocone.
- Proszę. - powiedział, skupiając swoją cała uwagę i energię na tych słowach, jakby skupienie mogło faktycznie sprawić, że ktoś go usłyszy. - Nie przez wzgląd na mnie, ale na nią. Ona była dobra. Zawsze chodziła na msze i odmawiała różańce. Modliła się za mnie i mnie oszczędziłeś, dlaczego nie możesz dla niej zrobić tego samego? Przecież o wiele bardziej zasługuje na życie niż ja.
Czarnowłosy wyszedł z ławki i padł na zimną posadzkę. Oczy miał zaciśnięte, a z jego gardła wydobywał się szloch.
- Proszę Cię, nie mogę żyć bez niej. - ukrył twarz w dłoniach, płacząc.- Błagam, odbierz mi moje życie... Bo jeżeli ona nie przeżyje, to ja nie mam powodu, by dalej tu być. Nie chcę tu być!
Cierpienie rozlewało się po jego organizmie niczym dławiąca trucizna. Dusił się i łkał. Z każdą sekundą coraz ciężej było mu oddychać.
I nagle otulił go powiew mocnego wiatru. Coś przyszpiliło go do podłogi, a on poczuł ostry ból w klatce piersiowej.
Jęknął, ponieważ nie mógł się poruszyć. Bolało tak, jakby ktoś wyrywał mu żywcem żebro ze skórą.
Paliło. To coś paliło go dokładnie w miejscu, w którym Aurelia miała tą swoją wielką ranę. Chłopak włożył dłoń pod koszulę. Jego skóra była gładka i nie wyczuł na niej nawet najmniejszego draśnięcia.
Czy to mu się śni? Było mu bardzo ciężko uwierzyć, w to czego doświadczał, ale doświadczał tego. Odczuwał to co się z nim działo każdą komórką swojego ciała.
Jak mógłby w takim razie nie wierzyć, że to prawda?
Postanowił to sprawdzić. Podniósł się z kolan i kuśtykając, wyszedł z kościoła.
Kiedy chłodny wiatr otulił jego spocone ciało, przez sekundę poczuł się lepiej. Pośpiesznie odpiął guziki i przyjrzał się swojej klatce piersiowej.
Blada skóra wyglądała zupełnie normalnie w jasnej poświecie księżyca. Mimo to wyczuwał wyraźne pulsowanie tuż pod klatką piersiową.
Jakby wewnątrz czegoś brakowało. Conajmniej kilkunastu kości.
,, A co mój węzeł złączy, niech nic na tym świecie nie rozdzieli. Tak mówię ja, a od dziś staniecie się jednością."
Tak, to był węzeł. Jakiś niewidzialny węzeł ściskał go i dusił. Dopiero teraz Edmund zdał sobie z tego wszystkiego sprawę, choć nie rozumiał, czemu te słowa właśnie w tym momencie postanowiły wpaść mu do głowy.
Cierpiał, ale jego cierpienie przestało być uciążliwe. Odzyskało sens, miał wrażenie, że im bardziej będzie go bolało, tym więcej dobra z tego wyniknie.
Zupełnie tak jak ze złamaną ręka. Jeżeli pozwolisz ją sobie nastawić, to choć zaboli, ten ból będzie prowadził to uleczenia.
Pevensie żwawym krokiem ruszył w stronę szpitala. Nie miał pojęcia, czy jego błagalna prośba została wysłuchana, ale coś nadprzyrodzonego się wydarzyło.
Dlatego pełen nadziei wbiegł do pustego korytarza szpitala. Łucja spała na jednym z krzeseł w poczekalni, a Piotr obejmował Charlottę i gładził ją uspokajająco po głowie.
Kiedy go zobaczył, puścił ją i zbliżył się do swojego brata.
- Edek... - zaczął niepewnie, ale tamten mu przerwał.
- Czy ona... - wydusił, bo słowa te nie chciały mu przejść przez piekące gardło. - Żyje?
Serce waliło mu jak młotem. A więc to ta chwila. Od tej chwili zależał jego przyszły los.
Ma się dowiedzieć, czy ktoś tam wysoko faktycznie słucha. Czy istnieje i czy ma go w nosie, czy mu na nim choć trochę zależy.
Czy jego marne życie ma jakiś sens.
I najważniejsze czy w ogóle pozostał mu jakikolwiek powód, by dalej oddychać.
- Tak. - słowa Piotra nieomal zwaliły go z nóg. - Nie mamy pojęcia jak to możliwe, ale jakieś 20 minut temu zaczęła normalnie oddychać.
Edmund poczuł jak łzy wypełniają mu oczy. Tym razem jednak były to łzy euforii, największej na świecie radości.
A potem zobaczył minę swojego brata i poczuł, że to nie wszystko.
- Ale...? - naciskał, wbijając palce w swoje knykcie. Był przerażony. Zupełnie niegotowy, by stracić dopiero co odzyskaną nadzieję.
- Nie wiemy, czy się obudzi. - dokończył Piotr. - Zapadła w śpiączkę.
_________________
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top